Chcesz stracić na wadze? Zapomnij o dietach cud i wyczerpujących głodówkach. Nie licz też na cud. Zacznij myśleć.
W dzisiejszym świecie ogarniętym obsesją perfekcjonizmu i kultem ciała problem odchudzania dotyczy prawie każdego, począwszy od dojrzewających nastolatek, a kończąc na biznesmenach. Gazety, Internet i telewizja są pełne porad, cudownych diet i zdjęć typu „przed i po”. Jak w tym wszystkim zachować zdrowy rozsądek?
Żeby zmienić złe nawyki, trzeba zacząć od pogłębienia swojej świadomości żywieniowej. Pomóc w tym może profesjonalista, ale nic nie dzieje się za dotknięciem magicznej różdżki. – Cudowne kuracje typu „5 kg w 2 tygodnie” czy drakońskie głodówki to strata czasu – mówi dietetyczka Małgorzata Krukowska. – Zdecydowanie odradzam także popularne u nas diety wysokotłuszczowe, których odmianą jest tzw. dieta optymalna. Ich prekursor Robert Atkins umarł na miażdżycę. To powinna być wystarczająca przestroga.
Restrykcyjna dieta może być niebezpieczne dla zdrowia. Organizm nie tylko nie dostaje wystarczającej ilości kalorii, ale również substancji odżywczych. Aby była skuteczna, musi być tak przygotowana, żeby można było stosować ją przez całe życie. Należy też wziąć pod uwagę przyzwyczajenia, preferencje, tryb życia i przede wszystkim skalę problemu pacjenta.
Przepis na szczupłą sylwetkę nie wydaje się aż tak skomplikowany. Ale jest. Dlaczego? – Trafia do mnie wielu dietowych recydywistów, liczących, że tym razem się uda. Zwykle jednak okazuje się, że problem leży głębiej, w ich psychice – tłumaczy Krukowska.
Często jedzenie staje się czymś więcej niż dostarczeniem pożywienia, np. sposobem na przeżywanie emocji, odreagowanie nieprzyjemnych, stresujących sytuacji. Niektórzy lubią się też nim nagradzać: za zdany egzamin, awans albo… trzy tygodnie ścisłej diety. Może też być formą okazywania miłości. Gdy jesteśmy jej spragnieni, dostarczamy ją sobie sami, dopieszczając się ulubionymi smakołykami. Bywa, że objadaniem zabijamy nudę, traktujemy jako główne źródło przyjemności, szczególnie jeśli otyłość odbiera nam chęć do prowadzenia życia towarzyskiego.
Jeśli tak się dzieje, musimy sobie uświadomić, że w tym przypadku nie chodzi o brzuch, tylko o głowę. I to właśnie od niej powinniśmy zacząć.
Są dwa rodzaje głodu: jeden bierze się z ciała, drugi z głowy – mówi Justyna Domanowska-Kaczmarek, psycholożka zajmująca się problematyką żywieniową, w rozmowie z Sebastianem Krawczykiem.
Od czego zaczyna Pani sesję terapeutyczną?
Od diagnozy, czym jedzenie lub nadwaga są w życiu danej osoby. Później wspólnie staramy się zobaczyć, jak to będzie wyglądać po zmianie, i identyfikujemy cel pracy. Wiadomo, że główny to: „Chcę schudnąć, bo jestem gruba”. Chodzi o to, żeby nazwać te pośrednie, odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego chcę być chudsza?”.
Z jakimi problemami styka się Pani najczęściej?
Trudno to generalizować, bo każdy jest inny. Przeważnie sęk tkwi w tym, że ludzie, którzy do mnie przychodzą, nie słuchają swojego ciała, czują się oddzieleni od niego, traktują jak wroga. Pracujemy nad tym, żeby zaczęli odpowiednio interpretować płynące z niego sygnały, różnicować, kiedy są naprawdę głodni, a kiedy syci.
Wydaje się, że nie ma nic prostszego…
Są dwa rodzaje głodu: fizjologiczny – organizm sygnalizuje, że brakuje mu energii, i „niecielesny”, który jest swoistym przekazem, że w naszym życiu dzieje się coś złego, płynie nie z ciała, lecz z głowy. Miałam 50-letnią pacjentkę, która przez 15 lat wciąż się odchudzała bez powodzenia. Gdy poprosiłam, żeby poszukała, czego jest w życiu „głodna”, odpowiedziała, że najbardziej akceptacji własnej matki. To właśnie od niej stale słyszy, jaka jest gruba. Przez to zrodził się w niej bunt. Efektem terapii było rozdzielenie tego, czego sama potrzebowała, od presji matki. Na tym polega moja praca: dotrzeć do źródła, a później dokonać takiej zmiany, żeby jedzenie pełniło tylko funkcję odżywczą. Ludzie z nadwagą lubią z siebie zdejmować odpowiedzialność: zrzucać winę na geny, metabolizm, tryb życia. Dietetyk niczego nie zabrania, nie zleca. Ma uświadomić konsekwencje i dać wybór. Tu nie chodzi o to, by ktoś mówił, że nie może czegoś zjeść, bo pani dietetyk mu zabroniła. On ma wejść w dialog z samym sobą i umówić się na pewien kompromis.
Uczy Pani swoich pacjentów dyscypliny?
Nie, nigdy! To są najczęściej osoby już bardzo zdyscyplinowane, dużo od siebie wymagające. Zbyt dużo. Trafiają do mnie kobiety, które mówią: „Jak to jest, że świetnie sobie radzę w domu, pracy, z dziećmi, a z jedzeniem nie mogę?”. Ponieważ nie można być we wszystkim perfekcyjnym, jedzenie staje się dla nich wentylem bezpieczeństwa. Często za objadaniem kryje się potrzeba odpuszczenia sobie.
Jak wyjść z takiego impasu?
Koncepcja silnej woli zakłada, że część, która chce się odchudzić, terroryzuje tę, która lubi jeść. W końcu jedna słabnie, bo na dłuższą metę nie da się tak żyć, i do głosu dochodzi druga. I tak na zmianę. Zażegnanie wewnętrznego konfliktu powinno polegać na dialogu i integracji. Czasami można pozwolić sobie i na czekoladę, i na piwo, i na wino, i… być szczupłym. Trzeba tylko umieć znaleźć równowagę.