1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Zdrowie

Kiedy choruje dziecko. Rozmowa z Danielą Winnicką z Fundacji „Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową”

Daniela Winnicka, terapeutka pedagogiczna i pedagożka z Zespołu Wsparcia Psychospołecznego Fundacji „Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową” w Klinice Onkologii i Hematologii Dziecięcej „Przylądek Nadziei” we Wrocławiu
Daniela Winnicka, terapeutka pedagogiczna i pedagożka z Zespołu Wsparcia Psychospołecznego Fundacji „Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową” w Klinice Onkologii i Hematologii Dziecięcej „Przylądek Nadziei” we Wrocławiu
Zwłaszcza kiedy ta choroba to nowotwór. Leczenie trwa miesiącami, czasem latami. Rodzina zaczyna inaczej funkcjonować, stałe role zostają przedefiniowane, czasem się umacnia, czasem, niestety, rozpada. Jak sobie radzić, jak dbać o siebie nawzajem, jak w trosce o chore dziecko nie stracić z horyzontu tych zdrowych? Mówi o tym Daniela Winnicka, terapeutka pedagogiczna i pedagożka z Zespołu Wsparcia Psychospołecznego Fundacji „Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową” w Klinice Onkologii i Hematologii Dziecięcej „Przylądek Nadziei” we Wrocławiu – miejscu, gdzie chore dzieci i ich opiekunowie dostają wsparcie psychologiczne.

Zacznijmy od diagnozy i od tego, co się wtedy dzieje z rodziną. Najpierw z rodzicami, bo oni są kluczowi.
Tak, pierwszą informację dostają rodzice, nie dziecko. Jeśli dziecko ma 13 lat, to się je także informuje, są ośrodki, które przekazują diagnozę także młodszym, ale zazwyczaj uzgadnia się to z rodzicami. To oni pierwsi poznają diagnozę. Słowo, które mi się nasuwa, by opisać ich stan, to szok. Dlatego też bywa, że choroba zostaje późno rozpoznana, bo nowotwór u dziecka to coś, co wszyscy wypierają. W rozumieniu społecznym kojarzy się jak najgorzej – z ciężkim, intensywnym leczeniem i, niestety, ze śmiercią. Myślimy z reguły, że terapia zakończy się niepowodzeniem. Ja staram się walczyć z tym mitem niepowodzenia leczenia, bo wiele nowotworów, szczególnie u dzieci, jest uleczalnych w 80 proc. Medycyna mocno poszła do przodu, ale my jako społeczeństwo ciągle myślimy po staremu. Że to wyrok śmierci. Więc najpierw jest szok. I rodzice mają dwa mechanizmy obronne: albo zaprzeczenie, wypieranie informacji, szukanie innych specjalistów, albo drugi – blokowanie komunikacji, rozmawianie o wszystkim i o niczym, byle nie mówić o chorobie nowotworowej dziecka.

Jak na ogół wygląda przekazanie diagnozy?
Oczywiście rodzice dowiadują się od lekarza, ale zazwyczaj te rozmowy medyczne, bo tak to nazywamy w naszym szpitalu, odbywają się w obecności psychologa. Potem często musi on sparafrazować to, co rodzic usłyszał od lekarza. Nie dlatego, że ten komunikat nie jest dostosowany do rodziców, ale dlatego, że ci zazwyczaj są w ogromnym lęku i dochodzą do nich tylko szczątkowe informacje. To jest w ogóle jedna z najistotniejszych rzeczy – żeby rozmowa medyczna odbywała się w obecności psychologa. On potem pyta: co zrozumieliście? I często okazuje się, że bardzo mało. Albo tylko jakieś skrajne rzeczy, np. że leczenie będzie intensywne i może grozić poważnymi skutkami.

Mówi Pani o parafrazowaniu – chodzi o przetłumaczenie medycznego komunikatu na bardziej przystępny język?
Tak, my mówimy, że psycholog jest oczami i uszami, reaguje od razu na emocje rodziców, często skrajne, oni płaczą, są w rozsypce. Zawsze pada: czy ma pan / pani jakieś pytanie, ale rodzice na ogół jeszcze ich nie mają. Pytania rodzą się później, kiedy stres już trochę opadnie. Natomiast początek, adaptacja, to mnóstwo rzeczy do ogarnięcia. I dużo zależy od tego, jak rodzina funkcjonowała wcześniej i jaka to jest rodzina, czy jest rodzeństwo, czy są wspierający dziadkowie, czy są dalsi krewni, siatka pomocy.

Czasem rodzice nie są razem…
Tak, to często się zdarza, najczęściej z dzieckiem jest matka, bywa, że samotna, więc problemów, które idą razem z chorobą dziecka, jest o wiele więcej. Zwłaszcza że nowotwór to nie są dwa tygodnie, to miesiące leczenia, a tak naprawdę o wyleczeniu mówimy po pięciu latach od remisji – więc czas liczymy w latach.

Okres szoku – tak go nazwijmy – ile z reguły trwa?
Zależy od funkcjonowania rodziny, od tego, jak sobie jej członkowie radzą ze stresem. Czasem cały czas są w rodzaju nieakceptacji choroby, ale zazwyczaj to trwa od momentu uzyskania diagnozy do rozpoczęcia leczenia. Zwykle kilka dni. Wtedy rodzina wchodzi w zadanie. To oczywiście też zależy od rodzaju rodziny – jeśli jest zadaniowa, szybko się adaptuje, ale jeśli się koncentruje na emocjach, może być bardziej na nich skupiona niż na działaniu. Trzeci rodzaj to rodzina unikająca – będą uciekali od rozmów, od zastanawiania się nad możliwymi rozwiązaniami na rzecz tego, żeby ktoś zrobił to za nich.

Ale leczenie musi się przecież zacząć?
Chodzi raczej o unikanie konfrontacji z własnymi emocjami. To istotne – nie chcą rozmawiać, często przekierowują problemy na nas, terapeutów. To często ci unikający albo skupieni na własnych emocjach. Zadaniowi wchodzą od razu w zadanie.

Duży wpływ na adaptację ma na pewno wsparcie całej dalszej rodziny. Ważna też jest otwartość i komunikacja u nas na oddziale.

Przychodzi moment, że trzeba powiedzieć reszcie rodziny. Przede wszystkim rodzeństwu.
I tu zaczynają się schody. Z moich pedagogicznych obserwacji wynika, że rodzice boją się powiedzieć dzieciom prawdy. Boją się, że to dla dzieci za dużo, że tego nie udźwigną, nie są gotowe usłyszeć, że brat czy siostra są chorzy. Ale moje doświadczenie mówi mi co innego. Dzieci sobie bardzo pięknie z tym radzą, a tym, co także nam, dorosłym, jest potrzebne, by się ulokować w tej nowej sytuacji choroby, jest informacja. Dzieci powinny być traktowane podmiotowo – powołam się na Korczaka – jest więc bardzo ważne, by tę informację dostały. Oczywiście język trzeba dostosować do wieku, ale dziecko musi znać prawdę – że jego rodzeństwo jest chore, ile będzie leczone i jak jakie będą skutki tego leczenia. Bo często zmienia się wtedy wygląd – i proszę sobie wyobrazić, że siostra wraca do domu, rodzeństwo wie tylko, że jest chora – i mogą się wystraszyć, bo dziewczynka na przykład nie ma włosów albo jest otyła, a tak może być po sterydach. Mieliśmy taki przypadek, że rodzeństwo nie poznało chorej siostry, zaprzeczali, mówili, że to nie może być ona. Nie widzieli się przez kilka miesięcy intensywnego leczenia, rodzice nie pozwalali na kontakt on line, bo się bali, bo może i dziecko chore, i rodzeństwo będą bardziej tęsknić, robi się wtedy temat tabu. Tymczasem to unikanie może doprowadzić do sytuacji, że więzi się rozejdą. Zawsze zalecam rodzicom, żeby zaufali swoim dzieciom, one są mądre, zrozumieją więcej, niż nam się zdaje.

Oczywiście my zawsze rodziców – jeśli zgłoszą taką potrzebę – wspieramy, żeby komunikat do dzieci, i chorych, i zdrowych, przygotować w odpowiedni sposób, żeby nie był straszący, żeby była to informacja, która da pewne uspokojenie.

Bywa pewnie i tak, że dziecko wymaga dłuższych pobytów w szpitalu, a szpital jest nie dwa kroki od domu, tylko na przykład w innym mieście. Wtedy jedno z rodziców, najczęściej matka, w tym szpitalu z nim jest, więc rodzina zaczyna zupełnie inaczej funkcjonować.
Tak, w systemie rodzinnym zmienia się wszystko. Funkcjonowanie rodziców, role w rodzinie, codzienne życie, bo pewne rzeczy, które np. robiła mama, musi przejąć ktoś inny. Zazwyczaj jest to ojciec czy dziadkowie, którzy się włączają, wchodzą w zadania i zaczynają się opiekować dziećmi. To oczywiście super, ale dzieci to różnie odbierają. Mogą na przykład czuć smutek, bo nie mają kontaktu z jednym z rodziców.

Mogą się czuć odrzucone?
Tak, odrzucone, niekochane, mogą chcieć być chore – to też obserwowaliśmy – bo wtedy będą mieć mamę przy sobie.

Pięknie to funkcjonuje, jeśli jest możliwość wymiany co dwa tygodnie, raz mama jest w szpitalu z dzieckiem, raz tata – ale to oczywiście zależy od rodzaju pracy, od możliwości brania zwolnień, urlopów itd. Ale w takiej sytuacji i dziecko w szpitalu lepiej się czuje, bo ma kontakt z obojgiem rodziców, i dzieci pozostające w domu. Rodzice powinni mieć świadomość, że nie tylko chore dziecko wymaga ich uwagi. Te zdrowe też mają swoje emocje, też w tej trudnej sytuacji cierpią. Oczywiście dobrze, by cały ciężar nie spoczywał tylko na rodzinie. Duża jest tu rola psychologów i pedagogów szkolnych, bo zdrowe dzieci przeżywają nie tylko chorobę rodzeństwa, ale też rozłąkę z jednym z rodziców.

Czyli nie robić tajemnicy? Otwarcie prosić o pomoc?
Tak. Te dzieci zazwyczaj komunikują swoją frustrację albo regresem rozwojowym, albo zachowaniami agresywnymi czy autoagresywnymi, albo nadmierną opiekuńczością wobec innego rodzeństwa, dużą dojrzałością. Także chore dzieci emocjonalnie są bardziej dojrzałe od zdrowych. A przecież jeszcze są dziećmi. Ale nie chcą sprawiać kłopotów rodzicom i np. nie mówią o problemach, starają się wszystko rozwiązywać samodzielnie. Rodzice mówią: moje dziecko było łobuziakiem, teraz to ideał.

Rodzice odczytują to jako coś jednoznacznie pozytywnego, ale z punktu widzenia psychologa to nie do końca tak jest?Te dzieci często nagle przestają być dziećmi. To pewnie będzie mieć konsekwencje w przyszłości, bo dzieci powinny być dziećmi tak długo, jak to możliwe. Czasem bywa tak, że są wtłaczane w role dorosłego, zwłaszcza jeśli jest młodsze rodzeństwo, którym muszą się opiekować, odbierać ze szkoły, mają zadania dorosłych. Ale widziałam też i sytuacje odwrotne: przestają chodzić do szkoły, popadają w depresję. Więc jeśli coś takiego się dzieje, to też dla nas sygnał, dziecko mówi: jest mi źle. Wtedy rodzice często zwracają się do nas albo do psychologa na zewnątrz po pomoc – to jest adekwatne zachowanie w takiej sytuacji.

Kiedy rodzice dowiadują się o chorobie nowotworowej dziecka, większość swoich emocji, uczuć i działań kierują na to dziecko. To naturalne. Ale oczywiście pewnie idealnie byłoby, gdyby i pozostałe dzieci zostały objęte wsparciem psychologicznym.
Bardzo bym sobie tego życzyła. Na pewno na poziomie rodziny z tymi dziećmi trzeba rozmawiać, ale powinny też być objęte opieką systemową. Mamy hasło: gdy choruje dziecko, choruje cała rodzina. I to jest prawdziwe na wielu poziomach: społecznym, ekonomicznym, emocjonalnym, na poziomie struktury samej rodziny. Jeśli rodzina funkcjonowała dobrze przed chorobą nowotworową, to duża szansa, że i podczas choroby sobie poradzą. Ale jeśli była jakaś rysa, to podczas choroby może się ona pogłębić. Szczególnie dotyczy to związku, relacji między rodzicami. Jeśli związek był dobry, na ogół choroba jeszcze go spaja. Ale jeśli były konflikty, to stres może spowodować nawet rozpad rodziny. To też obserwujemy.

