Hania Bauta, dziennikarka i redaktorka, przez prawie pięć miesięcy podróżowała z synkiem po Afryce i Azji. O tym, jak ta wyprawa wpłynęła na jej życie, opowiada Krzysztofowi Boczkowi.
Skąd pomysł, by udać się w półroczną podróż z 3,5-letnim dzieckiem?
Wynikało to z mojej pasji. Odkąd skończyłam liceum, jeździłam najpierw po Europie, a potem wybierałam się w dalsze podróże, na stypendium do Archangielska, w samotną podróż po Rosji i Pribałtyce. Gdy urodził się Berni, stwierdziłam, że tę pasję muszę zaszczepić w dziecku.
Długo dojrzewałaś do tej decyzji?
Ludzi musi coś spotkać, by wreszcie stwierdzili: „to jest czas na spełnianie marzeń”. Dla mnie takim przełomem był rok przed podróżą. Traumatyczny. Zmarła moja babcia, nie wyszło mi do końca z mieszkaniem, a moje inicjatywy zawodowe spaliły na panewce. Zawzięłam się i obiecałam sobie, że kolejny rok nie będzie już taki jak poprzedni. Że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pojechać z Bernim. Póki obydwoje możemy – kończył mi się urlop wychowawczy.
Czego trzeba mieć w sobie więcej: szaleństwa czy nonkonformizmu, by wybrać się w taką wyprawę?
Dużo odwagi. I marzenia. Każdy potrzebuje od życia czegoś innego. Ale jeżeli zdajemy sobie sprawę, że czegoś nam brakuje, i tym czymś są podróże, to nie warto się zastanawiać, tylko trzeba spełniać swoje marzenia. I mieć na to odwagę. Ja dzięki tej podróży zyskałam też pewność, że mogę zrealizować wszystko, czego zapragnę.
Zwolniłaś i posłuchałaś własnych potrzeb?
Dokładnie. I to było mi też potrzebne. Każdy powinien mieć taki moment oddechu na pewnym etapie życia, czas na pobycie tylko z sobą czy z kimś bliskim. Pozwala to spojrzeć na świat inaczej i scementować relacje. I rodzi refleksje. Że obojętne, co się robi w życiu, trzeba z niego czerpać inspirację, satysfakcję, starając się zostawić po sobie coś cennego.
Cały wywiad z Hanią Bautą można przeczytać w kwietniowym numerze SENSu