Czasami widzę w sobie dziecko. Nie powiem, że to mnie żenuje czy zawstydza, ale bywam tym delikatnie zaskoczony. To mi pozwala uniknąć postawy starego pseudodoświadczonego pryka, który już wie wszystko i niczego nie musi – mówi 78-letni Andrzej Seweryn.
Przygotowując się do naszej rozmowy, czytając pana wypowiedzi, wyczułam niesamowity apetyt na życie. Czy on rzeczywiście w panu jest?
Dostrzega pani we mnie coś, czym pani mnie raduje. Rzeczywiście, jestem ciekaw wszystkiego, czego nie znam. Jestem zachwycony sytuacjami, kiedy to pojawiają się przede mną projekty, których nigdy sobie nawet nie wyobrażałem. Tak było, gdy dostałem propozycję zagrania w serialu „Królowa” czy rolę Zdzisława Beksińskiego w „Ostatniej rodzinie”, a także przy okazji rozmaitych projektów teatralnych, takich jak monodram „Lear” czy rola Gombrowicza w „Deprawatorze” w Teatrze Polskim.
Tak, jestem osobą łaknącą życia.
To stan, który towarzyszy panu od zawsze?
Z wiekiem się zwiększa, jest bardziej świadomy. Na pewno przełomem w moim życiu był wybór zawodu. W 1964 roku dostałem się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Potem angaż do teatru Ateneum. Praca w filmie i w Teatrze TVP. Kolejnym, w perspektywie życia, niezwykle ważnym, otwierającym mnie i budzącym apetyt wydarzeniem był oczywiście wyjazd do Francji.
Rok 1980.
Tak. Wszystko się wtedy zmieniło. Dwanaście lat pracy zostało w Polsce, a ja wszedłem w świat, którego przecież nie znałem, w którym nie miałem takich narzędzi, jakie miałem tutaj, w którym musiałem stwarzać je od nowa. Udało się. Zacząłem regularną pracę w teatrach i filmach francuskich.
Spotkanie z Peterem Brookiem i wejście do Komedii Francuskiej, francuskiego teatru narodowego – zmieniło wiele, z pewnością wiatr powiał w moje skrzydła. Ale, oczywiście, wcześniej był mój wybór. Czy do końca świadomy? Jeżeli człowiek decyduje się na wyjazd z Polski w tak zwanym dorosłym wieku, mając już na koncie jakieś osiągnięcia, a jednak zostawia to wszystko za sobą, to chyba rzeczywiście pragnie nowego, łaknie życia. Ale, powiem uczciwie, że ja z tego zdaję sobie sprawę dopiero dzisiaj. Wtedy jechałem do Francji, żeby uciec. Interesowała mnie przede wszystkim praca. Zresztą wyjechałem z Andrzejem Wajdą, nie było mowy o żadnej dłuższej perspektywie.
Że zostanie pan tam 30 lat…
Dokładnie 33. Ale i po latach ten mój apetyt wcale nie zmalał. Muszę go wciąż ograniczać. I bardzo się cieszę, że pomaga mi w tym moja żona. Kiedy pojawiają się jakieś propozycje, rozmawiam o nich najpierw z żoną. Jej rady są dla mnie bardzo cenne.
Jak rozumiem, ma pana poskromić.
Tak. I robi to dość często.
Ten apetyt to coś, co mają w sobie dzieci. On potem, z wiekiem, nam umyka. Niestety?
Ja czasami widzę w sobie dziecko. Nie powiem, że to mnie żenuje czy zawstydza, ale bywam tym delikatnie zaskoczony. Wie pani, to mi pozwala uniknąć postawy starego pseudodoświadczonego pryka, który już wie wszystko, niczego nie musi i w ogóle jest ponad wszystkim. To mnie mało interesuje. Natomiast bardzo mnie interesują na przykład spotkania z młodymi.
Właśnie o to chciałam zapytać, bo pan często spotyka się z młodymi ludźmi. To także jest coś, co daje panu tę energię?
To jest nowy świat. Wiem, że oni czują, że ja ich rozumiem, a oni mnie; że pragnę, żebyśmy pracowali, gadali, kłócili się, przekazywali sobie siebie wzajemnie. I rzeczywiście tych spotkań ostatnio miałem dość dużo.
Oczywiście to pewnie jest też naturalne – starsi, czyli moi rówieśnicy, albo, nie daj Boże, już odeszli, albo są zmęczeni, albo pracują mniej. No i przychodzi po prostu tak zwana młodość. Która też już nie ma przecież 15, 20 lat. To nie są dzieci, to są dorośli artyści. No, ale ode mnie młodsi, dużo młodsi.
Spotykacie się po partnersku, jak równi sobie?
