Mówiąc poetycko, objawy chorób psychosomatycznych są wołaniem duszy za pośrednictwem ciała, awaryjnym rozwiązaniem problemu, przed którym logika skapitulowała.
Chyba dziś już nikogo nie trzeba przekonywać do tego, że nasze psyche i ciało są jak małżeństwo: czasami zgodne, innym razem w delikatnym konflikcie, a jeszcze kiedy indziej żyjące jak pies z kotem. Psychika jest bodźcem wywołującym dolegliwości fizyczne lub je wzmacniającym, ale ciało też oddziałuje na psychikę. Razem tworzą zamknięty obieg objawów, nieznajdujących pokrycia w wynikach badań, które kolejni lekarze komentują jako „zgodne z normą wiekową”.
Kiedy wreszcie przebadany wzdłuż i wszerz pacjent usłyszy, że to tylko psychosomatyka, czyli choroba ze stresu – oddycha z ulgą, bo już przecież był pewien, że to rak, zaawansowana choroba tarczycy czy stan przedzawałowy. I rzeczywiście w pierwszej chwili symptomy ustają, ale przy najbliższej stresującej sytuacji pojawiają się znajome kołatania serca, uporczywe biegunki, migreny, drętwienie rąk… Bo choroby psychosomatyczne to efekt wewnętrznego konfliktu, który możemy zażegnać tylko my sami.
Lekarz i psychoterapeuta Aleksander Kugelstadt w książce „Gdy ciało i dusza wysyłają S.O.S. Jak przyczyny chorób odnaleźć w psychice?” pisze, że dolegliwości psychosomatyczne najczęściej dopadają nas niespodziewanie, ale nie oznacza to wcale, że nie mają żadnego znaczenia, że spokojnie można je zlekceważyć, że świadczą o naszej słabości albo że w ten sposób chcemy zwrócić na siebie uwagę, więc można to zignorować albo przywołać się do porządku. Mówiąc poetycko, te wszystkie objawy są wołaniem duszy za pośrednictwem ciała, awaryjnym rozwiązaniem problemu, przed którym logika skapitulowała. „Historię ciała i duszy wciąż opowiada się na nowo. To historia miłosna dwóch istnień, które się szukają, ale nigdy naprawdę się nie odnajdą, ponieważ przez stulecia w naszych głowach powstała między nimi głęboka przepaść” – czytamy w przywołanej książce. Miejmy nadzieję, że to jedynie przenośnia literacka. I że do tej sytuacji w ogóle nie dojdzie, jeśli własne zdrowie weźmiemy w swoje ręce.
Przede wszystkim – aby uspokoić lęk o to, czy męczące nas objawy nie wskazują na coś naprawdę poważnego, trzeba zacząć od wizyty u lekarza. Ale takiego, któremu będziemy w stanie zaufać. Niech zleci konkretne badania, aby wykluczyć ewentualne przyczyny fizjologicznego schorzenia. Najlepszym wyborem bywa zwykle doświadczony internista: jeśli uzna, że nasz problem wymaga bardziej szczegółowej diagnostyki, z pewnością skieruje do odpowiedniego specjalisty. Poza lękiem zwykle odczuwamy też utratę kontroli nad swoim ciałem: nie bardzo wiemy, co się z nami dzieje, objawy (np. silny ból) pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. „Nasza psychika bardzo lubi nam sugerować, że wszystko ma pod kontrolą. Zapominamy jednak, że nie jest zaprogramowanym systemem, który na sto procent przeskoczy z liczby 1999 na 2000” – komentuje Aleksander Kugelstadt. Na dodatek kiedy nasz organizm strajkuje i pojawia się symptom, którego żaden lekarz nie jest w stanie zdiagnozować – zwykle tracimy poczucie bezpieczeństwa, bo wydaje nam się, że nie możemy już polegać na swoim organizmie. A poczucia bezpieczeństwa nie sposób odbudować, zażywając leki cud, odwiedzając kolejnego lekarza magika czy płacąc ogromne pieniądze za jeszcze jedno badanie supernowoczesnym sprzętem – choć wielu z nas bardzo by chciało, żeby tak właśnie się dało. Nic z tego, odbudowa poczucia bezpieczeństwa, a jeszcze wcześniej zaufania do swojego ciała, co skutecznie obniży napięcie lękowe, to długotrwały proces, który wymaga poznania – poza wynikami badań – także wewnętrznego świata cierpiącej osoby.
