1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Zdrowie

Racjonalne odżywianie z głową, czyli jak mądrze schudnąć?

(Fot. iStock)
(Fot. iStock)
Niektóre z nas na diecie są bez przerwy. Myśli o jedzeniu na zmianę z wyrzutami sumienia towarzyszą nam non stop. Można wyjść z tego zaklętego koła. Zrobić jedzeniowe prawo jazdy. Cieszyć się smakami i życiem, mówi Marta Pawłowska, coach zdrowia rodziny. 

Niektóre z nas na diecie są bez przerwy. Myśli o jedzeniu na zmianę z wyrzutami sumienia towarzyszą nam non stop. Można wyjść z tego zaklętego koła i przejść na racjonalną dietę. Zrobić jedzeniowe prawo jazdy. Cieszyć się smakami i życiem, mówi Marta Pawłowska, coach zdrowia rodziny. 

Powtarzasz, że nie lubisz słowa „dieta”.
Nie cierpię.

Dlaczego?
Dlatego że najczęściej dietę utożsamiamy ze stanem, w którym musimy trwać. Nie z naszym wyborem.

Ale przecież to my właśnie dokonujemy wyboru. Odchudzanie zaczyna się w głowie... Najpierw wybieramy chęć bycia na diecie, potem wybieramy dietę.
Tak. Wybieramy jedną, potem drugą, dziesiątą. Jak ktoś się dobrze poczuje w „dietowaniu”, to w nim zostaje. W takim rozumieniu diety, którym jest czyjś sposób na jedzenie. Nie mój. Ktoś wymyślił, ja przyjmuję. Wchodząc na drogę diety, rzadko zadajemy sobie pytanie, czego właściwie oczekujemy.

Każda kobieta, która jest na diecie, powie ci, czego oczekuje. Dla jednej będzie to minus 5 kg, dla drugiej minus 10, dla innej minus 15. Cel jest jasno określony.
Przechodzi na dietę, czyli najczęściej wypowiada umowę temu, co lubi jeść, i wchodzi w etap „okresowego więzienia”. Kiedy dieta jest celowa, dobrze dobrana i bezpieczna na tym etapie życia, kiedy kobieta wie, czego się po niej spodziewa, kiedy ma program i go przestrzega – wtedy jest super. Cel, droga, narzędzia, monitoring. Ale z mojego doświadczenia wynika, że dieta to najczęściej nie konkretny program na dany czas, prowadzący do zdrowej korekty niezdrowego jedzenia, lecz okupione męczeństwem „bycie na diecie”.

Czyli to pewien stan?
Tak. I to bycie na diecie jest przez wiele z nas używane jako samousprawiedliwienie („Przecież się staram”), a nie jako celowe narzędzie. Jak bierzesz lek, który ma wyleczyć, lek jest właściwy, ty przyjmujesz go regularnie i zgodnie z zaleceniami lekarza, to on na ogół działa. A wtedy kończysz kurację i pewnych zaleceń przestrzegasz całe życie. Ale jeśli kurujesz się na własną rękę – a to lekiem, który pomógł sąsiadce, a to głodówkami – energię poświęcasz na wyszukiwanie kolejnych wynalazków, a nie na twarde określenie, czego potrzebujesz, i konsekwentną terapię pod okiem specjalisty. Wtedy po dziesięciu latach nadal doskwierają ci te same dolegliwości.

Czy to może wynikać też z liczby diet? Z tego, że co chwila jakaś inna staje się modna? Jestem na jakiejś diecie trochę, ona pomaga, ale też trochę, akurat staje się modne coś nowego, to proszę bardzo, wchodzę w to.
Na pewno dużo w tym prawdy. Diety nie podlegają obiektywnym kryteriom miary. Tylko dieta DASH, bliska krewna diety śródziemnomorskiej, ma działanie potwierdzone medycznie, bo powstała w konkretnych celach zdrowotnych. Dieta powinna być przemyślana, skonsultowana. Musi być odpowiednia dla mnie – dopasowana do mojej codzienności, zdrowia, do celów wagowych, do mojej logistyki i do moich smaków. Dieta to nasza rzeczywistość całego dnia, jeśli nie służy – organizm ją odrzuci, będziemy w chwilach stresu głodne albo niezadowolone, bo jemy coś, co nam nie smakuje. I wtedy grozi nam powrót do starego nawyku jedzenia, a potem – nowa dieta. Jeśli wejdziesz w dietę, ale świadomie, bo wiesz, że chcesz naprawdę coś w życiu zmienić, będzie dobrze. A podchodzenie do kolejnej diety jak do ćwiczenia, które mogę zrobić, ale nie muszę, będzie następne – to droga do niepowodzeń oraz poczucia braku sprawczości. Ciągle szukamy diety cud. A coś takiego nie istnieje. I miotamy się – a może jednak nie dieta, tylko woda z octem? Albo głodówki? Albo aktywność fizyczna? Chodzę przez miesiąc z kijami, a od tego nie chudnę, to może jednak chodzi głównie o talerz, czyli wracam na dietę. Nie umiemy się z dietami obchodzić, szukamy takiej, która spełni nasze marzenie. Najczęściej moim podopiecznym wydaje się na początku, że celem naszej pracy ma być to minus 5 kg czy 10. Ale szybko okazuje się, że chodzi o niezadowolenie z ciała, niezadowolenie z siebie, ze swoich wyborów, z podjętych decyzji…

Tracą na wadze, dochodzą do momentu, który był celem, wchodzą w rozmiar 38 czy 36 – i co wtedy?
To zależy. Bywa tak, że kiedy młode kobiety ze znaczną otyłością zaczynają chudnąć, stwierdzają, że nie radzą sobie w nowej skórze. Ze sobą. Z mężczyznami. Z relacjami. Zaczynają być bardziej atrakcyjne i jednocześnie przestraszone.

Właściwie dlaczego?
Nadmiarowe kilogramy mogą stanowić wygodne samousprawiedliwienie. Nie muszę się podobać – przecież jestem gruba. Nie muszę sobie radzić ze swoją fizycznością – jestem gruba. Nie muszę się ładnie ubierać – to i tak na nic, jestem gruba. A kiedy chudną, okazuje się, że przed nimi dużo wyborów. Żeby znowu nie przytyć. Żeby nie odkładać życia na później, kiedy będę szczupła, bo to później jest dziś. Nie mają już tarczy.

Mówisz, że nadwaga jest tarczą. Kiedy podejmuję decyzję, że chudnę, zaczynam tarczę odsuwać. OK, może muszę zmierzyć się z różnymi wyzwaniami, może nie mam już usprawiedliwień, dlaczego to czy tamto nie wychodzi. Ale widzę w lustrze zgrabną dziewczynę, kupuję ładne ciuchy, ludzie mówią mi: „Jak pięknie wyglądasz” – to chyba motywuje? Wzmacnia?
I tak, i nie. Bo część kobiet na hasło „Super schudłaś”, słyszy: „Byłaś grubą krową”.

Ale chyba wiem, że byłam gruba. Poszłam na dietę, żeby przestać nią być.
To niezwykle delikatna materia, dotyka sedna kobiecości. Część kobiet mówi, że jak słyszą takie komplementy, to im się w głowie wyświetla: „Aha, to byłam okropna”. I na tym się zawieszają. Niektóre potrafią to sobie wytłumaczyć, ale wiele się tej eks-otyłości wstydzi.

Rozglądam się i widzę dwie duże grupy kobiet i jedną niewielką. Pierwsza grupa to dziewczyny na diecie. Albo pomiędzy dietami. Albo szukające diety idealnej. Albo wyznające tę jedną jedyną. Druga – to te, które mówią: „Chrzanię. Moje ciało, moja sprawa. Jestem gruba i taką siebie kocham”. Ta trzecia to kobiety niezajmujące się dietami, tylko życiem. Czy dziewczyny z grupy drugiej prawdziwie akceptują nadwagę czy otyłość? Czy mówią tak dlatego, że poniosły na polu odchudzania wystarczająco dużo porażek i chcą z tym skończyć?
Chyba różnie. Część ileś razy próbowała. Może to był zły moment, może akurat wtedy nie znalazły w sobie siły i cierpliwości, może nie dostały mądrego wsparcia. W efekcie mówią: „Chrzanię, życie i tak jest wystarczająco trudne, żeby ludzie tylko takie problemy mieli…”. I mają prawo – powie wiele z nas. Mają. Tylko trzeba mieć świadomość, że część tych kobiet wybiera życie w chorobie. Bo otyłość to choroba. Przyczyny, dla których jemy zbyt dużo, są rozmaite. Statystyki mówią: otyli rodzice to prawdopodobieństwo sięgające 70 proc., że otyłe będzie i dziecko. Czasem są to problemy z poczuciem własnej wartości, czasem samotność… Ale efekt, czyli otyłość, jest zawsze groźny. Otyłość to często nie nasza wina, ale zawsze nasza odpowiedzialność.

Brzmi bardzo kategorycznie…
Jeśli ktoś miał wypadek, został potrącony na pasach, wina nie była jego – ale na wózku jest on. I to on jest odpowiedzialny za to, co zrobi dalej ze swoim życiem. To cholernie trudne. My nie lubimy słowa „odpowiedzialność”. Ja zawsze mówię: „To po prostu twoja odpowiedź”. Jak odpowiesz? Wybór należy do ciebie. Powtórzę jeszcze raz. Otyłość to choroba. Konkretna, determinant nowotworów i chorób układu krążenia. Bomba z opóźnionym zapłonem, a my ją oswajamy. Mówimy o „kochanym ciałku”, o „puszystości”, a to fałszywa i sztuczna, pokolorowana i śmiercionośna logika. Pracowałam z setkami ludzi z dużą otyłością. Zawsze byłam po stronie każdego z nich, ale żadnemu nie uwierzyłam, że jest szczęśliwy z wagą 30–40 kg powyżej bezpiecznej normy. Tak jak nie uwierzyłam sobie, kiedy ważyłam 85 kg przy wzroście 164 cm. Akceptacja ciała jest ważna. Jeśli mam usuniętą pierś, jeśli nie mam ręki czy nogi, jeśli mam problemy hormonalne i dlatego nie mogę ograniczyć masy ciała – to nie zależy ode mnie. Powinnam zrobić wszystko, żeby żyć w pełni i akceptować siebie. To według mnie prawdziwe body positive. Jednak akceptacja otyłości – stanu chorobowego – to pułapka body positive. Jestem za pełną akceptacją człowieka, lecz nie za akceptacją dla trybu życia prowadzącego do otyłości jako poważnej choroby rujnującej zdrowie i życie. Ruch body positive może prowadzić do pomylenia stosunku do człowieka ze stosunkiem do jego niszczącego zdrowie stylu życia, czyli do afirmacji „wszechwolności” jedzenia i braku ruchu na pełnej petardzie.

Wiemy, że ważymy za dużo, że może kiedyś to będzie kłopot, może pojawi się nadciśnienie albo cukrzyca, ale to kiedyś. Jednak epidemia koronawirusa pokazała, że nie takie to proste. We Francji 70 proc. pacjentów, którzy trafiają z COVID-19 na reanimację, to ludzie otyli. W Polsce w szpitalu w Łańcucie zmarła 32-latka. Z powodu otyłości i spowodowanej przez nią cukrzycy została zdyskwalifikowana z terapii ECMO (pozaustrojowego wspomagania krążenia). Widać więc, jakie mogą być następstwa otyłości. Nie kiedyś. Tu i teraz.
Możemy różnie o osobie otyłej mówić. Puszysta, przy kości. Ale powinniśmy używać świadomie terminu „chora na otyłość”. Bo otyłość to choroba prowadząca do śmierci tak samo jak główne choroby cywilizacyjne, co pokazuje właśnie epidemia koronawirusa. Tacy ludzie mają niższą odporność – częściej więc na COVID-19 zapadają i cięższy jest przebieg ich choroby. A reanimacja czasem niemożliwa. Tkanka tłuszczowa to nie kocyk dla kości i mięśni. To tkanka stale aktywna metabolicznie w kierunku prozapalnym. Otyłość to zatem permanentny ukryty stan zapalny każdej komórki organizmu. Trwały, bezobjawowy. I jeśli zderza się on z tak inwazyjną chorobą jak COVID-19, to szanse mamy po prostu mniejsze. Tymczasem społeczeństwo tyje. Zwiększa się proporcja osób z otyłością olbrzymią. Skrzywdziliśmy zdrowotnie sami siebie, spieprzyliśmy to. Warto to głośno powiedzieć. Spieprzyliśmy nasze zdrowie. Musimy zmienić myślenie. Przestać otyłość oswajać, przytulać. Bo możemy nie przetrwać.

