Włosi mówią, że kto wyjeżdża, wie, co zostawia, ale nie wie, co znajdzie. Podróż to wyprawa. W głąb miejsc, ale też w głąb siebie. Przykład pisarki Elizabeth Gilbert pokazuje, że podróż naprawdę może odmienić życie.
Być może nazwisko Gilbert niewiele ci mówi, tytuł „Jedz, módl się, kochaj” pewnie znacznie więcej... To książka o podróży, która zrodziła się z desperacji i która pomogła autorce wyjść z depresji i odzyskać siebie.
Zaczęło się od traumy rozwodowej. Potem był namiętny romans i znów cierpienie, walka. A potem pytanie zadawane codziennie, do znudzenia: Czego tak naprawdę chcesz? I natrętna odpowiedź: Chcę się nauczyć włoskiego. Najlepiej we Włoszech! Ale pojawiły się też inne pragnienia – nie mniej przemożne. Żeby odwiedzić aśramę w Indiach i pewnego szamana w Indonezji. Co wybrać? Nowojorska pisarka wspomina sufickiego poetę Rumiego – polecił on swoim uczniom, by zapisali trzy rzeczy, jakich pragną najbardziej w życiu. I ostrzegł: jeśli któraś z pozycji na liście będzie niezgodna z inną, czeka was los ludzi nieszczęśliwych. Tylko że Gilbert nie chciała wybierać. Chciała wszystkiego. Poznać sztukę przeżywania radości w Italii, sztukę pobożności w Indiach, a w Indonezji opanować umiejętność równoważenia jednego z drugim. Trzy kraje, trzy różne wyzwania, po cztery miesiące na każde. W sumie rok w podróży. Fakt, mało kto może sobie na coś takiego pozwolić. Ale przecież nawet podczas najkrótszej podróży można coś odkryć. Gilbert nie zależało na badaniu obcych kultur, zwiedzaniu. Chodziło jej o zanurkowanie we własne wnętrze, poznanie różnych aspektów własnej osobowości.
Każdy ma swój sposób podróżowania. Niektórzy – twierdzi Gilbert – są do tego stworzeni: mogą wypić wiadro wody z rynsztoka Kalkuty i nie zachorować, łapią obce języki jak inni infekcje i mają niezwykłą umiejętność wtapiania się w otoczenie. Ona nie. Doświadczyła w podróży wszystkich możliwych kłopotów trawiennych, udało jej się nawet „zaliczyć” poparzenie słoneczne w Sztokholmie. Nie lubi przygotowywać się skrupulatnie przed wyjazdem, nie studiuje informacji na temat odwiedzanych miejsc. Przyjeżdża i czeka, co się wydarzy. Jej strategia to cierpliwość, lekki bagaż i otwartość – zwłaszcza na ludzi. Potrafi zaprzyjaźnić się z każdym. Dlatego nie boi się podróżować do najbardziej odległych zakątków, „o ile są tam jakieś istoty ludzkie”. Przecież, nawet jeśli gdzieś w dalekim kraju nie znasz nikogo, są jeszcze przyjaciele przyjaciół. Jest stara metoda listu (czy e-maila) polecającego... W Rzymie taką osobą z polecenia był dla autorki „Jedz, módl się, kochaj” niejaki Luca Spaghetti.
Co cię cieszy?
Rzym ma tysiące twarzy, każdy może wybrać, w której chce się przejrzeć. Gilbert wybrała naukę języka i jedzenie. Żadnych muzeów (poza Narodowym Muzeum Makaronu). Dolce far niente, hedonizm w czystej postaci. Odstawienie środków antydepresyjnych. A jeśli nadejdzie przygnębienie? Można otworzyć notes i porozmawiać ze sobą, poprosić o pomoc. Uwierzyć, że ze środka napłynie odpowiedź. Udzielić sobie zapewnień: „Jestem przy Tobie. Kocham Cię”. No i jeść lody: miodowe, melonowe, cynamonowo-imbirowe... Ale też karczochy, kwiaty cukinii, jagnięce jelita, wreszcie pudding ryżowy („jeśli nie mają czegoś takiego w niebie, to naprawdę nie chcę tam iść”). Pizza w Neapolu, risotto ai funghi w Lukce, sos boloński w Bolonii. Czekolada w pociągach. Rezultat? Zdrowa, zadowolona twarz, odzyskana radość życia. Gilbert mówi, że stała się bardziej zintegrowana, większa. Mniej więcej o 23 funty.
Wprawdzie na początku pisarka podchodziła do przyjemności jak do zadania domowego czy naukowego projektu, ale potem przekierowała reflektor na siebie. Zapytała siebie: Jak ja definiuję przyjemność? Co mnie dzisiaj ucieszy? Co sprawi mi radość już w tej chwili?
Znajdź swoje słowo
Elizabeth Gilbert wplata do opowieści o Italii wiele włoskich słów. Przekręca frazy, myli nazwy potraw. No ale przyjechała
uczyć się języka. Z odwagą i determinacją wdaje się więc w konwersacje różnej treści, codziennie stara się przeczytać jeden artykuł w gazecie. Na początku zapisuje się do szkoły językowej, potem rezygnuje z lekcji, by przysłuchiwać się dialogom na ulicy, monologom na stadionie... By praktykować żywy język z nowymi znajomymi. Przede wszystkim z Giovannim, którego znalazła przez ogłoszenie i z którym umówiła się na dwustronną wymianę: „Najpierw rozmawiamy po włosku i on okazuje mi wielką cierpliwość; potem mówimy po angielsku i wtedy ja okazuję wielką cierpliwość jemu”. To od Giovanniego usłyszała po raz pierwszy słowo, którym się tak zachwyciła: attraversiamo. Nie rozumie, dlaczego wzbudza w niej tyle emocji, skoro znaczy po prostu „przejdźmy na drugą stronę ulicy”. Może dlatego, że znaczenie tego słowa jest o wiele pojemniejsze: chodzi nie tylko o ulicę, ale w ogóle o przedostanie się na drugą stronę, przekroczenie czegoś...
Inny znajomy Gilbert, Giulio, tłumaczy jej, że każde miasto ma własne słowo, które je określa i które można odnieść do większości mieszkańców. To jakby przyjąć, że większość ludzi zamieszkujących to miasto ma w głowie tę samą myśl. Pytanie, czy potrafimy się z nią zsynchronizować. I jak brzmi nasze osobiste słowo...
Słowo Rzymu? Zdaniem Giulia to „seks”. Wybrukowane są nim ulice, przepływa przez fontanny, wypełnia powietrze. Słowo Nowego Jorku? „Osiągać” – twierdzi Gilbert. I przyznaje, że jednak nie do końca zestroiła się z Rzymem (by uleczyć miłosne rany, postanowiła żyć przez rok w celibacie). Jej własne słowo? Nie znajduje go na razie. Może „poszukiwać”? W Indiach przemówi do niej mocno sanskryckie antewasin – „ten, który żyje na granicy”. Na granicy dwóch światów.
Zejdź do serca
Surowy
świat indyjskiej aśramy w niczym nie przypomina tego włoskiego. Dzień zaczyna się o trzeciej rano, kończy o dziewiątej wieczorem. Są owady, węże i szczury. Codzienna, wielogodzinna służba (w wypadku Gilbert szorowanie posadzek w świątyniach). Dyscyplina. Jedzenie skromne, wegetariańskie. Ważniejsza jest strawa duchowa. Medytacja. Do głosu dochodzi umysł. W sposób dość gwałtowny. Gada bez ustanku, spiera się, wybrzydza, neguje. Intensywna medytacja wydobywa na powierzchnię demony... Może przyjść załamanie. Ale nie należy sobie na nie pozwalać – inaczej stanie się skłonnością.
Elizabeth Gilbert pomaga prosta mantra ham-sa („jestem Tym”). Bardzo naturalna, to dźwięk naszego oddechu (ham przy wdechu, sa przy wydechu). Pewien mnich powiedział jej: „Jedynym miejscem, gdzie umysł może odnaleźć spokój, jest cisza panująca w sercu. Tam właśnie musisz się udać”. Udała się. Ale serce wcale nie było cicho. W którymś momencie, zagłuszając wszystkie inne głosy, zaryczało jak lew: „Nie masz najmniejszego pojęcia, jak silna jest moja miłość!”.
Nowy przyjaciel pisarki, Richard z Teksasu, podpowiada jej, że skoro już musi wszystko kontrolować, może zastosować tę umiejętność wobec własnych myśli. Gilbert powtarza więc kilkaset razy dziennie przysięgę: „Mój umysł nie będzie już przystanią dla niezdrowych myśli”. Richard zwraca jej też uwagę, by uważała, o co się modli. Przez kilka miesięcy prosił codziennie Boga, by otworzył jego serce (i dał mu wyraźny znak, kiedy to się stanie). Prośba została rozpatrzona pozytywnie: miał operację na otwartym sercu, w trybie nagłym. Jego żebra rozstąpiły się, by wpuścić trochę światła...
Wybieraj i przyzwalaj
Kiedy pewnego dnia Gilbert uznaje, że za dużo mówi i że pora doświadczyć milczenia, dostaje nowe zadanie: koniec szorowania podłóg, zostanie teraz „naczelną hostessą” aśramy – jedyną osobą, do której mogą się odzywać zjeżdżający na odosobnienie pielgrzymi...
Nie przywiązywać się więc. To jak z tym kotem z hinduskiej bajki. Pewien święty w aśramie oddawał się z uczniami wielogodzinnym medytacjom. Ponieważ przechadzający się po świątyni kot zakłócał spokój, święty zalecił, by na czas medytacji przywiązywać go do słupa. Po latach stało się to rytuałem, a kiedy kot zdechł, uczniowie wpadli w panikę: jak będziemy teraz medytować? Nawet najbardziej oryginalne idee z czasem twardnieją w dogmaty.
Oczywiście, zawsze można ruszyć w podróż (i w życie) ze wstępnymi założeniami, po czym je weryfikować. Nieoczekiwanie Gilbert przedłuża pobyt w aśramie. Wbrew pragnieniu, by pojeździć po Indiach, zobaczyć parę miejsc. I zgodnie z tym, co mówią mistrzowie zen – że nie można zobaczyć swojego odbicia w płynącej wodzie. Codziennie rano śpiewa przez półtorej godziny oczyszczającą pieśń „Gurugita” (182 wersy), która wyciska z niej siódme poty. Aż pewnego dnia odkrywa, że może medytować przez godzinę na ławce, ignorując wszechobecne komary. Taki sprawdzian: czy jestem w stanie powstrzymać utrwalony odruch? Mniejsza o bąble, przecież wszystko przemija. Przed wyjazdem spędza na medytacji całą noc.
Milczenie przydarzyło się autorce „Jedz, módl się, kochaj” za to w innym miejscu – na maleńkiej indonezyjskiej wysepce Gili Meno. Wynajęła domek na plaży za kilka dolarów dziennie i postanowiła nie otwierać ust, dopóki nie dostrzeże wyraźnej zmiany w swoim wnętrzu. Nie jest łatwo zapaść w prawdziwe milczenie: przestajesz mówić, a mięśnie, aparat mowy, głowa, kark wciąż „wibrują szczątkami mówienia”. Potem zaczynają wypływać różne myśli, uczucia. Łzy.
Dziewiątego dnia milczenia usiadła o zachodzie słońca do medytacji, którą zakończyła o północy. Poprosiła umysł, by pokazał wszystko, co przed nią ukrywał. To, co wywołuje przygnębienie, ból, złość, wstyd... A potem do każdej myśli, emocji, obrazu – do wszystkich historii, które się wynurzyły – mówiła: „Kocham cię, uznaję. Wejdź teraz do mojego serca. Wszystko w porządku. Naprawdę cię chcę. Nawet ciebie. Jesteś cząstką mnie...”.
Zrób miejsce dla innych
W Indonezji bezzębny szaman (w wieku pomiędzy 65 a 112 lat) nauczył Gilbert medytacji uśmiechu. Wystarczy siedzieć nieruchomo i się uśmiechać: „Jak robisz taka poważna mina, to wystraszasz dobra energia. Żeby medytować, trzeba uśmiechać. Uśmiechaj twarzą, uśmiechaj umysłem, a dobra energia przyjdzie do ciebie i usunie zła energia. Uśmiechaj nawet z twoja wątroba”. Zwłaszcza że: „Ten uśmiech zrobi cię piękna kobieta”.
Nie da się ukryć: istoty ludzkie, z którymi tak łatwo się zaprzyjaźnia, nadały wyprawie Amerykanki niezwykłych barw. Dużo dostała, dużo dała. Szamanowi skserowała rozsypujące się zeszyty z pierwszej połowy ubiegłego wieku z bezcennymi zapiskami (czym zaskarbiła sobie względy jego nieprzystępnej żony). Dla innej miejscowej uzdrowicielki z Bali zebrała wśród przyjaciół pieniądze potrzebne na zakup ziemi i budowę domu. Z Yudhim – młodym Indonezyjczykiem wydalonym z Nowego Jorku na podstawie nowych przepisów migracyjnych – odbyła tygodniową przejażdżkę po wyspie, udając że to Ameryka i rozmawiając z nim hip-hopowym slangiem. Wreszcie – tak! Znalazła miłość (w postaci szarmanckiego Brazylijczyka). Przerwała celibat.
Pytaj i czekaj
Kiedy na Bali mijasz nieznajomego, możesz się spodziewać dwóch pytań: „dokąd idziesz?” i „skąd idziesz?”. Doświadczenie Gilbert pokazuje, jak przebiega najczęściej nasza podróż – od tej najmniejszej po największą... Wyruszamy z punktu A do punktu B, a po drodze przydarza się nam jakieś, zupełnie niespodziewane, C. Uświadamiamy sobie, że o to niespodziewane tak naprawdę chodziło. Ważne, żeby wziąć odpowiedzialność za własne zadowolenie z życia. Bo szczęście to efekt naszego wysiłku.
Podróż przypomina tajemniczy alchemiczny tygiel, w którym buzują możliwości. Przeżywa się odmienne stany ducha, spotyka różne części siebie. Można kosztować miejscowych specjałów, ćwiczyć rozmówki i milczeć, medytować i uśmiechać się, kontrolować myśli, obserwować swoje odruchy. Robić pewne rzeczy inaczej niż zwykle. Wsłuchiwać się w serce. Sprawdzać: co jeszcze mogę zrobić dla siebie? A dla innych? Co sprawi mi przyjemność? Jak brzmi słowo miejsca, w którym właśnie jestem? A moje?
Elizabeth Gilbert rozpoczęła swoją wyprawę od ciała, a potem przydarzyło jej się to, czego tak naprawdę pragniemy wszyscy – bardziej czy mniej świadomie. Ciało, umysł i serce zaczęły mówić jednym głosem. Zwykle jest to moment, kiedy odkrywamy, że to, czego nam brakowało, to miłość. Do siebie.