niedziela

Już w hotelu w Bolesławcu, więc w Polsce. Wczoraj w południe wyjechaliśmy z Burgdorfu…dobra, miła podróż bez stresów z pięknymi krajobrazami. Czasami korki, gęsta sieć autostrad ma swoje lata, stąd wszędzie remonty, więc korki.

Nocleg w gospodzie pachnącej golonką i pieczenią, w małym miasteczku blisko Norymbergi. Miasteczko miniaturowe i ładne aż do bólu w ogóle i w każdym szczególe. Ryneczek z fontanną, dwa bardzo stare kościoły, wieża, obok sędziwego budynku aparat do ładowania samochodów elektrycznych. Bogato, czysto, sennie, świetne miejsce do pisania grubych powieści.

Na dachu jednego z kościołów stało dziewięć bocianów, gdy zbliżyliśmy się do świątyni uznałem, że dałem się oszukać, bociany są sztuczne, gdy jeden nagle podniósł jedna nogę.

Nazajutrz do pobliskiego Rothenburgu, miasto pełne zabytków i urody, ze świetnie zachowanymi murami obronnymi z 15 wieku.

Przekroczyliśmy nie wiadomo kiedy granicę niemiecko- polską, żadnego znaku granicy, co Antoś skomentował, „to zupełnie jakby Polska się nie liczyła.” Pomyślałem, właśnie dlatego, że się jeszcze liczy nie ma granicy. Jak tak dalej pójdzie będzie można rozpisać konkurs architektoniczny na budynki straży granicznej.

Przyszedł Franio i począł mnie pytać co piszę, wyjaśniłem mu, a on kazał mi napisać, że była tęcza, którą widział po raz pierwszy w życiu.

Elegancki hotel w stylu retro. Wiadomość, że Janusz Głowacki nie żyje, znałem go czasami na dobre, czasami na złe, ale czuję szczery żal. W tym smutku jest zapewne też poczucie, że każda taka śmierć znajomego już zaciska pętlę na szyi. Ostatni raz widziałem Janusza w kawiarni Czytelnika dwa miesiące temu.

Tak, przychodzi czas, gdy każda śmierć jest kroplą, która przepełnia nasz pełny dzban.

PODYSKUTUJ: