1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Zwierciadło poleca

Halina Żelaska: „Umierać łatwo, trudniej żyć”

(Fot. materiały prasowe)
(Fot. materiały prasowe)
Tak sobie chwilkę rozmawialiśmy i Baczyński w pewnym momencie mówi: Jak tak dalej pójdzie, to powstania nie skończymy i w cholerę rozwalą nam całe miasto. Zdawał sobie sprawę z bezsensu nierównej walki – mówi uczestniczka powstania, Halina Żelaska (lat 97).

Mało kto wspomina, że pierwszą zbiórkę ogłoszono 27 lipca, ale powstanie odwołano, więc wracaliśmy ze swoich punktów przeszczęśliwi. Mój chłopak, a potem mąż, miał zbiórkę u Żywiciela na Żoliborzu, ja w Ratuszu, ponieważ należałam do tamtejszej konspiracji. De nomine byłam pracownikiem Ratusza, a de facto – tłumaczką w Pałacu Blanka. Konspiracją Ratusza dyrygował intendent Roman Dawidowski, podlegaliśmy szefostwu AK.

Pewnego dnia przyszedł do mnie do pracy Dawidowski z jakąś listą w ręku i mówi: Musisz załatwić do jutra, żeby wszyscy z tej listy, którzy po ostatniej łapance siedzą w obozie przejściowym na Skaryszewskiej, zostali zwolnieni. Pytam: Ale jak mam to zrobić? On: Nie obchodzi mnie jak, to rozkaz. Chodziłam lekko nieprzytomna, zastanawiałam się, jak to załatwić. Wiedziałam, że muszę to zrobić tego dnia, żeby mój szef, niemiecki burmistrz Warszawy, Leist, nazajutrz rano załatwił zwolnienie w SS na Szucha, bo przecież nie on zwalniał ludzi, tylko SS na Szucha. Leist miał wspaniałą sekretarkę, pochodziła z Monachium, on z Murnau, czyli oboje byli Bawarczykami i katolikami. Przyszłam do niej i mówię, że mam problem, bo muszę poprosić szefa, żeby coś mi załatwił, a nie wiem, jak mam to zrobić. A ona mówi tak: Po prostu wejdź i powiedz mu zwyczajnie, że masz problem. Otworzyła drzwi i wepchnęła mnie do jego gabinetu. Stanęłam przed nim i po chwili mówię: W ostatnich łapankach ucierpiało bardzo dużo ludzi z Ratusza. Jeżeli nie zwolnimy ich ze Skaryszewskiej, to pojadą do Niemiec, a nam zabraknie świetnych fachowców. Miałam na sobie niebieski fartuszek z białym kołnierzykiem, zrobiłam wielkie oczy, wyglądałam jak dziecko. Pokazałam mu tę listę, on ją przeczytał i mówi: Jeżeli chcesz, żeby to było jutro załatwione, to ta lista musi być zmieniona. Mam wrażenie, że nie ty ją pisałaś, bo ty jesteś inteligentniejsza. Chodziło mu o to, że było na niej równo 40 nazwisk, co mogło budzić podejrzenia. Poradził, żeby umieścić na niej 36, 37 i przynieść ją jeszcze tego dnia, żeby mógł nazajutrz wszystko załatwić. Oczywiście, że wiedział, jaki był rzeczywisty powód mojej prośby. To był inteligentny, życzliwy człowiek, jako jedyny Niemiec wysokiej rangi chodził po Warszawie bez obstawy, tylko na niego nie było żadnego zamachu. Potem były jeszcze trzy takie listy.

Miałam do czynienia ze złymi Niemcami i bardzo dobrymi, takimi, jak Leist, czy Jungmayerowa (szefowa kantyny w Pałacu Blanka), która pomagała Polakom, także aktorom w Teatrze Polskim.

Na studiach medycznych przeszłam szkolenie, jak robić zastrzyki, ale w powstaniu robiłam absolutnie wszystko: nosiłam rannych do szpitala, drukowałam odezwy do mieszkańców Warszawy. Dostałam też zadanie opiekowania się panią Stefanią (nie chodziła), ikoną prezydenta Starzyńskiego, świetną sekretarką.

