„Jiro śni o sushi" to efekt dialogu równego z równym: mistrzowska kompozycja obrazu i dźwięku snuje opowieść o mistrzu smaków. Seans wzmaga apetyt, ale i winduje wymagania podniebienia. Pod niebo.
Mogę przypuszczać, że główny bohater dokumentu „Jiro śni o sushi” wyszedł z premiery z uśmiechem na ustach - to wystarczyłoby za wszystkie recenzje i pochlebstwa świata.
Osiemdziesięciokilkuletni Jiro Ono prowadzi w Tokio restaurację sushi z dziewięcioma miejscami. Pomimo relatywnie wysokich cen biją się o nie klienci z całego świata, bowiem sława Jiro sięgnęła nawet dalekiej Francji, gdzie przyznali restauracji najwyższą notę - trzy gwiazdki. Proszę wybaczyć ironię; jakoś nie mogę obojętnie przejść obok spostrzeżenia, ile razy podkreślono ten fakt. Francja doceniła, doceniamy i my. Ale to jedyny niesmak, który mi po tym obrazie pozostał.
Na początku filmu z ust przyjaciela Jiro pada porównanie kuchni do filharmonii. Reżyser David Gelb postanowił wykorzystać ten pomysł i zaprosił Philipa Glassa do współpracy. Oglądanie ich wspólnego dzieła jest bliskie synestezji: poprzez równoprawną mieszankę obrazu i muzyki odbieramy smaki. Wprawdzie daleko im do „umuzycznienia” działań ludzi i maszyn, które znamy z „Tańcząc w ciemnościach”, ale gwar ulic Tokio, hałaśliwe licytowanie tuńczyków na targu rybnym, a nawet płukanie ryżu i wędzenie ryby stają się elementami symfonii.
Poza tymi urzekającymi scenami film wypełniają rozmowy z Jiro, jego dwoma synami, załogą restauracji, która krok po kroku, z mozołem próbuje osiągnąć jego poziom mistrzowski, oraz jego przyjaciółmi. Ponieważ Jiro od siódmego roku życia pracuje w zawodzie, wszyscy bliscy mu ludzie są związani z branżą gastronomiczną - jego wyłączny dostawca ryżu; człowiek, który wyszukuje dla niego co rano najlepsze ryby, dostawca krewetek... W świecie Jiro, w którym najwyższą wartością jest praca, także przyjaźnie buduje się na gruncie profesjonalizmu. Najlepszym sprzymierzeńcem jest ten, kto najlepiej wykonuje swój zawód i szanuje zasady rządzące tym mikroświatem.
Trudno nam je nawet zrozumieć, a co dopiero żyć według nich. Jiro wygłasza poglądy, które u nas traktujemy w najlepszym przypadku jako spaczenie: dzieci jego zdaniem trzeba wprowadzać w dorosłość słowami: „od dziś nie masz już domu”, a moment, w którym przestaje się pracować, jest w zasadzie równoznaczny ze śmiercią. Dlatego Jiro będzie pracował tak długo, jak długo swoim wyglądem nie będzie odbierał apetytu klientom. Czyli prawdopodobnie do samej śmierci.
Czy potrafimy sobie wyobrazić taką miłość do własnej pracy? A przecież praca Jiro to mozolne powtarzanie codziennie - złożonych wprawdzie - ale jednak wciąż tych samych czynności. A może tu właśnie tkwi błąd - te czynności wcale nie są wciąż te same, różnią się między sobą? Oryginalność i wartość w świecie Jiro mają zupełnie inne, niezrozumiałe dla nas definicje.
Ten film wyjątkowo wzmaga apetyt, także apetyt na życie. Niestety, wyostrza też smak. Po seansie „Jiro śni o sushi” widz oczekuje takich właśnie smaków, takiego życia. Rzeczywistość po wyjściu z kina, jak nigdy potrzebuje przypraw.