Oczywiście. Nigdy nie przyjmuję postawy faceta, który ma tylko lekcję do wygłoszenia. Powiem wam, jak żyć, mało tego, powiem wam, jak się robi filmy, przedstawienia teatralne, bo jestem Andrzejem Sewerynem. No nie, jeśli taką postawę przyjmuje się w pracy z młodymi, to jest to po prostu idiotyzm. Jest to także zabieg samobójczy. Bo to nie tylko zwyczajnie przeszkadza w pracy, ale przede wszystkim zamyka drogę do nowych doświadczeń, do jakiegoś rozwoju jeszcze, bo przecież rozwijać się można do końca życia. Więc to dziecko we mnie, jeśli można umownie tak to nazwać, jest bardzo cenne.
Pozwala na to, żeby wymiana między wami była obustronna?
Naturalnie. Oczywiście nie powiem pani precyzyjnie, co ja czerpię od młodych ludzi. To jest takie przenikanie się światów. Kiedy spotykam się z przyjacielem, to nie zawsze mogę zdefiniować, co konkretnie on mi daje. Ja się po prostu czuję z nim bezpiecznie, dobrze; czuję, że to jest owocujące. I tak samo jest w tym przypadku.
Powiedział pan, że nigdy w kontakcie z młodymi ludźmi nie stawia się w pozycji starego pryka, który wie... A czy złapał pan siebie kiedyś na dziaderstwie i uznał, że coś w sobie powinien zmienić, na przykład zacząć mówić trochę innym językiem?
Zacząłbym od tego, że słyszę czasami „nowy język” i czasami się go uczę, próbuję go zrozumieć. Wydaje mi się, że zdarza mi się go nawet używać, ale proszę mi wierzyć, że bardzo trzymam się mojego. Jeżeli piszę do kogoś SMS, to piszę: „Szanowna Pani”, „Szanowny Panie”, co prawdopodobnie wzbudza zdziwienie, ironiczny uśmiech czy kpinę, ale czasami może też daje do myślenia. Staram się mówić nie „sie”, tylko „się”. Mówić pełnymi zdaniami. Na przykład o wadze tradycji, o tym, że mamy jakieś korzenie, jakieś źródła naszej kultury i że warto te źródła kultywować. Oczywiście, patrzeć na nie także krytycznie, ale jednak je poznawać.
Na przykład jeśli chodzi o tak zwaną modę, to gdyby nie moja żona, ubierałbym się zupełnie inaczej, ale ja lubię taką modę… spóźnioną. Pamiętam, było to bardzo dawno temu, pewien wspaniały dyrektor wielkiego teatru w Polsce przyszedł na jakąś uroczystość w czarnym garniturze i w brązowych butach. Spojrzałem na niego ze zdumieniem i pomyślałem: „Co się dzieje?! No zaraz, do czarnego garnituru muszą być przecież czarne buty!”, okazało się jednak, że to było właśnie absolutnie w trendzie.
Ja z kolei wolę być opóźniony. Ale nie odwracam się od rzeczywistości. Mam swoje garnitury klasyczne, ale mam też garnitury slim. Noszę skarpetki kolorowe, co też czasami zaskakuje, ludzie patrzą: „Czy on zwariował?”, a ja mówię, że to jest po prostu manifestacja. Bo, jak wiadomo, kolorowe skarpetki coś więcej znaczą, prawda? Mam je dzięki moim wnuczkom, bo to one zaczęły mi je kupować, potem dołączyła żona, a ja je sobie teraz właśnie noszę, z radością i z opóźnieniem. Bo nie wiem, czy pani zauważyła, ale ten trend już lekko mija, dorosłych już w nich nie widuję. Wobec czego ja właśnie je teraz noszę, na tym polega to moje opóźnienie. Lubię je.
Czytaj także: 5 najlepszych ról Andrzeja Seweryna
Młodym ludziom stara się pan mówić o wadze tradycji. A czy jest coś, co ma pan chęć wziąć dla siebie z dzisiejszego świata? Jak pan go widzi i ocenia?
Cóż, jestem na przykład zmuszony, jak każdy mieszkający na tej ziemi – znam jednego, dosłownie jednego, który się temu oparł – posiadać telefon komórkowy. Bez niego nie mógłbym już funkcjonować w społeczeństwie. Musiałbym pojechać na dworzec, stać w kolejce, żeby kupić bilet na pociąg do Krakowa, a mogę zrobić to w 15 minut w komórce. Szanowna pani, ja się tego nauczyłem. Oczywiście, moją komórkę wykorzystuję pewnie w 20 procentach jej możliwości, ale ją obsługuję. Żyję z nią, bo tam są informacje, tam są kontakty z najbliższymi, tam jest bankowość. Ale… tam są także czaty. I tu już dostrzegam problem. Zdałem sobie bowiem sprawę, że mam jakieś 20 czatów! I wie pani, przygotowuję się do tego, żeby napisać kilka słów wyjaśnienia, wrzucić je na te czaty i z nich zniknąć. Po prostu. To byłby mój akt obrony. Nie może być tak, że człowiek się budzi rano i zamiast, nie wiem, chociażby obejrzeć wiadomości czy przypomnieć sobie tekst sztuki, w której gra jutro, wchodzi na czaty.
Albo po prostu nieśpiesznie wypić kawę, prawda?
Tak, wypić kawę i popatrzeć przez okno. W naszym mieszkaniu mamy taras; kiedy się wprowadziliśmy kilka lat temu, zdarzało mi się na nim bywać. A teraz? Nie mam czasu wyjść na taras! To jest koszmar. Więc przygotowuję się do tego, żeby zniknąć z czatów. I mam nadzieję, że spotka się to ze zrozumieniem ich uczestników. A może nie. Może ktoś się obrazi? Trudno, biorę to na klatę. Będę do ich dyspozycji w bezpośrednim kontakcie.
Ten świat jest inny. Weźmy na przykład filmy i seriale. Powstaje ich tyle, że nie tylko nie można zobaczyć wszystkich, ale nawet wiedzieć o ich powstawaniu. Kiedyś był w Warszawie coroczny festiwal festiwali filmowych. W kinie Skarpa mieliśmy możliwość obejrzenia 20 najlepszych filmów europejskich. Być może również amerykańskich. Mieliśmy poczucie, że mamy pojęcie, co dzieje się w kinie. Dzisiaj, gdyby chcieć oglądać wszystko, co powstaje i co jest dostępne, trzeba by przestać w ogóle pracować i spać, a i tak by się nie udało. To jest absurd.
Bywa też, że jakość tego, co powstaje w takich ilościach, pozostawia wiele do życzenia.
Niestety tego nie wiem. Wchodzimy w jakiś matrix. I już nie jesteśmy w stanie tego opanować. Nie możemy powiedzieć, że wiemy, co się wokół nas dzieje. Stanisław Lem tuż przed śmiercią powiedział: „Ja przestaję rozumieć rzeczywistość”. Lem, wielki Lem. A co dopiero ja. Choć jednocześnie powiedzenie „nie rozumiem rzeczywistości” może być bardzo niebezpieczne. Proszę sobie wyobrazić, że przyjmujemy taką postawę dotyczącą obszaru życia społecznego. Oznaczałoby to wycofanie się w ogóle z jakiejkolwiek oceny rzeczywistości i z jakiegokolwiek w niej udziału.
Mój zawód z definicji nie jest zawodem biernym, nie mówię nawet o bezpośrednich interwencjach w sprawach społeczno-polityczno-moralnych, ale o tym, że kino i teatr operują słowem, a słowo jest nośnikiem treści. Treści nie są obojętne. One coś znaczą. A skoro znaczą, no to zabierają głos w sprawach społecznych.
Co nie oznacza, że od razu mamy wchodzić na barykady.
Nie. Zwykła komedia, której celem jest wywołanie śmiechu na widowni, też odgrywa istotną rolę. Albo rolę, w cudzysłowie, opium dla ludu, albo pełni funkcję czystej rozrywki. Dostarcza uśmiechu, który też jest ważny. Ja staram się często podkreślać wagę radości, wagę śmiechu właśnie. Jest tyle zła na świecie, staram się pamiętać o wierszu Szymborskiej, która pisała o tym, że każda sekunda życia jest zwycięstwem nad śmiercią. Przypominają mi się rozmaite mądrości Wschodu. Nie tylko: żyjmy chwilą, bo to niewiele znaczy, ale: doceniajmy każdą chwilę życia. I wypełnijmy ją do końca. Wypoczynkiem, pracą, radością. Ograniczajmy w miarę możliwości to, co brudne, złe. Bo życie jest krótkie. Konrad w „Wielkiej improwizacji” Mickiewicza mówi, że życie to jest iskra tylko. Proszę pani, ja siebie pamiętam w wieku 12 lat, a dziś mam 77. Te kilkadziesiąt lat to była tylko chwilka, a ile to błędów, ile zła człowiek dokonał, na szczęście czasami dobra także.
Jeszcze trochę życia zostało, więc chcę wypełniać je pogodą, radością. Znajdować w rzeczywistości ich źródła. One istnieją. 15 października nie przyszedł z niczego. On przyszedł również z poczucia, że można być szczęśliwym. Hasło „Szczęśliwej Polski już czas” nie jest pustym sloganem. Nie, ono ma głęboki sens. Tak, czas być szczęśliwym. Ja chcę iść spokojnie na spacer. Chcę spokojnie pójść na koncert zespołu Metallica. Moi synowie przyjeżdżają do Polski, kupiłem bilety i pójdziemy razem na koncert. Już zaraz jadę, proszę pani, do Krakowa. W delegację służbową. Mam się nauczyć tekstu „Henryka IV”, którego będę grał w Teatrze Polskim. Biorę udział w programie „Czas na show. Drag Me Out”. Tym wszystkim chcę się zajmować.