„Osiedle marzeń” to czwarta już książka o przygodach komisarza Mortki. Poprzednia część cyklu, „Przejęcie” przyniosła autorowi Nagrodę Wielkiego Kalibru. Z Wojciechem Chmielarzem rozmawiamy o tym, jak przywiązać czytelnika do bohatera, i czym - oprócz pisania - musi zajmować się zawodowy pisarz.
Niedawno został pan zawodowym pisarzem. Co to zmienia?
Zostałem zawodowym pisarzem trochę z przymusu, ponieważ zostałem zwolniony z poprzedniej pracy. W tym momencie musiałem podjąć decyzję, co dalej. Stwierdziłem, że może to jest znak od życia, żeby spróbować. Co to zmienia? Przede wszystkim to, że do tej pory podchodziłem do pisania dużo bardziej na luzie, znaczy: książka wyszła, to wyszła – fajnie, sprzedała się, to się sprzedała – też fajnie, angażowałem się dużo mniej, ponieważ nie było to dla mnie źródło utrzymania. Teraz jest inaczej, muszę się skupić na pisaniu, ale też na wszystkim, co się z pisaniem wiąże, a z czego czytelnicy nie zdają sobie może sprawy. Mam wrażenie, że pisanie to jeden z nielicznym zawodów, które mają jeszcze romantyczną otoczkę: dobry autor się obroni, dobra książka dotrze do czytelnika sama. To niestety nie jest prawda, na rynku książki, a na rynku kryminałów szczególnie – choć może tak mi tylko się wydaje, bo nie znam innych – cholernie ważne jest, żeby się dobrze wypromować, żeby w tej masie autorów nie utonąć, żeby wbić się do głowy czytelnikom. To wymaga ciężkiej codziennej pracy. Dlatego od kiedy zostałem zawodowym pisarzem, to paradoksalnie chyba dużo mniej piszę niż wtedy, kiedy nim nie byłem.
„Osiedle marzeń” to już efekt koncentracji wyłącznie na pisaniu?
„Osiedle marzeń” to w dużej mierze dziecko równoległe, miałem wtedy normalną pracę. Zawodowym pisarzem jestem dokładnie od końca kwietnia tego roku, więc niedługo.
Mówi pan o presji, która towarzyszy pisarzom zawodowym, ale czy to nie jest naturalna droga, że w pewnym momencie trzeba się zdecydować?
Mój problem polegał na tym, że bardzo lubiłem swoją pracę w tak zwanym wywiadzie gospodarczym. Zajmowałem się badaniem wizerunku i reputacji firm na podstawie ogólnie dostępnym informacji. Ta praca wymagała roboty dziennikarskiej, grzebania, rozmów, sprawdzenia faktów. Robiliśmy to na przykład na zlecenie funduszy inwestycyjnych, które szykowały się do przejęcia jakiejś firmy i chciały wiedzieć, czy ich potencjalny kontrahent nie jest zamieszany w jakieś ciemne sprawki, czy nie ma „trupów w szafach”. To było bardzo interesujące. Lubię rozwiązywać zagadki, a właśnie tym się zajmowaliśmy. Oczywiście decyzja o przejściu na zawodowe pisarstwo jest spełnieniem marzeń. Miałbym do siebie duży żal, gdybym tego nie zrobił. Faktycznie, w pewnym momencie trzeba zobaczyć, czy da się radę pisać na serio, czy sobie odpuścić i godzić się na pozostawanie z boku życia literackiego. Zobaczymy, czy ta zmiana wyszła mi na dobre czy nie. Wcześniej czułem dużo większy luz. Teraz muszę nauczyć się iluś rzeczy, które musi robić autor, żeby stworzyć markę. Widzę, że pisarze, którzy się tym zajęli, są do przodu, a ja muszę ich teraz gonić.
Czy teraz będzie pan musiał szybciej pisać?
Nie chciałbym. Jestem autorem, który potrzebuje mniej więcej roku, żeby napisać jedną dobrą książkę. Mógłbym pisać szybciej, dałbym radę wydawać trzy, cztery powieści rocznie, ale czy byłyby dość dobre? Raczej nie. Chcę dawać swoim czytelnikom jak najlepsze książki. Przejście na zawodowstwo to dla mnie przede wszystkim szansa, żeby pisać lepiej, żeby mieć więcej czasu na wymyślenie fabuły, na szlifowanie języka. Zawsze mi tego brakowało, bo musiałem oddać książkę w terminie i nie miałem czasu posiedzieć nad nią tyle, ile bym chciał. Czytałem z zazdrością wywiady, w których inni autorzy mówili, że siedzą przy klawiaturze co dzień po osiem-dwanaście godzin. Ja miałem średnio dwie godziny dziennie i to wieczorem, po przyjściu z pracy, kiedy byłem już zmęczony. Cały czas zastanawiałem się, co by było, gdybym miał takie możliwości jak oni: wstawał rano, wypijał kawę i wypoczęty siadał do napisania. Co ja bym napisał?
Teraz zakłada pan jedną książkę rocznie. A jak długo powstawała pierwsza, „Podpalacz”?
„Podpalacz” paradoksalnie powstawał szybciej, pisałem go w totalnej gorączce, przez kilka miesięcy. Sytuacja była o tyle ciekawa, że wcześniej pisałem przez kilka lat książkę, powieść obyczajową z mocnym wątkiem kryminalnym, której nikt nie chciał wydać. To mnie bardzo ubodło, myślałem, że skoro włożyłem tyle wysiłku w coś, co się do niczego nie nadaje, to może trzeba zrezygnować z marzeń o pisaniu i zająć się czymś, co mi wychodzi. Ale wtedy wpadłem na pomysł „Podpalacza” i stwierdziłem, że spróbuję jeszcze raz. I „Podpalaczem” szybko zainteresowało się wydawnictwo Czarne. Jestem im bardzo wdzięczny, bo zainwestowali dużo pracy i energii w tę książkę. Pierwsza wersja była dużo gorsza niż efekt finalny. Trzeba było zobaczyć to „coś” głębiej i chcieć pracować z autorem. Dużo się nauczyłem najpierw od pani Moniki Sznajderman, potem od redaktora, z którym współpracowałem. Ten proces ukształtował mnie jako pisarza.
„Osiedle marzeń” skończył pan wiosną, czy od tego czasu pracuje pan już nad dalszym ciągiem przygód Mortki?
Nie, teraz pracuję na nową książką z cyklu gliwickiego, o „najgorszym detektywie w Polsce”, Dawidzie Wolskim. Jest prawie w połowie gotowa, mam nadzieję, że w ciągu miesiąca, dwóch będę ją w stanie skończyć. Podczas pisania przychodzi moment takiego zaangażowania w fabułę, że pisze się dużo szybciej niż na początku. Chyba jestem na tym etapie. Moim marzeniem jest, trochę wbrew temu, co mówiłem wcześniej, żeby w przyszłym roku ukazały się dwie książki: jedna w pierwszej połowie roku, druga – w drugiej, czyli kolejna część Wolskiego i kolejna część Mortki.
Skoro jesteśmy przy Wolskim, to po co pan stworzył tego bohatera? Jakub Mortka ograniczał pana, znudził się?
Nie, nie znudził mi się ani mnie nie ograniczał. Wolski narodził się z pewnej potrzeby, a mianowicie po „Przejęciu”, czyli trzeciej książce z Mortką, zacząłem myśleć o kolejnej. Zacząłem ją nawet pisać, ale po paru stronach poczułem, że znowu wychodzi mi „Przejęcie”: te same pomysły, frazy, dialogi. Mój mózg był tak przyzwyczajony do pewnego „rytmu mortkowego”, że miałem problemy z wymyślaniem nowych rzeczy. A nie chcę być autorem, który pisze cały czas tę samą książkę. Potrzebowałem czegoś nowego, potrzebowałem historii z bohaterem takim jak Wolski: bezczelnym, egoistycznym, miejscami głupim, lekkomyślnym, takim, który nie musi się przejmować konsekwencjami swoich czynów. Mortka jest odpowiedzialny, inteligentny, nie robi głupot, a Wolski może zrobić najdurniejszą rzecz i to będzie uzasadnione psychologią postaci! On daje mi wolność, nie musi się oglądać na zasady, na przepisy. A przy tym jest to inny gatunek opowieści, te historie są trochę makabryczne, bardziej mroczne i bardziej skupione na pojedynczych bohaterach. Kiedy przygotowuję książkę o Mortce, zawsze chcę poruszyć jakiś ważny problem społeczny. Czy mi się udaje, to już zupełnie inna kwestia… W przypadku Wolskiego chcę pisać kameralną powieść o konkretnych ludziach, nie w tym znaczeniu, że siedzą zamknięci w jednym pokoju, ale tym, że skupiam się na nich, a nie na tle społeczno-polityczno-genderowo-obyczajowym.