Z czego to może wynikać?
Z nadmiernego stresu. Z braku wsparcia, które sobie daje małżeństwo. Jeśli jest wspierające, to poradzą sobie z tym bólem, z lękiem. Lękiem o zdrowie, życie, samopoczucie dziecka, o to też, jak będzie funkcjonowało po chorobie, bo konsekwencje leczenia mogą być odczuwane długo.

Zwłaszcza że nie wystarczy zakończyć terapię, żeby powiedzieć: to już za nami. Jeszcze co najmniej parę lat to życie na bombie.
Tak, to, że rodzina funkcjonuje zadaniowo, jest super. Przychodzi remisja, ale potem, kiedy przyjeżdżają na badania kontrolne, widzimy, z jakim lękiem się mierzą. Czy jest wznowa? Bo jeśli tak, to już wiedzą, że trzeba zastosować jeszcze bardziej agresywne leczenie. Lęk towarzyszy im cały czas.

Co z systemem wsparcia, ze szkołą? Czy w każdej szkole jest na etacie psycholog?
Tak, psycholog i pedagog. Często o tym mówię, bo to coś, co bardzo leży mi na sercu – chore dzieci, te, które są tu u nas, często tracą kontakt z klasą, ze szkołą macierzystą. Podczas leczenia są w szkole przyszpitalnej i tu, jeśli jest dobry nauczyciel, wychowawca, to on zrobi wszystko, żeby ten kontakt utrzymać, bo wiadomo, że po leczeniu dziecko wraca do naturalnego środowiska. Ale czasami nie jest to łatwe, nauczyciele boją się ucznia onkologicznego, nie wiedzą, jak ten kontakt utrzymać, a to jedna z bardzo istotnych spraw – żeby dziecko nie miało poczucia, że zostało opuszczone przez wychowawcę, przez nauczycieli, przez kolegów. Żeby powrót był łatwiejszy – bo łatwy nigdy nie jest. Ale to temat rzeka…

Także szkoła rodzeństwa powinna być powiadomiona o całej sytuacji, bo wtedy z dzieckiem mogą się dziać różne rzeczy – żeby nawet profilaktycznie wdrożyli jakieś działania. Ale u nas to ciągle zależy od człowieka, jego empatii i dobrej woli. Nie ma działań systemowych. Szkoda.

Jak dbać o kontakt z rodzeństwem, jeżeli dziecko długo przebywa w szpitalu?
Na pewno nie separować. Oczywiście tu nie da się dać jednej uniwersalnej rady, to zależy od wielu czynników, od wieku dzieci choćby. Zazwyczaj rodzeństwo nie może przyjeżdżać do szpitala, ale dziś są inne możliwości kontaktu. Jest internet, są telefony. Nie róbmy uników, nie zostawiajmy dzieci samych z ich myślami, bo dzieci są mądre, czują stres rodziców, ich lęk, a kiedy mama jest w lęku, automatycznie dziecko też nam się sypie lękowo. Zawsze mówię, że trzeba najpierw nad rodzicem popracować, wtedy od razu dziecko jest inne. Tak samo z rodzeństwem. Nam się wydaje, że jak się dziecku nie powie, to ono nie będzie wiedzieć, przeżywać. To nie jest prawda. Dzieci są mądrzejsze, niż nam się wydaje, widzą więcej. Nie doceniamy ich…

To w sumie naturalne – jedno dziecko mamy chore, to już ogromny koszt emocjonalny, chcemy więc te zdrowe za wszelką cenę chronić.
Ale też im nie ufamy. Nie rozumiemy ich, nie rozmawiamy – a z nimi się dzieją różne rzeczy. Ja jako dziecko nie chciałabym być zostawiona sama z moimi myślami. Ono może sobie wyobrażać różne przerażające rzeczy. Poza tym dziś informacje mogą płynąć z różnych źródeł, nie odetniemy ich, nie powstrzymamy. Dziecko może szukać wiedzy o chorobie brata czy siostry w internecie i dogrzebać się na przykład do wiedzy nieprawdziwej, bo wszystko zależy od indywidualnego przypadku. Lęk więc będzie wzmożony. Prawdziwe informacje pozwolą go obniżyć. Oswoić.

Oczywiście bywa, że leczenie nie kończy się sukcesem i dziecko nie wraca do domu. Zdarzało nam się, że rodzeństwo przyjeżdżało już tylko się pożegnać, a wcześniej nie byli na taki rozwój wypadków przygotowani. Wtedy jest dramat. Pracujemy z rodzicami w takich skrajnych sytuacjach, staramy się pomóc przygotować całą rodzinę. Włączyć wszystkich w to odchodzenie.

Ekstremalnie trudne chyba.
Tak, to wymaga wielkiej odwagi. Widzimy to oczywiście, udzielamy wsparcia psychologicznego. Staramy się dostosować język przekazywania informacji do konkretnej sytuacji. Do tego na przykład, czy rodzina jest wierząca. Do sposobu, w jaki wcześniej funkcjonowała.

Mówi się, że dziadkowie kochają wnuki miłością zwielokrotnioną. Dla nich sytuacja choroby jest też niezwykle trudna. A często muszą się spiąć i działać.
Dziadkowie przeżywają nie tylko chorobę wnuka, ale też to, czego może doświadczać ich dziecko – czyli te emocje są zwielokrotnione. Poza tym o ile rodzice są wtłaczani w pewne zadania, dziadkowie często muszą sobie ich szukać. Pomagają przy dzieciach zdrowych, są też ogromnym wsparciem w załatwianiu różnych spraw, przywiezieniu posiłku itd. Ale zdarza się też, że są z dzieckiem w szpitalu. To idealna sytuacja, kiedy dziecko może być tu pod opieką różnych członków rodziny, to wpływa korzystnie na proces powrotu do zdrowia, na jego samopoczucie – bo przecież tęskni też za wszystkimi członkami rodziny. Niestety często dalsza rodzina czy znajomi przestają dzwonić, nie wiedzą, co mogliby powiedzieć, zwyczajnie się boją. Zawsze mówię: zapytajcie, co konkretnego mogę zrobić. Może na przykład przywieźć rosół? Bo to też ważne. A jest taki moment, że telefony milkną, zwłaszcza jeśli stan dziecka jest ciężki. Ludzie myślą: co ja mam im powiedzieć…? I ze strachu przestają się kontaktować. Zawsze radzę, żeby wrzucać ludzi w konkretne zadanie. Wtedy wszyscy zyskują. Nie chodzi tylko o dodanie otuchy, ale o konkretną rzecz. Załatwioną, przywiezioną. Czasem ona jest ważniejsza niż dodanie otuchy.

I w sumie dodaje otuchy, bo to, że ktoś przywiezie mi rosół, nie oznacza tylko, że dostanę rosół, ale też – że ktoś o mnie myśli.
Właśnie tak. Konkretne, wymierne rzeczy są łatwiejsze do wykonania. Wsparcie emocjonalne, duchowe jest bardzo trudne. Najgorszym chyba pytaniem jest: jak się czujesz? Ja się z tego wyleczyłam. Dawniej wchodziłam do dzieci na sali z tymi właśnie słowami. I pamiętam, jak kiedyś mały pacjent odpowiedział: a jak się mam czuć? No bo rzeczywiście: jak? Wiadomo, że oni nie mogą się czuć fantastycznie. Zamiast tego pytam teraz: co mogę dla ciebie zrobić? Czasem dziecko mówi: chciałbym wrócić do domu i być zdrowy. No nie – odpowiadam – to musi być coś, co leży w moich możliwościach. Mówię to jasno, bo otwarta komunikacja to podstawa. I kiedy słyszę: chciałbym zafarbować włosy, odpowiadam: nie ma problemu, farbujemy.

Myślę, że to pytanie wytrych. Jak ktoś będzie chciał rozmawiać o emocjach, to powie. A jak nie, to to też jest w porządku. Czasami dzieci nie potrzebują kontaktu z innymi, bo akurat są w fazie adaptacji i to też trzeba uszanować. Bo nikt z nas nie wie, co by czuł i jak się zachował, będąc na ich miejscu. Trzeba więc zrozumieć, że ich reakcje mogą być różne, czasem skrajne. Nigdy nie oceniajmy. Ani dorosłych, ani dzieci.

Co mogę dla ciebie zrobić? Pytanie uniwersalne. Można je zadać zarówno dziecku, jak i jego opiekunowi.
Tak. Chciałabym, żeby szkoła też zadawała takie pytania rodzinie. To mogą być różne rzeczy, np. przypominać rodzicom o wycieczkach szkolnych, o rozmaitych sprawach organizacyjnych, o których w natłoku innych obowiązków i emocji mogą zapomnieć.

Mówiła Pani, że jeśli w rodzinie jest rysa, to w ekstremalnie trudnej sytuacji raczej się ona pogłębia. Ale właściwie dlaczego? Wspólny cel i to tak ważny – zdrowie dziecka – powinien jednoczyć, sprawiać, że rodzice się wspierają, nawet jeśli wcześniej były problemy.
Sytuacja stresowa wywołuje dużo złości, narastają konflikty. Jeśli wcześniej rodzina sobie z konfliktami nie radziła, to przy tak wysokim stresie raczej sobie nie poradzi. Będą na siebie krzyczeć – my to widzimy nawet tu, w szpitalu, są awantury, bo rośnie nadmierne napięcie. Ludzie wyrzucają emocje w różny sposób. A ponieważ nie potrafią w normalnych warunkach rozwiązywać konfliktów, to tu punktów zapalnych jest o wiele więcej, a nie ma wypracowanego systemu radzenia sobie z nimi. Trudniej im być ze sobą.

Co dla dzieci jest dodatkowym stresem.
Niestety. W ogóle trzeba sobie uświadomić, że sytuacja choroby to wiele lat. I że rodzina nie wróci już do takiego samego funkcjonowania jak wcześniej, będzie musiała niejako na nowo się zbudować. I teraz ważna rzecz, która może wcześniej nie wybrzmiała. Dużo mówimy o negatywnych skutkach choroby, ale, choć może brzmi to kontrowersyjnie, są i pozytywne.

Negatywne to mniej czasu razem, trudności finansowe, dzieci mogą mieć trudności społeczne, ale może być też coś na plus. Jeśli rodzina dobrze funkcjonowała, często choroba sprawia, że więzi się zacieśniają, dziadkowie zbliżają się do wnuków, rodzeństwo się wspiera. Wszystko zależy, jak postrzegamy chorobę. Ja często mówię, że w szpitalu ma być jak w domu. Taki sam system wychowawczy. Dziecko rano ma wstać, pościelić łóżeczko, uczyć się, uczestniczyć w zajęciach, bo to tylko „sytuacja choroby”. Chodzi o to, żeby ona nie zdominowała dnia codziennego, bo kiedyś pacjent z tej choroby wyjdzie. Oczywiście wszystko się przewartościowuje. Ale bilans nie musi być ujemny.

Czyli zawsze po chorobie następuje przebudowa rodziny. I bywa, że skrajne sytuacje ją budują.
Właśnie, to ich buduje. W sytuacjach kryzysu – a choroba zawsze jest kryzysem – poradzenie sobie buduje, a czasem wręcz jeszcze nadbudowuje fundament tej rodziny. Choroba nie musi być destrukcyjna. W USA panuje takie właśnie podejście – powiedziałabym, że nadmiernie optymistyczne – podkreślania wartości choroby, jej roli jako impulsu do zmiany życia. Ja się z tym nie zgadzam, choroba dziecka to trauma, cierpienie, to też chodzenie po linie, ma dużo konsekwencji i wiele jest negatywnych. Pamiętajmy jednak, że medycyna poszła do przodu, diagnoza to już nie wyrok. A ja bardzo bym chciała, żeby do przodu poszło też psychospołeczne wsparcie rodzin. Bo tu na razie stoimy w miejscu. Moim marzeniem jest, żeby po wyjściu ze szpitala dziecko było objęte opieką pedagoga, psychologa. Żeby tą opieką było też objęte rodzeństwo – bo czasem myślę, że ono właśnie jest zamknięte w ciemnym pokoju, do którego nikt nie zagląda, nawet najbliżsi. Tak być nie musi i nie powinno.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Wrzesień jest światowym miesiącem świadomości nowotworów u dzieci. Ich międzynarodowym symbolem jest złota wstążka. Tegoroczna kampania Złotej Wstążki podejmuje temat wsparcia psychospołecznego rodziny w chorobie nowotworowej dziecka w kontekście związanych z tym wyzwań i trudności. Bo gdy choruje dziecko, choruje cała rodzina.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze