niedziela

U Elżbiety Ficowskiej, podobał jej się mój tomik „Jakby nigdy nic”, i zaprosiła mnie do siebie, mieszka na ulicy Merliniego, obok bliskiej mi kiedyś Warszawianki, gdzie lata całe grywałem w tenisa. Nowy ładny apartamentowiec, z kamienia drewna i marmuru. Znamy się z dawnych lat, Elżbieta była żoną poety Jerzego Ficowskiego, słynnego znawcy Cyganów wśród których ukrywał się po wojnie wędrując z ich taborem. ( film Papusza) Rozmawiam z Elżbietą jakbyśmy się dobrze znali całe życie. Opowiada mi niezwykłą historię jej życia, słyszałem ją już kiedyś, ale chciałem to usłyszeć z jej ust. Teraz zacytuje jednak Wikipedię, zamiast relacjonować, tak prościej.
Urodziła się w getcie warszawskim jako Elżbieta Koppel, córka Josela i Heni z domu Rochman. Z inicjatywy Ireny Sendlerowej jako półroczne niemowlę została przewieziona na aryjską stronę w drewnianej skrzynce, ukrytej na wozie pełnym cegieł. Jej „metryką” jest srebrna łyżeczka, z wygrawerowanym imieniem i datą urodzenia. Jej matka zginęła 3 listopada 1943 r. w obozie w Poniatowej wraz ze wszystkimi więźniami tego obozu. Ojciec zginął ponad rok wcześniej na warszawskim Umschlagplatzu – zastrzelony na peronie w chwili, gdy odmówił wejścia do wagonu. Została adoptowana i wychowana przez Stanisławę Bussoldową, położną współpracującą z Żegotą i osobiście z Sendlerową. Wówczas została również ochrzczona w obrządku rzymskokatolickim. O swoim pochodzeniu dowiedziała się przypadkiem jako 17-letnia uczennica. ”
Dużo opowiada mi o tym jaki to był szok, gdy dowiedziała się prawdy na temat początków swego życia, i że jest kimś innym niż myślała. Uciekła z domu.
A przecież więzi krwi powinny być drugorzędne, wobec więzi jaką daje wychowanie od niemowlęctwa. Ale nie jest to takie proste, a te komplikacje są trudne do uchwycenia i do analizy. Jest w tym coś pierwotnego, biologicznego, kultura to tylko ubranie, w środku są trzewia.
Elżbieta jest o siedem lat ode mnie starsza, w naszym wieku taka różnica lat nie ma znaczenia, młodo wygląda, jest młoda duchowo. Więc rozmawiamy jak ludzie z tej samej piaskownicy. O wspólnych znajomych, o jedzeniu, o tym co to znaczy mimo żydowskich korzeni nie czuć się Żydem, tylko Polakiem, o chorobach, o Polsce w szponach PiSu i co to będzie. I jak zaczyna być nam zimno w nowym świecie, którego już nie nie obchodzi nasz świat. A ten nasz się szybko kurczy.

W pobliżu jest Boston Port, maleńka knajpka ze słynną zupą rybną. Nie jestem głodny, ale zachodzę tam na tą zupę, bo mam w pamięci jej smak, robiona jest z kilku ryb, gęsta jak kleik. Świetna. Na ścianie opinie różnych znanych ludzi o tej knajpce. Jest też moja, to mógł być 98 rok, napis na kartce już wypłowiał, więc jest wydrukowany. Dziwne uczucie, jakbym ja też już wypłowiał.

Dzieci wróciły od cioci, utuczone, zdemoralizowane. Antoś podekscytowany wczorajszym finałem „Mam talent”.

PODYSKUTUJ: