Żeby mnie zrozumieć, trzeba
by przeczytać książkę pod tytułem „Robert Więckiewicz”. Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam, a potem znów zaczynam po niej kreślić. Są w niej już tak pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać – mówi Robert Więckiewicz.
– Mam się przygotować na trudną rozmowę?
– To zależy od pytań. W wywiadach wolę mówić o mojej pracy. Obejrzałeś trzy moje nowe filmy i o nich rozmawiajmy.
– W filmie Marka Koterskiego „Baby są jakieś inne” przez prawie dwie godziny siedzicie z Adamem Woronowiczem w aucie i rozmawiacie o kobietach. Czy ktoś inny niż Koterski byłby w stanie cię do tego namówić?
– Nie wiem. Koterskiemu się nie odmawia. Zadzwonił i powiedział, że chce poznać moją opinię o scenariuszu. Przeczytałem, spotkaliśmy się. Powiedziałem, że to szatański pomysł – co go ucieszyło. Powiedziałem też, że to niemożliwe do zrobienia, co ucieszyło go jeszcze bardziej i stało się mottem naszej pracy. W końcu zapytałem: „po co ci to?”. Film wydawał się gigantycznym ryzykiem, a przecież Koterski nie musi niczego udowadniać. Powiedział, że kiedy nic nie robisz, to nagle przychodzi taki moment, że coś w tobie eksploduje i musisz podjąć wyzwanie. Tym mnie przekonał.
– Masz takie momenty eksplozji?
– Teraz czuję coś takiego. Mam za sobą już półroczną przerwę, którą sam sobie narzuciłem po poprzednim bardzo intensywnym roku. Jestem gotowy do pracy.
– Nie bałeś się, że Koterski was sterroryzuje, że jego uwaga będzie skupiona tylko na was?
– Trudność była w innym miejscu. Dostaliśmy prawie po 100 stron tekstu napisanego słynną składnią Koterskiego, ze wszystkimi jego ulubionymi powiedzeniami, z powtórzeniami, z tą legendarną frazą. Zaszyłem się na dwa tygodnie na wakacjach nad morzem, sam, i uczyłem się tekstu, ogromnych monologów. W pewnym momencie poczułem, że nie dam rady, ale uczyłem się dalej. Zaczęły się zdjęcia, przez 20 dni byliśmy zamknięci w hali, o ósmej rano wchodziliśmy do samochodu, wychodziliśmy z niego po kilkunastu godzinach. Po trzech dniach weszliśmy w reżim tej pracy, wytworzyła się gęsta atmosfera skupienia. Później mieliśmy dziesięć dni nocnych w plenerze, a potem, już bez nas, powstał jeszcze jeden film, który służy za tła – to plenery za oknem. Bo całą tę jazdę kręciliśmy na tzw. green screenie.
– Pytałem, czy Marek Koterski się nad wami znęcał?
– Przeciwnie, zdając sobie sprawę ze skali trudności, był stale z nami. Inspirował, nie poganiał, był cierpliwy i zawsze pomocny. Zresztą razem z operatorem Jerzym Zielińskim tworzyli fantastyczny tandem.
– Na ile podzielaliście jego widzenie kobiet?
– Jako aktor musiałem uwierzyć w to, co mówię. Inaczej bym tego nie zagrał. Marek był bardzo przygotowany, obłożył nas literaturą, odkryłem kilka faktów, które mnie przeraziły, na przykład to, jak często kobiety w związkach dopuszczają się przemocy w stosunku do mężczyzn. Mam poczucie, że to właściwie film o facetach, a nie o kobietach. O tych dwóch gościach w aucie, o ich dupowatości, rozmemłaniu, o kryzysie, jaki przechodzą. Trochę to wstydliwy temat, a Marek miał odwagę go podjąć. Głośno jest o coming outach, metroseksualizmie, prymitywnym machismo. A to, że faceci bywają sfrustrowani swoją sytuacją w relacjach z kobietami, nie jest traktowane jako poważny problem.
– Zdarza ci się użalać nad sobą?
– Pewnie. Są sytuacje, kiedy chcę się skulić, schować, żeby ktoś mnie przytulił. W filmie Marek doprowadza ten temat do granicy, pozwala tym facetom wylać z siebie żal.
– Przechodziłeś kiedyś poważny kryzys?
– Ja mam kryzys permanentny. Jestem typem depresyjnym, trudno jest mi się cieszyć z czegokolwiek, widzę świat w ciemnych barwach. Jest fajnie, bo pijemy herbatę, gadamy, jest ładna pogoda, ale mam w sobie czarną dziurę, która cały czas promieniuje. Jak każdy zneurotyzowany typ przeżywam momenty euforii. Im większa euforia, tym potem większy dół. Taka sinusoida, bez równowagi. Potrzebuję ekstremalnych bodźców. Praca to rodzaj transu, to chęć nieustannego rozwoju. Kiedy przeskoczysz dwa trzydzieści pięć, chciałbyś przeskoczyć dwa trzydzieści sześć. I tak dalej. Dlatego cieszę się, że w ubiegłym roku dostałem trzy fantastyczne scenariusze. Te filmy teraz wchodzą na ekrany.
– W nagrodzonym w Gdyni „Wymyku” Grega Zglińskiego dwaj bracia prowadzą firmę. Rywalizują. Starszy, którego grasz, nie chce rozwoju. Młodszy wrócił z Ameryki, ma odświeżoną głowę. Jadą pociągiem do Warszawy, młodszy staje w obronie dziewczyny napadniętej przez bandziorów. Starszy nie reaguje, również gdy ten młodszy zostaje wyrzucony z pociągu. Myślałeś o tym, jak zachowałbyś się na jego miejscu?
– Kiedy czytałem scenariusz, byłem przekonany, że rzuciłbym się na tych facetów. Kiedy obejrzałem film, straciłem tę pewność. Pomyślałem, że być może jest w człowieku pokusa badania granic, na ułamek sekundy być może odezwał się w nim rodzaj zawiści wobec brata. Może pomyślał: „niech mu wpierdolą”. Dla mnie to bohater, który się boi, ale nie agresji, tylko życia, podejmowania decyzji, jak chłopiec. Ale po tym zdarzeniu musi stawić czoła okolicznościom, działa instynktownie, coś mu mówi, co robić. Musiały w nim być ukryte pokłady siły, inaczej by się nie podniósł, może popełniłby samobójstwo. To swoista pokuta – brat musiał zginąć, żeby on mógł się narodzić. Podobnie zresztą jak u Agnieszki Holland w filmie „W ciemności”, gdzie gram Sochę, pracownika lwowskich kanałów, który decyduje się ukrywać grupę Żydów. Jeśli człowiek nie ma w sobie pokładów dobra, które są być może nieuświadomione, to przemiana się nie dokona.
– Zaskoczyła cię propozycja Zglińskiego przełamująca twój wizerunek twardziela?
– Ujęła mnie. Greg zobaczył we mnie coś, co niewielu ludzi widzi – pewną defensywę. Twardziele, których gram, to nie jestem ja. Ta rola była mi potrzebna.
– Czym jest ta defensywa?
– Jego zapytaj. Może mnie trochę poznał, a może jest świetnym psychologiem?
– Przecież wiesz, co zobaczył.
– Namawiasz mnie, żebym się przed tobą otworzył. Mogę ci powiedzieć wszystko o postaciach, które zagrałem, ale nie powiem ci wszystkiego o sobie. Czy jeśli zestawimy role u Koterskiego, Zglińskiego i Holland, to będzie znaczyło, że ci wszyscy bohaterowie tkwią w Więckiewiczu? W jakimś sensie tak. To jestem ja, ale też to nie jestem ja.
– Kiedy oglądałem „Wymyk”, zastanowiłem się: dlaczego osądzam tego faceta, a nie bandziorów? To nie on pobił brata. Musiałeś sobie zadawać pewne pytania, żebym – siedząc w kinie – doszedł do tej refleksji.
– Ten facet skrywa w sobie głębokie pęknięcie. Jest to subtelnie zaznaczone, widzimy jego nie najlepsze relacje z rodzicami i z żoną. Zawsze był też ten młodszy, lepszy brat, któremu mój bohater musiał ustępować. To wszystko osadzało się w tym głęboko introwertycznym człowieku. Ujawniał siebie w brawurze, broni, jaką nosił, gadżetach. Tak naprawdę to pokaleczony, skarlały facet. Musisz wiedzieć, że na planie nie buduję z premedytacją przebiegu psychologicznego postaci. Nie zastanawiam się nad całością filmu, bo nie jestem reżyserem. Staram się realizować to, co jest zapisane w scenariuszu, i to, co wynika z rozmów z reżyserem.
– Przychodzisz na plan i nie wiesz?
– Po pięciu albo 17 dniach zdjęciowych wiem więcej o postaci niż reżyser i scenarzysta. Ale kiedy kamera zaczyna pracować, nie mogę nic wiedzieć. Gdybym wiedział, nie musiałbym grać. Wierzę w moment kreacji. Dlatego czasami robię coś wbrew zapisowi w scenariuszu. W „Wymyku” spróbowałem wyobrazić sobie człowieka, w którego życiu wybucha nagle bomba, musi zacząć działać niestandardowo. Uświadomiłem sobie, że on nie umie się znaleźć w tej sytuacji, błądzi, to jest w gruncie rzeczy proces jego ponownych narodzin, nauka chodzenia. Na przykład w scenie, w której stoję nad bratem w szpitalu, nie myślałem, że on cierpi. Dla mnie to było tak: brat leży, a ja nie wiem, co mam z tym zrobić. Wiem, że w scenariuszu mam zapisane, że mam go masować, ale nie wiem, jak się do tego zabrać. I to „jak” musi się urodzić w tym momencie. To są impulsy. Podobnie funkcjonuje bohater, którego gram w filmie Agnieszki Holland. Socha to robotnik, działa instynktownie. Albo coś działa za niego. Na początku za przeprowadzenie Żydów przez kanały bierze pieniądze, mówi: „zobaczymy, ile mają forsy, zawsze możemy ich zakapować”. Nie mówi o ich cierpieniach i o tym, że naraża swoje życie. Jest w nim bezwzględność, liczenie pieniędzy, liczenie, ilu przeprowadzi za określoną sumę. Później jego nastawienie zmienia się diametralnie. Nie widzimy natomiast konkretnego momentu przemiany w tego „dobrego” – i to jest najciekawsze. Staram się szukać takiego przebiegu, żeby zatrzeć moment zmiany, chcę, żeby widz pytał: a kiedy to się stało?
– Mówiąc kiedyś o swoich idolach, wymieniałeś Dustina Hoffmana, Roberta De Niro, Anthony’ego Hopkinsa.
– To się zmienia. Lubię aktorów, którzy potrafią być powściągliwi. Ci, których wymieniasz, są na granicy eksplozji emocji, ale nie pozwalają sobie na nią. Taką czujność lubię w aktorstwie. Coś, co nie wymaga słów. W „Wymyku” są momenty, w których, niestety, sam się sobie podobam. Nie to, jak zagrałem, ale ten facet mi się po prostu podoba. Tak naprawdę zrozumiałem, o co chodzi w tym zawodzie, dość późno. W szkole teatralnej były zaledwie dotknięcia, próby, na trzecim roku poczułem może trochę więcej. Mam 44 lata, inny stan świadomości niż na przykład dziesięć lat temu, wiele się zmieniło w życiu, przeczytałem kilka reportaży, książek, zacząłem inaczej myśleć. Dzisiaj mogę powiedzieć, że moimi idolami jest paru pisarzy.
– W którym momencie przyszły do ciebie książki?
– Książki były w domu zawsze, ale takie poważne zacząłem czytać w siódmej klasie podstawówki. Pierwszą książką, która zrobiła na mnie duże wrażenie, był „Hamlet”, choć zrozumiałem tylko intrygę, potraktowałem jak młodzieżowe książki Niziurskiego. Ale to była poważna lektura, mimo że bardzo prosto i naiwnie przeze mnie przyswojona. Byłem normalnym chłopakiem z małego miasta. Oglądałem filmy, grałem w piłkę.
– Nowa Ruda jest jak w powieściach Olgi Tokarczuk?
– Nowa Ruda Olgi Tokarczuk jest magiczna. Zazdroszczę jej tej umiejętności patrzenia i widzenia w drobnych rzeczach kosmosu. Gdybym umiał tak patrzeć, pewnie też bym pisał. Nie umiem dostrzec w Nowej Rudzie tego co Tokarczuk. Urodziłem się tam. Pamiętam syf. Wybudowali bloki, ale nie wybudowali drogi i po kolana chodziło się w błocie. To była walka. Olga Tokarczuk mieszka w domu, w pięknej okolicy, spotyka innych ludzi niż ci z kopalni, których znałem, a kopalnia była 500 metrów wyżej niż mój blok, górowała nad miastem. To była moja Nowa Ruda.
– Z okna widziałeś kopalnię?
– Zewsząd. Mój ojciec pracował na kopalni 15 lat. Nasłuchałem się opowieści i teraz, zamykając oczy, widzę te urządzenia, podziemne chodniki, ściany węglowe. To we mnie jest.
– Czym była kopalnia?
– Wszystkim. Matką po prostu. Utrzymywała przedszkola, ogródki jordanowskie, klub sportowy, osiedla, przychodnie lekarskie, wszystko było zakładowe.
– Ojciec kochał swoją robotę?
– Nie wiem, czy jakiś górnik kocha swoją robotę. Myślę, że im więcej górnicy zarabiali, tym bardziej ją kochali, ale gdyby mogli zarobić gdzie indziej tyle samo, to pewnie by rzucili kopalnię.
– Jak sobie wyobrażałeś życie, będąc w Nowej Rudzie?
– Chciałem się wyrwać, gdzie mnie poniesie.
– Chodziłeś do kina?
– W kinie Barbara w Nowej Rudzie obejrzałem „Wejście smoka” i wszystkie japońskie filmy o Godzilli, z prymitywnymi efektami, które wtedy wciskały człowieka w fotel.
– Ale już coś ci świtało, że film to pomysł na życie?
– Co ty! Nie wycinałem z gazet zdjęć aktorów.
– A teraz o czym marzysz?
– Chciałbym się porozpychać – podotykać w sobie miejsc, o których nie wiem, że istnieją. Człowiek może być kreatorem piękna i niszczycielem. To nie znaczy, że chciałbym się dokopywać
do mrocznych miejsc w sobie, ale jako aktor chciałbym poszerzać swoje możliwości. Chodzi o to, żebyście mi uwierzyli. Walczę, żeby każda moja rola była inna, ale to nie jest cel sam w sobie. Chciałbym nadawać życiu znaczenia. Jak się robi rzeczy miałkie, to tak się żyje.
– Czy myślałeś podobnie, kiedy przyjechałeś do Warszawy ze słabymi perspektywami utrzymania się w zawodzie?
– Już sama decyzja o przyjeździe wynikała z potrzeby zawalczenia o przyszłość. Z jednej strony byłem pełen entuzjazmu, z drugiej miałem myśli, że może mnie jest co innego pisane. Jeśli nie jesteś wyciągnięty do pracy już w szkole albo zaraz po szkole, to dzielisz los większości. Popatrz, ilu jest aktorów w Polsce. Jest wielkie prawdopodobieństwo, że to dobrzy aktorzy, ale nie pracują z jakichś powodów. Mnie też mogło to spotkać.
– Miałeś momenty zwątpienia?
– Zdarzyło mi się kupić poniedziałkową „Wyborczą” z dodatkiem „Praca”, ale ciągle miałem poczucie, że coś się musi stać. Na początku zagrałem w paru serialach. Kiedy tylko pojawiła się możliwość, żeby pójść dalej, skorzystałem. Nienawidzę wielkich słów… chodzi o to, żeby prosto żyć i starać się szukać sensu.
– Jaką książkę trzeba przeczytać, żeby cię zrozumieć?
– Żeby mnie zrozumieć, stary, trzeba by przeczytać książkę pt. „Robert Więckiewicz”. Nie ma książki, która by kogoś opisała od A do Z. Jak w ogóle można zrozumieć kogoś drugiego?
– A ta powieść „Robert Więckiewicz” cię wciąga?
– Nie jest już nowa, właściwie jest zniszczona, bo czasami przytulam się do niej, a czasami rzucam nią o ścianę. Potem ją naprawiam, zszywam i znów po niej kreślę. Są w niej już tak pokreślone strony, że nic nie można z nich przeczytać. Wydaje mi się, że nie jestem nikim szczególnym – rozmawiamy, bo gram w filmach i jestem rozpoznawalny. Inaczej byśmy nie rozmawiali.
– Skoro tam tyle podkreśleń, to musi być ciekawa.
– No, ja nie narzekam. Myślę, że to, co się dzieje, jest ciekawe. Mogę swoimi rolami w miarę bezkarnie, choć czasami nie do końca, się wypowiadać, mówić nie tylko do swych najbliższych.
– A co cię wkurza?
– Autoryzacja wywiadów. Wyrzucę ci trzy czwarte tekstu, i już!