Nowe diety mnożą się błyskawicznie. Jak pracujesz z podopiecznymi? Ściągasz dietę z półki z dietami i przyporządkowujesz: dla pani post dr Dąbrowskiej, dla pani ketogenna?
Staram się znaleźć dietę ich życia. Taki sposób odżywiania, który polega na jedzeniu w rozsądnych ilościach i dla przyjemności. Tak, żeby jedzeniu nie podporządkować życia. Żeby się go nie bać. Uczę smakowania i posługiwania się jedzeniem. Opracowujemy razem dla każdego jego jedzeniowe prawo jazdy. Znajdujemy takie jedzenie, żeby można się było nim cieszyć, żeby nie bać się wyjścia ze znajomymi do knajpy, wypić wino – bo to nas nie zabije.

Dużo się mówi o słuchaniu siebie. Czy jeśli weszłam w pewien sposób odżywiania – np. owsianka na śniadanie – i któregoś dnia budzę się i wiem: „Tylko biała bułka i parówki”, to co,  słuchać? Czy jeść owsiankę?
Jeśli zdarza się to sporadycznie, a ja już na tyle weszłam w zdrowe nawyki, że od czasu do czasu zdarzy mi się jakiś wyłom, to OK. Ostatnio w święta zapachniały mi frytki. Nie jadłam ich pewnie dziesięć lat. Teraz zjadłam ze smakiem i pewnie bardzo długo ich nie ruszę. Ale jeśli podopieczna mówi: „Wstałam i stwierdziłam, że chrzanię. Dwie kajzerki, dwie parówki i drożdżówka, bo mogę i co mi kto zrobi”, to już wiem, że coś ważnego się stało. W jej życiu, w emocjach. Słuchanie siebie stało się wygodną wymówką. Słuchać ciała to znaczy ciało obserwować. Patrzeć, jak reaguję na wysiłek fizyczny. Jak mi się śpi. Po jakich grupach pokarmów czuję się lekko, po jakich mam zaparcia. To jest słuchanie ciała. A nie słuchanie myśli, jakie rodzą mi się w głowie. Bo drożdżówka i parówki to nie słuchanie ciała, to słuchanie zachcianek.

Wróćmy jeszcze do kobiet, które są nieustannie na diecie. Jak wygląda ich relacja z jedzeniem?
Siłą rzeczy myślą o jedzeniu często, czasem zbyt często, czasem wręcz obsesyjnie. Albo o tym, co mogą zjeść, albo kiedy wreszcie będą mogły zjeść, albo że zjadły coś, czego nie powinny, albo za dużo – jedzenie jest w głowie non stop. Staje się udręczeniem. Jeśli nie mam wolności w stosunku do jedzenia, to dieta określa stopień mojego zadowolenia z siebie. Na warsztatach dotyczących jedzenia emocjonalnego daję ankiety. Trzeba m.in. kończyć zdanie: „Gdybym nie myślała tyle o jedzeniu, to…”. Najczęściej w uzupełnieniu pojawia się słowo „życie”. „Moje życie wyglądałoby inaczej”. „Moje życie byłoby szczęśliwsze”. Nadmierne myślenie o jedzeniu przesłania myślenie o życiu.

 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze