1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Zwierciadło poleca

Tomasz Stańko nie żyje

Zobacz galerię 3 Zdjęcia
29 lipca zmarł Tomasz Stańko. Odszedł kolejny wielki artysta, wizjoner, mistrz. Był najwybitniejszym polskim trębaczem jazzowym, znanym i cenionym na całym świecie.

29 lipca zmarł Tomasz Stańko. Odszedł kolejny wielki artysta, wizjoner, mistrz. Był najwybitniejszym polskim trębaczem jazzowym, znanym i cenionym na całym świecie. Nagrał około czterdziestu albumów i skomponował muzykę do kilkudziesięciu filmów. Zmarł w wieku 76 lat.

Wywiad ukazał się w "zwierciadle" w lipcu 2017 roku.

Nie czuję się Polakiem ani Żydem, tylko sobą z imienia i nazwiska. Nie dlatego, że jest znane. Cenię odrębność. Istnienie poszczególne, jak mówił Witkacy.

Tomasz Stańko, laureat Nagrody Specjalnej Kryształowych Zwierciadeł 2017, przyznawanej ludziom dialogu, którzy swoją działalnością i twórczością łączą, a nie dzielą. Jego muzyka przyciąga pokolenia, a on sam grupuje wirtuozów z różnych stron świata, wpływy ich kultur, różne światy dźwięków. A przede wszystkim gra oparty na improwizowaniu free jazz, który jest nieustannym dialogiem.

Lubi pan dialog?

Lubię porozmawiać, jak na przykład teraz. Od operacji kręgosłupa siedzę tu w domu i już mam dość, nudzę się.

Jest pan człowiekiem dialogu?

Oj, nie bardzo. Wolę stawiać na swoim. Dlatego znów jestem samotnym wilkiem. Ostatnia narzeczona rzuciła mnie i miała rację. Tak! Bo ja jestem nie do wytrzymania. Nie chciałem mieszkać razem ani się ożenić.

W domu rodzinnym jak się rozmawiało? W domu inteligenckim – ojciec był prawnikiem, mama – pedagogiem.

To była inteligencja w pierwszym pokoleniu. Rodzice zarówno matki, jak i ojca należeli do ludzi prostych. Moi rodzice kształcili się przed wojną, ale ojciec aplikację zrobił dopiero po wojnie. To był typowy dom komunistycznej inteligencji. Żyło się biednie, każdy pracował, nie zwracało się wielkiej uwagi na rozmowy. Ojciec nie był towarzyski, co zresztą mam po nim. Rzadko zdarzały się przyjęcia. Byliśmy zamknięci w sobie. I taki jestem ja, i moja siostra. Tylko wujek nadrabiał, ten to był kobieciarz! Czego nie mogę powiedzieć o sobie.

Pan jest wierny muzyce.

I to jest ciekawa kobieta.

Ojciec kupił panu pierwszą trąbkę, nie jakąś tam ze sklepu.

Należała wcześniej do Humphreya Lytteltona, wspaniałego muzyka soulowego. Ojciec był niespełnionym muzykiem, jednym z wybitniejszych, jeśli chodzi o talent. Skończył przed wojną średnią szkołę muzyczną i był w Krakowie jednym z lepszych skrzypków. Miał znakomitą reputację wśród dziennikarzy, którzy po koncertach wręcz podsłuchiwali, jaka jest jego opinia. I drukowali w swoich recenzjach. A z czasem Kazimierz Kord zaangażował ojca do opery krakowskiej.

W dzieciństwie zapowiadał się pan już na outsidera?

Zawsze byłem na uboczu, kocham stado, ale od dziecka trzymałem się obok. Chociaż miałem w grupie niezłą pozycję. Jeszcze w wieku przedszkolnym należałem do ulicznej bandy. I zajmowałem tam miejsce tuż przy szefie. Ale musiałem na to zasłużyć – walnąłem cegłą w samochód. Od tamtej pory miałem poważanie. Nie musiałem się bić. Swoją drogą często się zastanawiam, czy dałbym sobie radę w więzieniu? Mogłoby być kiepsko.

W młodości się pan rozkręcił, rozgadał?

Tak, trochę… Ja w sumie lubię towarzystwo. Widzi pani, składam się ze sprzeczności. Od drugiej klasy miałem już dobrych kolegów. Wacek Kisielewski, Roman Kowal – z nimi tworzyliśmy team. Nadal cieszyłem się poważaniem – ukradłem dziennik klasowy i wrzuciłem do kanału. Miałem wiele osiągnięć tego typu, paliłem papierosy, oczywiście.

A potem współtworzył pan krakowską bohemę. Ujęło mnie, że po śmierci Piotra Skrzyneckiego zagrał pan hejnał ku jego czci z tarasów PKiN. Przyjaźniliście się.

Z Piotrem Skrzyneckim i Piwnicą pod Baranami byłem bardzo blisko. W Krakowie moje szlaki prowadziły między dwoma punktami: jazzklubem krakowskim na Markach i Piwnicą po przekątnej Rynku. Rano szło się kawałek dalej do Kolorowej. Zawsze się kogoś znajomego spotkało, tam bywał i Wiesiu Dymny, i Jaś Byrczek, który stworzył Krakowski Jazz-Klub „Helikon”, w którym to pierwszy raz zobaczyłem Komedę tuż przed jego wyjazdem do Warszawy. Tam też bywali Kurylewicz i Karolak. Za Karolakiem, który szedł z Byrczkiem przez Kraków, wędrowałem kiedyś kawał drogi, bo oczu nie mogłem oderwać. Byrczek miał kontrabas na pasie, wtedy w tej komunie to była rzecz niespotykana. Wojtek – ubrany w sposób niesłychanie wyrafinowany. Zawróciłem na ich widok i z godzinę szedłem, napawając się widokiem.

W tamtych czasach ten jazz intelektualno-elitarny stanowił mentalną przepustkę do innego świata.

Jazzem interesowały się wtedy elity wszędzie, tak samo we Francji Juliette Gréco czy Jean-Paul Sartre admirowali czarnoskórych muzyków. A dla nas to była przepustka w każdym sensie, bo myśmy mogli wyjeżdżać za granicę. Jazzmani, aktorzy, wybitni pisarze, jak Dygat, byli w porównaniu z resztą społeczeństwa królami życia. W moich czasach już mniej. Ale Kuryl, Komeda, Karolak, Namysłowski to byli crème de la crème. Jazzmani zawsze świetnie wyglądali, ubierali się awangardowo, a to były jeszcze przedhipisowskie czasy. Pamiętam, przyjechał do Polski na koncerty murzyński New York Quartet. Po drodze gdzieś się zagubiły ich walizki, więc potrzebowali kupić ubrania, przybory. A gdzie wtedy można było coś kupić? Nigdzie prawie. Poszli do PDT-u czy GS-u i, proszę sobie wyobrazić, pokupowali jakieś seryjne PRL-owskie garnitury. Ale wybrali tu trochę za obszerne, tam przyciasne i prezentowali się na scenie rewelacyjnie.

Pan też zawsze prezentował się rewelacyjnie, miał pan kolekcję butów.

Tak, chodziłem kiedyś do takiego szewca Kamińskiego, który robił buty na zamówienie. Znał moje awangardowe upodobania, więc jak tylko stawałem w drzwiach, zaraz wołał: „O, panie Stańko, mam dla pana nowe gady!”. Dzisiaj już takich skór nie da się sprowadzić. Ale nadal lubię buty. Tyle tylko, że Kamiński nie żyje, a inni knocą. Zamiast robić repliki konkretnych modeli, jak tych tutaj, a to jest model z 1911 roku, to powstaje coś ledwie podobnego, bo zamiast sznurowadeł ktoś wstawia zameczek. Więc wolę zamawiać w Wiedniu albo Budapeszcie. Mam wybór.

Wybór buduje w życiu free style?

Mam dużą potrzebę swobody i wolności. Nie czuję się Polakiem ani Żydem, tylko sobą z imienia i nazwiska. Nie dlatego, że jest znane. Cenię odrębność. Istnienie poszczególne, jak mówił Witkacy. Jestem Tomaszem Stańką. Kropka. Cała kula ziemska zapełniona jest człowieczymi odrębnościami. Kiedy dojrzejemy do takiego myślenia, może wreszcie nie będzie wojen.

Kiedy zaczniemy uznawać czyjąś inność?

To się już dzieje, skoro coraz częściej dostrzegamy i szanujemy dziwaków. Kloszardów też ludzie przeważnie lubią. Ciekawią nas odmieńcy – mamy w sobie taki genetyczny zapis. Nawet słowo „świr” przestało być pejoratywne.

Nie obrazi się pan zatem, jak dam tytuł: Tomasz Stańko – freak?

Zdecydowanie jestem freak.

Free jazz to bardziej wolność czy dialog?

Moja sztuka opiera się na współpracy, porozumieniu, wymianie. Powstaje coś, co w muzyce klasycznej bliskie jest orkiestracji. Daję muzykom szkielet, a dalej zostawiam wolność. Dlatego muszę wybrać takich, którzy będą zdolni mnie zaskakiwać w interpretowaniu, inspirować, umiejętnie puentować. Tylko najlepsi potrafią w czasie koncertu zmienić się w jeden organizm. Do tego trzeba wielkiego kunsztu i zgrania. Bo tu nie ma partytury ani dyrygowania, musimy na sobie polegać.

Skoro liczy się porozumienie między muzykami i wymiana, czy w ramach wymiany dźwięków muzycy mogą się sprzeczać, zachować się złośliwie?

Złośliwości są wykluczone. Nie robimy sobie świadomie wbrew.

A nieświadomie? Na muzyce może się odbić jakieś napięcie?

Czasem przypadkiem daje o sobie znać coś takiego. Miałem zespół, w którym bębniarz nie znosił basisty, bo ten grał tak gęsto, że trudno było trzymać rytm. Niechęć była obopólna. Ale oni absolutnie sobie nie przeszkadzali, ponieważ to jest niedopuszczalne. Miałem natomiast wtedy za plecami na koncercie fenomenalną ekscytację, energię, bo coś się tam między nimi kotłowało.

Co jest dla pana najważniejsze podczas koncertu: dialog z instrumentem, publicznością czy pozostałymi muzykami?

Publiczność jest ważna, dla niej gramy, ale istota zawodowstwa tkwi między nami, muzykami. I to jest dialog dźwięków, gdzie nie potrzeba słów. Komeda nic do mnie nie mówił, tylko siedział przy fortepianie z tym swoim leciutkim półuśmiechem, ale dawał mi bardzo silną informację co do swoich intencji. Tak, w jazzie może nie być słów. Zresztą mamy coraz więcej dziedzin, w których słowa okazują się rozpaczliwie ubogie. Lepiej więc ich nie używać, żeby uniknąć błędu. Język jest fantastyczny, ale nie da się lepiej emocji opisać, niż zrobili to Proust czy Joyce. Na nich się coś zatrzymało, zakończyło. Zresztą dziś język przestał być jedynym systemem komunikacji.

Są emotikony, MMS-y…

A ci, co tym gardzą, są nierozsądni. Nowe technologie nas z niczego nie okradają. Przeciwnie – udostępniają. W tym jednym urządzeniu w dłoni mam „Ulissesa” czy „Sklepy cynamonowe” i jak tylko czuję chęć przeczytania fragmentu albo mam potrzebę wprowadzić się w jakiś stan, który pomoże mi w tworzeniu, klikam i jest. W dodatku ja czytam literaturę tak, jak ją pisali – strzępami. Czasem wystarczy mi fragment budujący atmosferę. Proust, Joyce to potrafili zbudować klimat… Albo Faulkner – ta jego narracja w „Światłości w sierpniu”, ten początek i te kiwające się zdania. W nich jest dużo jazzu…

Jak u Doctorowa – jego „Ragtime” pisany jest rytmem ragtime’u.

Tak, tego jest więcej. Zresztą tak jak przyspiesza komunikacja, tak przyspiesza sztuka.

I pana muzyka również nabrała tempa.

Wszystko gna coraz bardziej, a miejsce artystów zajmują wielcy naukowcy, fizycy, którzy ogarniają wielorakość przestrzeni czy wszechświatów albo takie na przykład kwanty. To są dziś prawdziwi twórcy i prekursorzy!

A jazz?

Jest najbardziej globalny, ale też indywidualny, wielowątkowy. Jednak dziś już nie da się go rozbierać na kategorie. Wiadomo tylko, że wywodzi się z angielskich pieśni religijnych i z Afryki, skąd pochodzą bębny oraz kunszt czucia czasu. Można powiedzieć, że swingowanie płynie z precyzji matematycznej w odczuwaniu czasu, rytmu. O ile klasyczna muzyka jest więc jak fizyka newtonowska, to jazz można przyrównać do fizyki kwantowej. Tylko w muzyce kunszt osiągany jest dzięki intuicji. Afrykańskie taneczne kołysanie w transie nabiera większej precyzji niż kurs wahadła. A trans powoduje inny stan ducha, flash, czyli rodzaj olśnienia, w którym mózg pracuje na innych falach i ma inny tryb percepcji. To dlatego transowość jest używana w religiach i szamanizmie. Dlatego wielu artystów wprawiało się i wprawia w trans. Wszystko się wiąże, splata. Z biegiem lat będziemy potrafili powiązać i zrozumieć coraz więcej. A łączenie faktów jak wielkiej układanki puzzli jest fascynujące.

Rozmawia pan często ze sobą?

Werbalizacja myśli, jak choćby przy wywiadach, porządkuje mi wiedzę.

A dialogi o życiu prowadził pan ze sobą jako nałogowiec? A potem, będąc już trzeźwym?

Coraz bardziej widzę, że haj jest dosyć brudny. Natomiast nadal mam słabość do pijaków, bo lubię, po prostu lubię takich ludzi. Więc jak miałem w zespole pianistę pijaczka, który solidnie mi dawał w kość, to i tak jakoś lubiłem go najbardziej. Lubię tych straceńców. Natomiast sam stan upicia czy przyćpania nic nie daje, jest bez sensu. Liczy się czysty umysł i praca od 6 do 12. Zresztą młodsi artyści już stronią od nałogów albo rzucają używki. Ja się bałem rzucić wszystko, bałem się, że bez tego będę nikim. A martwili mnie szczególnie ci pisarze, bo tak: Hemingway się zabił, Faulkner nie przerwał, a O’Neill zaczął pisać komedie. „Rany boskie, co będzie ze mną” – myślałem.

Wodewil?

No strach było myśleć. A okazało się to w moim przypadku bez znaczenia. Uratowała mnie rutyna grania. Z wściekłością musiałem przyznać, że gra mi się nawet lepiej, bo samo wejście na scenę daje haj. To jest automat, błyskawiczny przeskok. Coś jak depresja i mania. Ja jestem dwubiegunowy, ale to kontroluję. Jak potrzebuję wywołać u siebie stan manii, to to robię, a depresję ignoruję. Czytałem esej słynnej lekarki, która jest dwubiegunowa i wyznała, że nigdy nie zamieniłaby tego na normalność.

Normalność, czyli uśrednienie tych dwóch stanów?

W życiu! Dlatego nie biorę żadnych prozaców. Miałbym się wyciszać?

Pan ma dwubiegunowe życie. Raz pan grał w Tadż Mahal i palił najwyższej klasy haszysz. A kiedy indziej sięgał po rodzimy kompot.

No cóż… Po nim miałem zapaść. Mój fan z Bielska-Białej dał mi towar, wprawdzie uprzedził, że to mocny materiał, ale ja tylko machnąłem ręką. A jak się osunąłem, wtedy natychmiast okradł mnie z kapitalnego skórzanego płaszcza. A jednak nie wszyscy nałogowcy mają zanik uczuć wyższych. Pamiętam, jak się jeździło na melinę na Brzeskiej, był tam taki gość z bardzo piwnym nosem. Zawsze miał na rękach takiego małego ratlerka. Jak on kochał tego psa! Więc człowiek jest naturą nieodgadnioną.

Pan kochał swoje papugi?

Ja wiem?! Kupowałem je przecież na haju. Nazbierałem ze 30. Oddałem im jeden pokój, a na środku postawiłem im nawet drzewo.

Prowadził pan dialog z ptakami? Trąbka kontra trele?

Podsłuchiwałem ich dialogi, podglądałem. Uchylałem drzwi do ich pokoju, siadałem w wannie i patrzyłem, jak sobie rozmawiają.

Co się z nimi stało?

Porozdawałem znajomym. Ale zwierzęta mnie fascynują, kocham psy, uwielbiam oglądać filmy przyrodnicze na Discovery. Pani wie, że młoda lwica potrafi zdjąć skórę i odsunąć kości upolowanej ofiary po to, by stara bezzębna lwica mogła zjeść miękkie wnętrzności?! Żeby mogła się pożywić. A my mówimy: „Okrutne drapieżniki”. Przypisujemy sobie wyłączne prawo do odruchów altruistycznych. Nic nie wiemy o zwierzętach, nic! Jesteśmy bardzo blisko nich.

Prowadzi pan lub prowadził dialog z absolutem, Bogiem?

Jestem bardzo mistycznym, ale niewierzącym człowiekiem. Bezgranicznie wierzę w ewolucję, w proces. Wszystko się samo stworzyło, oczywiście, w czasie.

A kto stworzył czas?

Tego jeszcze nie wiemy. Nikt nie wie, co to jest czas, dopiero ostatnio fizycy o nim myślą: Czy ma początek, koniec? Czy może biec do tyłu? Czy był czas przed wielkim wybuchem? A przecież już wiadomo, że wielki wybuch nie był początkiem. To jest trudne. Ale jeśli czegoś zazdroszczę, to tego, że nie mam abstrakcyjnego myślenia jak ci wielcy naukowcy i talentu do spekulacji myślowych. A druga rzecz – żałuję, że nie mam siły fizycznej do sportów ekstremalnych jak alpinizm. Wtedy mógłbym wejść na szczyty i zjechać na nartach z Mount Everestu.

A kto stworzył góry?

Wierzę niewiarygodnie w wiarę, w proces wiary rozumianej jako myśli, których nas nauczają. I chytrze, powtarzam chytrze, korzystam z nich, z dziesięciu przykazań. Ale w życiu nie zgodzę się, że wszechświaty są dziełem jednego bytu.

Nie wierzy pan w rodzaj wszechmózgu? Nawet w sytuacjach szczególnie trudnych nie zwracał się pan: „Boże”?

Tak, ale to jest przenośnia poetycka, technika. Kiedy walczyłem z trunkami, wyobrażałem sobie je w postaci diabłów. Taka wizualizacja. Wyobrażałem sobie, że im odcinam kopyta, żeby mój mózg napełnił się do nich niechęcią. I udało się. Do tego stopnia, że po latach potrafię wypić łyczek.

Dla smaku?

Nawet nie, przede wszystkim dlatego, żeby czuć się wolnym. Mieć poczucie, że mogę pić, jak i nie pić. Nie toleruję sztywnego zakazu. Dla kolegów jest nie do pomyślenia, że ja mam barek trunków. Oni by się bali. A ja bałbym się mieć w domu haszysz. Zmierzam do tego, że nie w zakazach jest wartość, a w znajomości siebie, swoich możliwości, jak też ograniczeń. Wiem, że mam skłonności do nałogów, bo teraz, po operacji kręgosłupa, dostawałem lek opioidalny tramal. I co tu dużo gadać: lubię go.

Ale się pan nie boi?

Dawniej taki hasz dawał kopa, wiele ułatwiał, jak np. szedłem coś załatwiać w Pagarcie na plac Defilad (dziś na placu Piłsudskiego), to jeszcze w Europejskim dopalałem i ruszałem. Załatwiałem wszystko jak burza. Potem musiałem wypalać znacznie więcej, a to dawało efekt apatii. Nic mi się nie chciało. Bez sensu. A poza tym w tych nałogach człowiek jest desperado.

Czy pan, rozmawiając ze sobą, jest wobec siebie łaskawy, czy krytyczny?

Nie okłamuję się, jestem surowy, jak to się mówi – nie smyram. I dla wszystkich innych też jestem surowy. Dlatego mówią, że bywam okrutny.

Czyli chropowata trąbka i taka szorstkość w obyciu?

Tak.

Boi się pan czasem? Bał się pan operacji?

Nie mogę powiedzieć, że się nie bałem. Myślałem – jak to nakazują – pozytywnie. Ale dopuszczałem też myśl, że może mi na resztę życia zostać tylko krzesło. Tak bym nie chciał. Jednak wie pani, nie chcę się też przyłączyć do tych żółtków, co ich widziałem w szpitalu.

Jakich żółtków?

Tych, co żyją, ale już są woskowi ze strachu, ile im zostało.

Pan przy tej swojej niewierze nie ma z tym problemu? Nie przeraża pana nicość?

Nie. Jak sama nazwa wskazuje, nie będę jej czuł.

TOMASZ STAŃKO: rocznik 1942; wirtuoz jazzowej trąbki, kompozytor. W 1969 roku ukończył Akademię Muzyczną w Krakowie, wcześniej z Adamem Makowiczem i Jackiem Ostaszewskim tworzył Jazz Darings, jedną z pierwszych formacji freejazzowych w Europie. W 1963 r. znalazł się w kwintecie Krzysztofa Komedy. Po wyjeździe kompozytora do USA stanął na czele zespołu. Dziś sam żyje i działa częściowo w Nowym Jorku. Od lat 70. był obecny na scenach świata, a grał z takimi sławami, jak Cecil Taylor i Gary Peacock.

 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze