Porywając się na XIX-wieczną „Tessę D’Urberville”, Michael Winterbottom odarł klasyczny melodramat Thomasa Hardy’ego z całej jego złożoności. Uwspółcześniona przez niego wizja tragicznego romansu straciła swój społeczno-religijny kontekst i melodramatyczny ciężar, stając się ładnie sfilmowaną, miłosną pocztówką.
Winterbottom udowodnił już, że jest twórcą wszechstronnym. W ostatnich latach kręcił kino wojenne i dokumentalne, kryminały i komedie, porno i science-fiction. Ceną tego zróżnicowania jest jednak pewna niekonsekwencja – niektóre z obranych konwencji Brytyjczyk czuje bardziej, inne mniej.
Z miłością zawsze miał problem, bardziej rozumiejąc ją jako odgórną definicję, niż uczucie samo w sobie. Być może dlatego w jego filmach – niezależnie od efektu końcowego - bardziej sprawdza się ona jako odległa wartość („Cena odwagi”, „Genua”), niż więź łącząca dwoje ludzi („9 Songs”, „Kodeks 46”).
W „Trisznie”, gdzie miłość stanowi główną oś fabuły, znów pojawia się niezręczność Winterbottoma w jej wyrażaniu. Wyniszczające uczucie, łączące tytułową bohaterkę z bogatym mężczyzną, wyrażone zostaje w szeregu mało wyrafinowanych konfrontacji, najczęściej okraszonych opisowymi dialogami. Nie ma w nich jednak spodziewanego konfliktu, jakiejś wewnętrznej prawdy, która zapełniłaby tę napiętą relację żywymi emocjami.
Po części jest to wina aktorów. Umiejętności Freidy Pinto nie dorównują niestety jej urodzie, a towarzyszący jej Riz Ahmed wydaje się nią wyraźnie onieśmielony. Nie zmienia to jednak faktu, że obojgu przychodzi deklamować kwestie pozbawione ognia i przenikliwości. Zaskakujące to o tyle, że świetnym gotowcem jest tu przecież tekst źródłowy, na którego uwspółcześnienie Winterbottom nie ma jednak wyraźnego pomysłu.
Owszem, przenosi akcję z XIX-wiecznej Anglii ery Wielkiej Depresji do współczesnych Indii, ale jednocześnie traci punkt zaczepienia. Opisana przez Hardy’ego złożona sfera obyczajowa sprowadza się tu do poprowadzonego cieniutką linią klasowego klinczu, motywowanego społecznymi represjami. Mimo to, trudno uwierzyć, że o kolejach napiętego związku pochodzących z odległych środowisk kochanków decydują jakiekolwiek czynniki zewnętrzne.
I choć egzotyczny tytuł filmu wskazuje, że jest to tylko nadpis, osobna wersja tamtej historii, Winterbottom do samego końca pozostaje w szachu oczekiwań tych, którzy oryginalną „Tessę…” znają.
Tym bardziej, że uwspółcześnieniu historii nie pomaga postęp technologiczny, skutecznie zabijający dramatyzm wybranych wątków. Przykładowo, trudna sytuacja z powieści, kiedy on ją odtrąca, wyjeżdża na długo bez zamiaru powrotu, a następnie przymuszony niepowodzeniami wraca i jej szuka, tutaj sprowadzona zostaje do rozmowy przy stole. On przeprasza, że się nie kontaktował, ona mówi, że nie dzwoniła, bo nie chciała mu przeszkadzać.
Jeśli warto coś z filmu Winterbottoma wyłuskać, z pewnością są to końcowe ujęcia, demaskujące fenomen Bollywoodu. Od swych najmłodszych lat budują go tam kobiety takie, jak Triszna – mieszkające w odrapanych gliniakach, wielce niespełnione, pozostające w cieniu mężczyzny, żyjące za to wyobrażeniami o wielkim świecie, jaki oglądają na ekranie telewizora. Tam przecież wszystko kończy się szczęśliwie.