Materiałem, z którego powstają zaburzenia psychosomatyczne, są emocje. Odczuwamy je od urodzenia w postaci doznań: ciepło – zimno, ssanie pustego brzucha czy pieczenie od mokrej pieluchy. Istniejące w nas emocje w dużej mierze stanowią produkt przeszłości, podobnie jak sposoby, w jakie próbujemy sobie z nimi poradzić. Rodzice i opiekunowie uczą nas odczytywania emocji, nazywając nasze stany, np.: „płaczesz, bo jest ci smutno”, „bijesz, bo jesteś zła”. W procesie rozwoju trenujemy się również w tym, jakie emocje wypada okazywać, a jakie należy tłumić. Ten proces dostosowywania się do oczekiwań i wymogów środowiska sprawia, że pewne emocje wprawiają nas w dyskomfort i z całych sił staramy się ich do siebie nie dopuszczać. W ten sposób kładziemy fundament pod późniejsze choroby psychosomatyczne.
Bodźcem mogącym wywołać symptomy jest sytuacja życiowa, w której „zakazana” emocja zaczyna mocno napierać, a my chcemy uniknąć konfrontacji. I jeśli fizyczny przejaw tej emocji, np. ból głowy, uznamy za objaw choroby i pójdziemy do lekarza po magiczną tabletkę – unikniemy starcia z odrzuconą emocją. Opór, który w tym momencie odczuwamy, to właśnie lęk przed skonfrontowaniem się z „zakazanym”.
Nie zawsze, zwłaszcza na początku procesu autoterapii dolegliwości psychosomatycznych, warto jednak samodzielnie „grzebać w dzieciństwie”. To może być bolesne, może nas przestraszyć, zniechęcić, lub obudzić kolejny raz iluzję, że gdzieś jest jakiś cudotwórca, który odkryje w końcu, co nam dolega. Dlatego najlepiej zadać sobie proste pytanie: jakie emocje ukrywają się za moimi objawami? Gdyby ból głowy, ścisk żołądka czy mrowienie rąk potrafiły mówić, to co by nam powiedziały? Nie kombinujmy, wsłuchajmy się w ciało, a odpowiedź przyjdzie w końcu sama.
Postarajmy się zrozumieć sens objawów i spójrzmy na nie z pozytywnej strony. Skoro są wynikiem wewnętrznych konfliktów, pełnią ważną funkcję – przekształcają konflikt w tymczasowe rozwiązanie i pozwalają uniknąć katastrofy. Bo zwykle jest tak, że dany objaw powstrzymuje nas przed jakimś działaniem, np. nagłe przeziębienie tuż przed jakąś ważną decyzją, którą musimy podjąć, a kompletnie nie jesteśmy na to gotowi. Przejdzie katar – pojawi się decyzja.
Nie zapominajmy też o tzw. błędach emocjonalnych. Chodzi o to, że nasze reakcje emocjonalne są filtrowane przez przekonania i wczesne doświadczenia. Dlatego nawet najsilniejsze emocje nie są prawdą na temat rzeczywistości, jedynie przypominają, cytując Kugelstadta, „mrożoną potrawę z dawnych czasów, którą milion razy rozmrażamy i znów zamrażamy”. W naszym emocjonalnym scenariuszu przeszłość przenika się z teraźniejszością – ważne, by odróżnić, które odczucia są z dziś, a które z dawnych czasów. Równie ważne jest, by dopuszczać do siebie emocje wcześniej zakazane.
Kolejny krok to odkrycie, który objaw zwykle jest reakcją na stres. Jeśli w dzieciństwie chorowaliśmy na atopowe zapalenie skóry, naszą piętą achillesową może być właśnie skóra. Jeśli nasza mama na problemy najczęściej reagowała bólem głowy, być może „odziedziczyliśmy” po niej migreny. Dlatego zamiast narzekać na stresującą pracę, lepiej uświadomić sobie i zrozumieć, dlaczego to właśnie kręgosłup, głowa czy żołądek są naszymi newralgicznymi narządami. Zadbajmy o ten obszar z miłością, np. połóżmy ciepły termofor na bolący brzuch, a potem poczujmy, co tak naprawdę w tym brzuchu nam zalega, czego nie możemy „strawić” emocjonalnie.
Aleksander Kugelstadt wymienia cztery filary zdrowia psychicznego: bycie przyjacielem samego siebie, dbanie o dobre relacje z innymi, odkrycie swojego celu i sensu życia i przede wszystkim umiejętność samouspokajania się. Zwłaszcza ten ostatni wydaje się bardzo ważny.
Kiedy odwiedzamy kolejnego lekarza, zwykle najbardziej chcemy, oprócz diagnozy, usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. To zdanie, którym uspokajano nas w dzieciństwie. Znaczyło, że jesteśmy bezpieczni, że nie dzieje się nic złego, a nawet jeśli, to jest ktoś, kto o nas zadba, zatroszczy się, zaopiekuje. W dzieciństwie bardzo wcześnie odkrywamy również tzw. obiekty zastępcze, kompensujące nieobecność mamy, np. przytulanka czy ukochany kocyk. Do dziś niektórzy z nas na bezsenność aplikują sobie ciepłe mleko z miodem, tak jak w dzieciństwie robiła mama.
Chodzi o to, by w dorosłym życiu znaleźć odpowiednik przytulanki. Stworzyć swoje dorosłe rytuały, jak słuchanie audiobooka, picie aromatycznej herbaty czy masaż stóp. Można też skoncentrować się na oddechu, objąć rękami nogi i zacząć się kołysać. Lub stworzyć swoje miejsce komfortu: łóżko, samochód, wygodny parapet okna albo inną przestrzeń, w której czujemy się dobrze i bezpiecznie.
Odkryjmy też w sobie postać dorosłego, który uspokoi przestraszone dziecko w nas. To dziecko w przeszłości różnych rzeczy nie dostało i już nie dostanie. Ale za to dziś może schować się w ramionach dorosłego, który jest silny, spokojny i sprawczy.
Następnie możemy zacząć poszukiwać uspokojenia na zewnątrz – powiedzieć bliskiemu, czego potrzebujemy, a może tylko komuś się wygadać; spytać, co on by zrobił na naszym miejscu.
Ciało zawsze bierze na siebie nasze lęki i wewnętrzną walkę, przyjmuje ciosy, których umysł nie byłby w stanie znieść. Takie jest właśnie wierne i kochane. Dlatego jeśli nauczymy się siebie i zostawimy za sobą klasyczne, choć już mocno przestarzałe myślenie o chorobie bazujące na zasadzie: jest przyczyna – jest skutek – nasze ciało i dusza zatańczą we wspólnym rytmie. A my wrócimy do harmonii.
- spokojny oddech;
- nawiązanie kontaktu z otoczeniem;
- poszukanie lub wyobrażenie sobie tzw. miejsca komfortu;
- wybadanie, na ile odczuwasz teraz potrzebę dystansu, a na ile bliskości;
- wykonanie własnego rytuału uspokajającego;
- gotowanie (jeśli lubisz);
- próba zmiany perspektywy;
- automasaż;
- próba dotarcia do problemu kryjącego się pod reakcją stresową;
- zaufanie do własnych potrzeb i odczuć;
- telefon do kogoś bliskiego.
Więcej w książce: „Gdy ciało i dusza wysyłają s.o.s. Jak przyczyny chorób odnaleźć w psychice?”, Aleksander Kugelstadt, wyd. Otwarte (Fot. materiały prasowe)