Utarło się w polskiej tradycji, że listopad jest czasem wspominania zmarłych. Jako dziecko, odwiedzając groby, miałam okazję spotykać się z dalszą rodziną, z którą właściwie widywałam się tylko przy tej okazji. Można by rzec, że zmarli łączyli w ten sposób żywych – pisze nasza felietonistka Urszula Sołtys-Para.
Zapalanie zniczy i ich zapach w mroźne dni pamiętam do dziś. I historie o zmarłych przodkach – w tym również o tych, których nie miałam sposobności poznać. Listopad jest takim miesiącem, w którym pojawia się czas na refleksje, na rozważania o przemijaniu.
Na najbardziej poruszający utwór o śmierci i umieraniu trafiłam w zeszłym roku – był to spektakl z repertuaru krakowskiego Teatru „Łaźnia Nowa”, powstały przy współpracy z Teatrem im. Stefana Żeromskiego w Kielcach pt. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Historia jest bardzo osobista, reżyser Mateusz Pakuła opowiada o swoim ojcu i o sobie, a my towarzyszymy mu w procesie żałoby. Sztuka jest mocna, dosadna, bolesna, miejscami wulgarna, a miejscami śmieszna (!), sacrum miesza się z profanum. Ciężar byłby nie do udźwignięcia, gdyby nie był przetykany humorem – i kiedy płaczemy, to czasem nie wiadomo, czy z żalu, rozpaczy i bezradności, czy z autentycznego komizmu sytuacji. Humor, jak skądinąd wiemy, to mechanizm obronny, pomagający radzić sobie z sytuacjami trudnymi.
Czytaj także: Cytaty o śmierci i przemijaniu, które niosą nadzieję. Wartościowe sentencje do kontemplacji i zadumy
Podczas przedstawienia jesteśmy świadkami diagnozy, leczenia i przygotowania się na śmierć. A potem czasu po śmierci, zaplanowania pogrzebu ojca. Uczucia autora, a zarazem syna – który i uczestniczy we wszystkich tych wydarzeniach, i przygląda się ojcu, sobie i innym – wybrzmiewają i udzielają się widzom. Wniosek jest wstrząsająco bolesny – sytuacja pacjentów paliatywnych jest tragiczna. Dosłownie tragiczna. Niemożność uśmierzenia bólu, zależność od personelu medycznego, uprzedmiotowienie. O wszystkim decyduje psychopatyczny ordynator, bezduszny na swoim piedestale władzy.
Rozpacz jest tak rozległa, że domyślam się, iż przygotowanie tej sztuki (najpierw jako utworu literackiego, potem scenicznego) mogło być procesem oczyszczającym i odreagowaniem dla autora. Bo cóż można zrobić z taką bezradnością? Czy na cokolwiek mamy wpływ w sytuacji tak granicznej?
Po spektaklu – który oglądałam w Katowicach w ramach XXII Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje” w roku 2024 – wzięłam udział w spotkaniu z artystami. I jakże budujące słowa usłyszałam; słowa, które pokazały wymiar sprawczości. Dowiedziałam się, że po premierze tej sztuki w Kielcach zwolniono ze stanowiska ordynatora oddziału paliatywnego! Wcześniej – mimo zgłaszanych licznych skarg – nic się nie zmieniało. Dopiero sztuka na tyle poruszyła serca i umysły, że doszło do zmian. A więc jednak sztuka ma moc sprawczą!
Taka, która nas porusza – może poruszyć Ziemię. Ta informacja była dla mnie jak powiew ożywczego wiatru. Dramat pojedynczego człowieka i jego rodziny, w całym wymiarze tragiczny, opowiedziany i nagłośniony, mógł zmienić rzeczywistość dla innych. Dlatego właśnie sztuka jest ważna, dlatego kontakt z literaturą piękną, z teatrem, z muzyką ma sens – porusza i zmienia, odblokowuje uczucia, dodaje odwagi. Dlatego artyści są światu potrzebni. Zresztą nie tylko dlatego.
Czytaj także: Czy i kiedy myśleć o śmierci?
W kontraście do rzeczywistości pacjentów terminalnych jawi się podejście w niektórych miejscach na świecie, jak na przykład w Kalifornii, gdzie decyzją dwóch niezależnych lekarzy pacjent może uzyskać zgodę na tak zwane samobójstwo wspomagane, gdy stan zdrowia nie rokuje poprawy, a pacjent skazany jest na cierpienie.
Przejmująco pisze o tym Irvin D. Yalom w książce „Sprawa śmierci i życia”. Książka początkowo pisana była razem z jego żoną, Marilyn, cierpiącą na nieuleczalnego szpiczaka. Pierwsze rozdziały to czas pożegnań Marilyn z rodziną i bliskimi oraz czas przygotowań Irvina do odejścia jego żony. Oboje przechodzą żałobę, oboje cierpią, oboje płaczą i oboje żegnają się z życiem – Marilyn tak dosłownie, a Irvin żegna się z jej życiem, a także z życiem w formie, którą znał. Pocieszenie znajduje we własnych książkach – „Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci” oraz „Kuracja według Schopenhauera” okazują się być dla niego niezwykle wspierające w procesie żałoby.
Marilyn odchodzi w towarzystwie najbliższych – męża i dzieci. Przez kilka miesięcy miała czas rozdać ubrania i książki, miała czas, by świadomie pożegnać się z każdym, i kiedy jest na to gotowa, decyduje się przyjąć odpowiednią mieszankę farmaceutyków, by spokojnie móc zasnąć i już się nie obudzić. Do tej pory jej ostatnie miesiące były czasem między stanami przytomności z doświadczanym ogromnym bólem albo stanami śpiączki, gdy ból uśmierzany był lekami. Możecie się domyślać, że książkę czyta się ze ściśniętym gardłem, ale równocześnie z ogromnym wzruszeniem, że taka śmierć, humanitarna i etyczna, jest możliwa.
Co musi się wydarzyć, aby i polscy pacjenci mogli wybierać w sytuacji, gdy cierpienie jest nie do ukojenia, by mogli sami decydować o swoim leczeniu i formie odejścia?
Czytaj także: Jak żyjemy, tak odchodzimy. Buddyjska mniszka Pema Chödrön o tym, co daje nam świadomość, że nasze życie ma kres
Gdy jestem przy refleksjach o śmierci i umieraniu, przypomina mi się jeszcze film z 2007 roku „Pora umierać” w reżyserii Doroty Kędzierzawskiej z Danutą Szaflarską w roli głównej. Grana przez nią 91-letnia Aniela w którymś momencie kładzie się na łóżku, oplata dłonie różańcem i recytuje Sonet 73 Szekspira:
„Oto już jesień i pora umierać, pożółkłe liście wiatr strąca i miecie, drżące gałęzie do naga obdziera, chór, gdzie sto ptaków modliło się w lecie…”
Po czym nagle siada, jakby się ocknęła, i zdecydowanie mówi do siebie: „Czyś ty zwariowała?! Umierać? Ani mi się śni!”. Przebudziła się wewnętrznie i postanowiła zrobić coś szczególnie dobrego, wykazać się sprawczością i decyzyjnością pod koniec swojego życia. Ją również przedmiotowo traktowano, nikt nie liczył się z nią jako z człowiekiem, od którego cokolwiek może zależeć – ani lekarka w przychodni, ani jej syn – a ona odważnie pod koniec życia wykazała się autonomią.
I tak myślę, że może odważne jest w ogóle podjęcie tematu śmierci podczas rozmowy ze sobą samym i z naszymi bliskimi? Może poczynienie pewnych ustaleń, czy chcemy być poddani kremacji, czy pochowani w grobie, jakie miejsce chcemy wybrać, by spocząć w nim wiecznie, jaka muzyka ma wybrzmiewać na naszym pogrzebie – może te decyzje będą zależeć od nas i pozwolą nam poczuć namiastkę sprawczości, która jest możliwa przy odchodzeniu?
W książkach „Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci” i w „Sprawie śmierci i życia” Irvin D. Yalom często odwołuje się do Fryderyka Nietzschego, przytacza jego słowa: „Umieraj w porę” – nie za wcześnie ani nie za późno.
W różnych momentach śmierć może zapukać do naszych drzwi. Ponieważ jednak jest ona częścią życia, nie ma co udawać, że jej nie ma, i unikać rozmów na jej temat. Jej obecność, fakt, że gdzieś czyha na nasze życie i oznaczy jego kres, sprawia, że życie właśnie dlatego nabiera szczególnego smaku i sensu!
Drugą myślą z Nietzschego jest: „Żyj pełnią życia”. W ramach puenty zachęcam zatem, by odważyć się przeżywać życie intensywnie – by się odważać, wprowadzać zmiany, kochać, doświadczać.
Urszula Sołtys-Para, psycholożka i psychoterapeutka ericksonowska. Prowadzi prywatną praktykę psychoterapeutyczną w Tychach oraz online – pracuje z osobami dorosłymi i rodzinami. Autorka poradników dla rodziców i książki „Przebodźcowani. Szukając siebie w świecie nadmiaru”. Współautorka podcastu „Wspólne słowa”, w którym razem z Anną Dankowską popularyzuje wiedzę z zakresu psychologii; twojpsycholog.net.pl.