Wolskiemu daje pan przyzwolenie na wiele i to jest poniekąd pomysł na niego. Mortka z kolei to wyrobnik i z tego, co czytałam, nie chciał pan, by był jakoś szczególnie przetrącony czy zdziwaczały, więc jak utrzymać uwagę przy takim bohaterze?
Wydaje mi się, że Mortka właśnie brakiem przetrącenia, wielkiego hobby czy wielkiej misji bardzo kupił czytelników. Czytelnicy są do niego bardzo przywiązani. Może wynika to z tego, że to zwykły facet, który chce dobrze wykonywać swoją pracę, i to wszystko. Żaden z niego superbohater. Mam wrażenie, że moda na różne przetrącenia, wady, mroczne historie w kryminale prowadzi do karykaturalnych efektów, chwilami wręcz niewiarygodnych. Brakuje nam zwykłych postaci, o których możemy powiedzieć: „to mógłbym być ja” albo „to mógłby być ktoś, kogo znam”. Z tego, co wiem, policjanci też lubią Mortkę. Za tę jego normalność.
I temu normalnemu facetowi dodał pan mocno dziwaczną towarzyszkę, Sucha jest bardzo charakterystyczna.
Tak, ona ma swoją dziwaczną przeszłość. W pewnym momencie stwierdziłem, że chciałbym mieć mocną i wyraźną postać kobiecą, policjantkę. To musiała być postać, która będzie w kontrze do Mortki. Przy czym musimy sobie powiedzieć, że policja cały czas jest instytucją patriarchalną, kobiety mają trudniej niż mężczyźni. I zacząłem się zastanawiać, jak ma wyglądać taka kobieta, która chce za wszelką cenę udowodnić zachowaniem, że jest równie dobra jak faceci. Ale to jedna z twarzy Suchej, nie pokazałem jej jeszcze całej.
Czy zdarza się panu, że postaci trochę wymykają się spod kontroli? Nie pierwszoplanowe oczywiście, ale te w tle.
Jest na odwrót: łatwiej zapanować nad drugoplanowymi niż pierwszoplanowymi. Ale generalnie mówimy trochę złym językiem - gdy padają takie pytania, powtarzam, że to są przecież wymyślone ludziki, one nie żyją własnym życiem. Ale faktycznie jest coś takiego, że przy pisaniu orientuję się, że jakaś postać nie postąpiłaby tak jak zaplanowałem. To naturalne, zdążyłem lepiej ją poznać, bardziej ją wymyślić, nadać jej cechy.
Na ile więc trzyma się pan planu?
Planu się trzymam, ale zostawiam sobie pewną swobodę. Ślepe przywiązanie do planu powieści jest błędem, bo każdy plan w każdej dziedzinie życia w pewnym momencie sypie się. Z pisaniem jest tak samo. Trzeba umieć być elastycznym.
Czy jest pan w stanie czytać kryminały innych autorów dla przyjemności?
To już nie dla mnie. To jest to zawsze czytanie z próbą podpatrzenia tego, co ktoś wymyślił i dlaczego mu to wyszło albo nie. To jest mój zawód, tego się nie da uniknąć.
Pańska ostatnia książka „Osiedle marzeń” ma zakończenie, które jest właściwie otwarciem. I musimy czekać rok, żeby się dowiedzieć, co dalej.
Jak mówiłem, teraz będzie kolejna część Wolskiego. Potem chcę zakończyć pięcioksiąg o Mortce i zastanowić się, co dalej.
Ale Mortka przeżyje czy nie wiemy jeszcze tego?
Nie planuję go zabijać, bo ten bohater mnie nie znudził i czytelnicy chcą jeszcze o nim czytać , ale chciałbym zrobić wielki finał pewnej historii, która zaczęła się już w „Podpalaczu”.