W nocy z 3 na 4 sierpnia drukowałam odezwę do ludności Warszawy, setki egzemplarzy. Byłam tak bardzo zmęczona, że ledwo stałam na nogach. Nagle usłyszałam jakieś kroki. Pomyślałam, że to Dawidowski, a tu wchodzi trzech młodych mężczyzn, między innymi Baczyński, o którym słyszałam od Dawidowskiego, że on i jego dwaj koledzy nie dostali się na swój punkt na Wolę, bo za późno zawiadomiono ich o zbiórce, no i teraz szukają zajęcia. Moim zdaniem Baczyński absolutnie nie nadawał się na żołnierza, był wrażliwy i wątły. Nigdy w życiu nie powinien walczyć. Przypuszczam że był wielkim patriotą. Tak, jak mój chłopak, który po latach mówił, że gdyby nie wychowanie w duchu patriotycznym, to bez broni do powstania by nie poszedł. Mój chłopak dwukrotnie był na Dworcu Gdańskim. Gdy szedł po raz drugi, jego szef, major Rzeszotarski powiedział: Janusz, chroń ludzi, przecież Niemcy są w bunkrach, mają karabiny maszynowe, a wy na całkowicie odkrytym terenie nie macie żadnych szans. Major sprzeciwił się wysyłaniu swoich żołnierzy na pewną śmierć, więc dowództwo AK z Żoliborza zdjęło go z funkcji dowódcy, co było tym straszniejsze, że pierwszego dnia powstania Niemcy rozstrzelali jego żonę i dwoje dzieci, a major mimo wszystko dowodził dalej…

No więc kiedy Baczyński i dwóch jego kolegów weszli do pokoju, w którym drukowałam, na rotaprincie, takiej starej, bardzo głośnej maszynie, któryś z nich powiedział: No to nareszcie ustaliliśmy, skąd ten hałas pochodzi. Zauważyłam głośno, że Baczyński ma odznakę Agrykoli. A on mnie pyta, skąd wiem, że to Agrykola. Odpowiedziałam, że mój chłopak ma taką samą. Kiedy poznał jego pseudonim, ucieszył się: O, to mój nauczyciel, on mnie minerki uczył. (Rozminowania, robienia małych min, bo powstańcy idąc do walki nie mieli ani pistoletu ani karabinu, nic, dopiero potem, jak Anglicy zrzucili całe skrzynie broni, to powstańcy z Żoliborza zostali po zęby uzbrojeni, ale było już za późno).

Tak sobie chwilkę rozmawialiśmy i Baczyński w pewnym momencie mówi: Jak tak dalej pójdzie, to powstania nie skończymy i w cholerę rozwalą nam całe miasto. Zdawał sobie sprawę z bezsensu nierównej walki. Zapytałam, jak dostać się na Mazowiecką, bo nie wiem, co z matką, boję się o nią. Baczyński na to: Też chciałbym wiedzieć, jak się tam dostać. Ale to raczej niemożliwe, bo cały plac wokół pałacu Brühlla obstawiony jest niemieckim wojskiem, z drugiej strony jest Pasta (jeszcze nie została zdobyta). Kiedy zaczęłam mówić, że albo nasze dowództwo nie ma rozeznania jak dużo jest niemieckiego wojska albo nie chce mieć, Baczyński uciął rozmowę: Nie mówmy na ten temat, to sprawa dowództwa. Byłam bardzo zmęczona, marzyłam, żeby chociaż godzinkę się przespać, więc poprosiłam całą trójkę: Pomóżcie, to prosta robota, ja bym na podłodze się przespała, dosłownie 15 minut, to by mi wystarczyło. Na co oni, że z przyjemnością. No więc ja natychmiast skuliłam się i zasnęłam jak kamień. Nie wiem jak długo spałam. Obudzili mnie, kiedy prawie wszystko wydrukowali.

Następnego dnia, 4 sierpnia, rozmawiam z kucharzem Koperskim, który z resztek żywności w magazynach gotował zupę dla powstańców i narzekał, że oddałam klucze do Ratusza, gdzie było więcej jedzenia, bo można by wyżywić więcej ludzi. I w pewnym momencie widzę przechodzących korytarzem tych samych trzech mężczyzn, w tym Baczyńskiego. Koperski krzyknął do nich: Panowie, tylko uwaga na okno, bo snajper zabił już tutaj dwie osoby. Dosłownie za chwilę widzę ich siedzących na parapecie, nie wiem, czy okno było otwarte, czy sami otworzyli. Ledwo ich zobaczyłam, a już słyszę krzyk, widzę, jak Baczyński pada. Stało się tak, jak mówił Koperski - snajper strzelił z dachu z naprzeciwka. Pobiegłam. Baczyński leżał na czerwonym dywanie, po lewej stronie głowy miał dziurę, nawet krew specjalnie nie leciała. Miał na sobie szaro - brązową marynarkę, zielone z sukna spodnie i buty z cholewami. Natychmiast przybiegł lekarz, siostry, ale nic nie dało się zrobić.

Nosiłyśmy z koleżankami rannych do szpitala. Byłyśmy tak głodne, że za którymś razem zaproponowałam, żebyśmy wpadły coś zjeść do państwa Koperskich na Senatorską. Pani Koperska nalała do słoika zupę dla pani Stefanii, zakręcała wieczko i w tym momencie, pamiętam to bardzo dokładnie, usłyszałam „alles raus”. Byliśmy wtedy w piwnicy. Niektórzy nie chcieli wyjść, ale tłumaczyłam, że trzeba wyjść, bo na pewno wrzucą tu granat. Kazano ustawić się nam pod ścianą, rzędem, z rękami do góry. Niemcy stali za nami, repetowali broń. Byłam przekonana, że za chwilę nas rozstrzelają. Rzucili w dom zapalające pociski, więc cały budynek natychmiast ogarnęły płomienie. Musieliśmy odsuwać się od ściany, bo żar płomieni był tak mocny, że nie dało się wytrzymać…

Muszę pani powiedzieć, że na filmie „Powstanie Warszawskie” jest jeden taki moment, kiedy Niemcy podpalają budynek i słychać ten sam przerażający krzyk ludzi, którzy zostali wewnątrz. To był potworny ryk, przypominający ryk rannego zwierzęcia. Kiedy usłyszałam ten ryk w filmie, zamarłam…Jak usłyszałam te straszne głosy, to tak jakbym obudziła się znowu w powstaniu, to było coś wstrząsającego...

Kiedy stałam tak z rękami do góry, pod płonącym domem, bardzo się bałam. Tak bardzo, że dostałem drgawek całego ciała. Po chwili, nagle, uspokoiłam się. Popatrzyłam w górę, a niebo było tego dnia takie cudownie niebieskie, bez jednej chmurki. Pomyślałam: Boże, szkoda, że takiego nieba już nigdy nie zobaczę. I w tym momencie przeleciał mi przez głowę film, to jest coś, czego się nie da zapomnieć, właśnie tego filmu. Klatka po klatce. Skończył się na ostatnim koncercie w Teatrze Polskim. Zobaczyłam jeszcze raz wszystko to, co pięknego przeżyłam. Chwile, gdy miałam może trzy latka, kiedy wujek brał mnie do ogrodu, częstował chlebem maczanym w oleju lnianym. Całe życie szukam takiego oleju. Miał tak cudowny zapach, że ślinka ciekła. Następna klatka: Siedzę na kołysce, w której leży mój mały braciszek, kołyszę się i lecę na dół…

Potem kazano nam odwrócić się i uformować czwórki, tłumaczyłam z niemieckiego, co należy robić. Ludzie przepychali się, bo chcieli stać obok swoich, ale robili to błyskawicznie. Niemcy, idąc po kolei od pierwszej czwórki, wyciągali mężczyzn i ustawiali po lewej stronie. Pana Koperskiego również. Potem dowiedziałam się, że wywieziono ich do Niemiec. Kobiety i dzieci, kolumnami, pędzono Wolską. Szłyśmy razem z panią Koperską i jej dwójką dzieci pod płonącymi domami, z których spadały palące się kawałki, tu i tam buchały płomienie, więc zakładałam fartuch na głowę. Niektóre domy były już całkowicie spalone.

Już na końcu Wolskiej zapytałam panią Koperską: Czy pamięta pani, żeby była tu fabryka zabawek? Ona zdziwiona pyta: O co ci chodzi? Mówię: No niech pani popatrzy, ile tu spalonych zabawek, całe stosy. Popatrzyła na mnie jak na wariatkę: Dziecko, przecież to są spaleni ludzie. Po raz pierwszy widziałam spalonych ludzi. Widać było na przykład, że to mężczyzna, bo ubrany w garnitur, koloru już nie da się określić, wszystko szare, ale faktura materiału widoczna. Pozostał malutki człowieczek…Dalej widzę zwęglone ciało, a obok wystaje cała ręka, niespalona. Przestałam patrzeć, bo zrobiło mi się słabo, niedobrze. Wiele rzeczy strasznych widziałam, ale ten widok to było coś nieprawdopodobnego. Szaniec usypany ze spalonych ciał, które wyglądały jak zwęglone zabawki.

Pędzono nas do Pruszkowa. To była masa ludzka, która ciągnęła się kilometrami. Zrobiono na chwilę przystanek w kościele na Woli, gdzie opatrzyłam sobie ranę na kolanie, napiliśmy się po łyku wody i kiedy padła komenda „idziemy”, musieliśmy się poderwać i maszerować dalej. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że podjeżdżają duże ciężarowe samochody, z których spuszczano klapę i po niej wpędzano ludzi. Wiadomo było, że ich wywożą, tylko nie wiadomo było dokąd. My szłyśmy pod koniec kolumny. Z lewej strony rosło wysokie żyto, a troszkę dalej znajdowała się prostopadła ulica, przy której okoliczne kobiety, z założonymi rękami, przyglądały się temu potokowi ludzi, było ich może dwadzieścia kilka. Niemcy w ogóle na nie nie reagowali. Miałam na sobie tylko fartuch sanitarny i majtki. Panowała wtedy okropna wszawica, ubraniowa, pierwszy raz w życiu widziałam coś tak obrzydliwego. Myślałam, że wszy giną w wodzie, ale gdzie tam. Dlatego jeszcze jak nosiłyśmy rannych, zdjęłam ubranie i włożyłam fartuch sanitarny. A tak na marginesie - na filmach pokazują, że czterech ludzi niesie jednego rannego. A myśmy we dwie nosiły. Raz snajper strzelił prosto w człowieka na noszach, przestrzelił mu kręgosłup, on zmarł, a myśmy leżały koło niego i udawały zabite.

W tej kolumnie pilnowali nas żołnierze, tacy z blachami, z Wermachtu, ale byli również Ukraińcy, którzy zaciągali się do niemieckiego wojska. I w pewnym momencie doskoczył do mnie Ukrainiec i zabrał mi zegarek. To była jedyna rzecz, jaką miałam. Kiedy zbliżył się do nas żołnierz „z blachą”, mówię do niego po niemiecku: Proszę pana, miałam zegarek, ale zabrał mi go Ukrainiec, czy mógłby pan mu odebrać? I pokazałam, który Ukrainiec to zrobił. Niemiec przyprowadził go i kazał oddać mi zegarek, natychmiast. Ten łypnął na mnie okiem i oddał. Podziękowałam Niemcowi i szybko wtopiłyśmy się w tłum. Pani Koperska strasznie panikowała: Pani Halusiu, po co pani to zrobiła, on nas zabije, my nie dojdziemy. Na co ja miałam radę: Trzymamy się cały czas tego Niemca, nigdzie się nie oddalamy. I w pewnym momencie zobaczyłam te kobiety, to zboże, ten samochód z opuszczoną klapą. Podeszłam do owego Niemca i mówię: mam do pana jeszcze jedną prośbę, wielką. Chcemy się załatwić, niech pan pozwoli zrobić nam to nie na oczach całego tłumu, tylko odejść dalej z dziećmi. Popatrzył na mnie i mówi: proszę iść. On doskonale wiedział, że chcemy uciec. Kiedy doszłyśmy do ulicy, na której stały owe kobiety, jedna z nich powiedziała: Proszę iść spokojnie za nami, wolno, nie oglądać się. A pani Koperska od nowa w płacz. W końcu jedna z kobiet krzyknęła: niechże się pani uspokoi, bo dobrze zrobiła ta panienka, czyli ja. No i ona wreszcie zamilkła.

Zorientowałam się, że jesteśmy we Włochach. Kobieta, która kazała nam iść za nią przyprowadziła nas do swojego mieszkania. Ja zostałam w pokoju z kuchnią wynajmowanym przez ową panią (Perełkę) i jej siostrę (Zosię), a pani Koperska z dziećmi u gospodarzy, bo oni mieli duże mieszkanie. Mąż Perełki był w powstaniu i ona chciała do niego się dostać. Postanowiłyśmy, że pójdziemy obie, a pani Koperska zamieszka wtedy z jej siostrą. I ledwośmy się zainstalowały, coś zjadły (one normalnie gotowały), a tu jakaś kawalkada wozów wjeżdża na plac. Kto? Ukraińcy. Zamarłyśmy. To, co oni wyprawiali na tym placu, to się w głowie nie mieści. W dzień jechali na akcje, a po południu wracali na kwaterunek, czyli na plac przed naszymi oknami. Pomyślałam: Z deszczu pod rynnę. Zjeżdżali z całymi walizami pokradzionych rzeczy.

Jeszcze chcę pani powiedzieć, że zanim zobaczyłam ten szaniec spalonych ludzkich ciał, to widziałam na trasie pełno porzuconych waliz. Widocznie ludzie przygotowali się na to, że opuszczą domy i pakowali co najcenniejsze, ale potem nie mieli siły tego nieść, więc rzucali cały ten bagaż. Mało tego - na wierzchu leżały pieniądze i nikt się nie schylał, wszyscy szli obojętnie, jedni płacząc, utykając, inni w milczeniu.

Ukraińcy otwierali te – jak oni to mówili – czemadany, przebierali się, na przykład w piękne damskie nocne koszule, szlafroki, peniuary. Jak dorwali kurę, to rozpalali ognisko, przebijali jeszcze żywą i nad ogniem, w tych piórach, piekli. Zachowywali się jak dzicz. A my z okien to wszystko widzieliśmy. Wychodziliśmy na dwór wtedy, kiedy oni wyjeżdżali na akcję do Warszawy. Któregoś wieczoru przyszedł do nas ukraiński oficer Wermachtu z informacją, że jeśli w nocy któryś z jego podwładnych by nas napadł, trzeba głośno krzyczeć, to wtedy on na pewno ucieknie, bo wszyscy żołnierze wiedzą, że za coś takiego grozi rozstrzelanie.

Zosia błagała, żebyśmy nie odchodziły do powstania, bo ona boi się zostać sama. Miałyśmy mimo wszystko pójść, ja już nawet wybrałam się do kościoła po coś cieplejszego do ubrania, bo zaczynało być zimno. W noc poprzedzającą nasze wyjście, napadli na nas Ukraińcy. Zosię zgwałcili, jeden zaczął dobierać się do Perełki, a na mnie mówi: eta rebionok, czyli dziecko. Na co inny: kak rebionok! I dawaj dobierać się do mnie. A ja wtedy niewiele myśląc otworzyłam okno i zaczęłam strasznie krzyczeć, nie wiem, jak można tyle krzyku z siebie wydobyć. I napastnicy wybiegli. Następnego dnia przyszedł oficer z prośbą, żebyśmy przyszły wieczorem na plac i rozpoznały gwałcicieli, wtedy on ich rozstrzela.

Stwierdziłyśmy, że tego nie zrobimy. Bałyśmy się, że koledzy rozstrzelanych się zemszczą. Wieczorem oficer znów do nas przyszedł i pyta, dlaczego myśmy nie przyszły. Wytłumaczyłam, że zgwałcona Zosia jest w szoku, że nie może zostać sama, że musi być otoczona opieką lekarską. Od tej pory zaczął przychodzić do nas na herbatę. Jak zorientowałam się, że on zaczyna mnie adorować, to powiedziałam do Perełki: Chcę, czy nie, ale muszę stąd uciekać. Postanowiłam pojechać pociągiem do mojego rodzinnego domu w Przedborzu. Ale w Gorzkowicach wygarnęli nas Niemcy do kopania rowów. Nie pracowałam długo, ponieważ otworzyła mi się rana po operacji wyrostka, której poddałam się przed powstaniem, żeby uniknąć wyjazdu do Niemiec, więc mnie zwolniono.

W Przedborzu dostałam list od mojego serdecznego przyjaciela, z którego dowiedziałam się o śmierci mamy. Uparła się, żeby nie wyjeżdżać z Warszawy. Gotowała dla powstańców, opiekowała się małą dziewczynka, która straciła w powstaniu rodziców. Zginęły razem trzymając się za ręce. Od wybuchu „krowy”, która rąbnęła w Filharmonię, gdy wracały z kościoła. Przyjaciel pochował obie na skwerku przy Sienkiewicza.. Nie odnalazłam jej ciała…

Słyszę często, jak jakaś starsza pani mówi: myśmy szli do powstania trzymając się za ręce i wołając: „wolna Warszawa, wolna Polska”. A ja się zastanawiam, gdzie to mogło być, bo nic takiego nie widziałam. Albo inna pani twierdzi, że gdyby dowództwo zrezygnowało z Powstania, to ono i tak by wybuchło, bo młodzi ludzie byli tak napaleni na walkę. Myślę sobie wtedy, że ta pani nigdy w żadnej konspiracji nie działała, bo gdyby działała, to by wiedziała, że w konspiracji istniało coś takiego, jak rozkaz. Nie można było samemu decydować o czymkolwiek, to było w ogóle nie do pomyślenia.

Uważam, że decyzja dowództwa o wybuchu powstania była ogromnym błędem, bo oznaczała pewną śmierć 20 tysięcy młodzieży. Nie wolno powtarzać, że patriotyzm polega na byciu gotowym na śmierć dla Polski. A dlaczego nie na byciu gotowym na życie dla Polski?

Dopiero okrągły stół postawił na życie dla Polski. Dla mnie to było najważniejsze wydarzenie w naszej powojennej historii, bo nareszcie Polacy zaczęli myśleć o tym, jak żyć dla kraju, a nie jak za kraj umierać. Bo umrzeć łatwo, ale żyć - bardzo trudno.

Według mnie nasi dowódcy byli kompletnie pozbawieni racjonalnego myślenia. Nie można odmówić im patriotyzmu, bo nie uwierzę, że ot, tak sobie, wysłali ludzi na śmierć. To na pewno byli patrioci, ale bez sensu, bez myślenia, co dalej. Przecież wiedzieliśmy z nasłuchów, nasze dowództwo tym bardziej wiedziało, co robią Churchill, Roosevelt, mieliśmy do nich szalone pretensje, szczególnie do Roosevelta, który był zakochany w Stalinie. Dlaczego generał Andres tak mocno sprzeciwiał się powstaniu? Bo uważał, że nie wystarczy mieć do walki ludzi, trzeba także mieć broń. Co z tego, że mój mąż robił ręcznie te maleńkie filipinki, przecież nimi nie dało się rozwalić czołgów.

Pierwszego dnia powstania Dawidowski opowiedział mi o planach ataku na wartowników Pałacu Blanka. Zaproponowałam, żeby akcja odbyła się w porze obiadu, kiedy wszyscy Niemcy będą w jednym miejscu: Założymy białe fartuchy, żeby nie wzięli nas za Niemców, rozłożę obrusy na schodach, żeby nasi wiedzieli, gdzie mają iść. Część przejdzie parterem i wyskoczy na wartownię, Niemcy będą zaskoczeni. Plan się powiódł, ani jeden nasz chłopak nie zginął. Ale dowództwo wpadło jeszcze na pomysł, żeby od podwórka spuścić żołnierzy na linach. Proszę pani…To było coś strasznego…Przecież na dachach stali niemieccy snajperzy z ostrą bronią. Strzelali do naszych jak do kaczek, a ci tylko bach…bach na beton, wszyscy zginęli. Łapaliśmy się w tej piwnicy za głowy, płakaliśmy jak bobry. Dlatego mam prawo uważać, że nie tylko nie mieliśmy broni, ale również myślących rozsądnie dowódców.

Tak straszny żal pozostaje po tym zniszczonym cudownym mieście, 200 tysiącach ludzi, którzy zginęli za nic, bez powodu, tylko dlatego, że mieszkali w Warszawie. Jestem absolutnie przekonana, że to, jaką tragedią było powstanie, wiedzą tylko ci, którzy je przeżyli. Bo opowiedzieć się tego nie da…

Artykuł ukazał się w „Zwierciadle” we wrześniu 2014 roku. Halina Żelaska ma dziś 97 lat.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze