Odeszła 19 lutego 2017 roku w wieku 102 lat. Do końca swoich dni tryskała humorem, zwłaszcza na własny temat. Była charakterna – nie dała sobie wejść na głowę, stanowczo odmawiała gry w serialach i udzielania wywiadów. Dla nas zrobiła wyjątek. Przypominamy ostatnią rozmowę Danuty Szaflarskiej ze „Zwierciadłem”, którą z okazji setnych urodzin aktorki przeprowadziła Alina Gutek.
Wywiad pochodzi z archiwalnego wydania miesięcznika „Zwierciadło” (numer 3/2015).
Mam trudne zadanie – wiem, że nie cierpi Pani wywiadów.
Tak, bo wszyscy się dziwią, że tak długo żyję i pracuję.
Raczej chcą poznać sekret długowieczności. Naukowcy też go szukają. Psychologowie na przykład twierdzą, że optymiści żyją dłużej.
No to by się zgadzało, bo jestem optymistką z natury. To znaczy – nie załamuję się w ciężkich chwilach. Czasami, oczywiście, gdy dopada jakaś tragedia, to w pierwszym momencie człowiek się załamuje, trudno, żeby było inaczej. Ale ja nie rozpamiętuję tego, co się stało, myślę do przodu: co zrobić, co zmienić. Inaczej bym nie mogła żyć i pracować tyle lat w tak ciężkim zawodzie. Bo ludzie nie wiedzą, że aktorstwo to ciężki zawód. Jak już dobrze się zagra, to przychodzi radość, ale droga do tego celu jest trudna. Jednak dla kogoś, kto pasjonuje się aktorstwem, dochodzenie do roli jest niesłychanie ciekawe.
Czyli jednak praca to jest ten sekret. Pięć lat temu powiedziała mi Pani, że nie wyobraża sobie życia bez pracy. Dalej Pani sobie tego nie wyobraża?
Czasami, jak bywam zmęczona, to sobie nawet to wyobrażam. Jestem chyba najstarszą na świecie pracującą aktorką. Grzegorz Jarzyna, proponując mi rolę w „Drugiej kobiecie”, zapytał, czy zgodzę się zagrać epizod. Odpowiedziałam: „wyłącznie”. Ze mną trzeba uważać, bo bywam niedysponowana, może coś mi się stać, jak to było przed premierą „Drugiej kobiety”, kiedy rozwaliłam głowę i wylądowałam w szpitalu. No bo jestem za szybka, ciągle mnie ta szybkość dobija. Teraz już chodzę z kulą, uważam, ale szybkość zawsze mnie gubiła. Na szczęście z każdych kłopotów jakoś wychodziłam.
Widocznie ma Pani jakąś samoodnawialną moc.
Tak, mam.
A dlaczego inni nie mają?
Bo każdy musi sam ją zbudować. Nie ma tak, że mi się nie chce. Trzeba zmuszać organizm do wysiłku, nie usprawiedliwiać się z byle powodu. Jeżeli źle się czuję, to mówię sobie: „Jestem silna i zdrowa, będzie dobrze”.
Nigdy się Pani nie poddała?
Wie Pani, jakieś momenty słabości się zdarzały, ale w tym zawodzie nie można sobie odpuszczać, no, chyba że przydarza się jakiś wypadek. Ale nie będę opisywać chorób. Jestem zahartowana wojną, powstaniem. Cierpiałam głód mniej więcej przez 12 lat, bo i w czasie studiów, i podczas wojny, i w powstaniu. A po wojnie też się nie przelewało.
Niedojadanie jest podobno dużo zdrowsze niż objadanie się.
To pewnie dlatego żyję tyle lat. Studiowałam najpierw w Krakowie, potem w Warszawie, no i wszędzie człowiek głodował, bo miał za mało pieniędzy. Ale największy głód panował w powstaniu i tuż po. Zdarzyło się, że znalazłam na ulicy ogryzek, podnosiłam go, umyłam i zjadłam. Wie Pani, różne świństwa się jadło z głodu. Na przykład w czasie powstania chłopcy zdobyli wytłoczyny z maku, takie odpadki, które daje się świniom. I to było wspaniałe jedzenie.
Moja córka Marysia, która urodziła się rok przed wybuchem powstania, też głodowała, w ciągu trzech miesięcy zjadła tylko jedno jajko. W tych ciężkich czasach przekonałam się jednak, jacy ludzie są wspaniali, pomocni. Miałam kolegę z reżyserii, który leżał ranny, i kiedy go odwiedziłam, powiedział: „Dostałem puszkę odżywki, dam ci dla dziecka”. Inny kolega dzielił się ze mną kaszą, bo miał zapasy. Myśmy z mężem tego nie jedli, tylko zostawiali dziecku.
„Zakazane piosenki” w reż. Leonarda Buczkowskiego – pierwszy po wojnie polski film pełnometrażowy (1947 rok) (Fot. East News)
Trudności mobilizują?
No tak, człowiek nie ma przecież innego wyjścia! Spałam na podłodze i muszę przyznać, że spało się bardzo dobrze, bo podłoga była drewniana. A swoją drogą – nasz mózg jest genialnym urządzeniem. Jak usłyszałam w czasie snu dźwięk innego pocisku, niż znałam, wtedy od razu się budziłam. Przy tych, które oswoiłam, to już nie. Nowy dźwięk i od razu czujność, bo człowiek nie wie wtedy, jak się ratować.
Opowiada Pani wnukom o tamtych czasach?
Czasami, ale opowiadanie nic nie daje, bo rzeczywistość zawsze przerasta wyobraźnię. Wyobrażałam sobie wojnę tak, jak mi przedstawiano pierwszą, a tu wszystko było inaczej. Te opowieści strasznie mnie nudziły. Po co o tym opowiadać, niech się młodzi cieszą młodością, pokojem. Starsi zawsze mówią młodym, jak to dawniej było pięknie.
A może trzeba dawać świadectwo, jak było strasznie?
Strasznie było tylko w czasie wojny, bez wojny było świetnie. Oczywiście, dobrze, żeby młodzi znali historię, żeby wiedzieli, jak się dawniej żyło. Dlatego opowiadam wnukom przeróżne rzeczy: co można było kupować, co ludzie wtedy jedli, jak się ubierali. Młodych to na ogół nudzi, toteż ich nie zamęczam specjalnie.
„Skarb” w reż. Leona Buczkowskiego (Danuta Szaflarska z Jerzym Duszyńskim) (Fot. East News)
W filmie „Inny świat” opowiada Pani o tym, jak uszła kilka razy z życiem. Miała Pani szczęście, czy zawsze umiała znaleźć odpowiednie wyjście?
I jedno, i drugie. Jakoś tak błyskawicznie przychodziło mi do głowy, co mam robić. Ale też miałam szczęście, że spotykałam takich, a nie innych ludzi. Jak wracałam nielegalnie z Wilna do Warszawy, to na granicy żandarm chciał mnie zawrócić. Tak strasznie się wściekłam, że wzięłam się pod boki i zaczęłam krzyczeć: „O co w ogóle chodzi, jestem aktorką z Warszawy, dwa lata byłam w piekle bolszewickim, a teraz, jak jesteście i w Wilnie, i w Warszawie, to chyba mogę być i tam, i tu”. Żandarm popatrzył na mnie i powiedział po polsku: „Proszę bardzo”.
Świetnie Pani zagrała.
Każdy człowiek, który znajdzie się w takiej sytuacji i nie straci przytomności, tylko zacznie myśleć, to zawsze się uratuje. Nie jestem tu wyjątkiem.
Przerażenie nigdy nie odjęło Pani rozumu?
Nie wytrzymuję tylko bombardowania, wtedy jestem obłędnie przerażona. Natomiast z ludźmi zawsze można się dogadać. Poza tym mam coś danego przez naturę, co sprawia, że wiem, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie nie jest. Dzięki temu cała moja rodzina wyszła z powstania nietknięta. Wiedziałam wcześniej, gdzie zbombardują, a gdzie nie.
To się nazywa intuicja.
Nie, to raczej odczuwanie w związku z pewnymi miejscami lęku albo spokoju, i to nawet z wyprzedzeniem paru miesięcy. Kiedy Niemcy wyrzucili nas z Mokotowa i dostaliśmy koszmarne mieszkanie na Zielnej, postanowiłam je zamienić na inne. Pośrednik zaproponował nam mieszkanie w kolonii Staszica, w domu z ogrodem. Powiedziałam: „Nawet nie obejrzę”. Mąż pyta dlaczego, a ja na to, że na samą myśl o tym mieszkaniu czuję lęk. To było w maju. A w czasie powstania, czyli w sierpniu, pijani własowcy urządzili tam rzeź. Jak kogoś prowadziłam podczas powstania, to wiadomo było, że przejdzie żywy. Nagle się zatrzymywałam, a po chwili czułam, że już można iść. Mój mąż wierzył, że ja wiem, gdzie jest bezpiecznie, i zawsze, gdy miał do przejścia trudną trasę, prosił, żebym go przeprowadziła.
Skąd Pani to wiedziała?
Nie wiem. To wielki dar, który niejeden raz ocalił życie mnie i bliskim.
A może jest Pani bardziej niż inni odważna?
Po prostu zawsze mocno się koncentrowałam.
Nie pomyślała Pani, że to Bóg podpowiada? Jest Pani wierząca?
Teraz tak, ale przez 40 lat byłam niewierząca. W czasie powstania chodziłam na świetne kazania jezuity Edwarda Kosibowicza, ale nie praktykowałam. W domu też nie było strasznej nabożności. Mama mówiła: „Nie idź na te rekolekcje, bo się zaziębisz”, więc w tym czasie wymyślałam różne zajęcia. Owszem, jeździło się bryczką do kościoła, tradycje były zachowane, ale nigdy nie było w domu w tym względzie przesady.
„Pora umierać” w reżyserii Doroty Kędzierzawskiej (Fot. materiały prasowe)
Mocny charakter zawdzięcza Pani genom czy wychowaniu?
O genach nic nie wiem, a wychowana byłam w swobodzie, bez kontroli, zawsze uprawiałam sporty: łyżwy, narty, żeglarstwo, turystykę.
Odrzuca Pani role, propozycje wywiadów, a mimo to wszyscy Panią kochają.
Role odrzucam z różnych powodów, bywało, że z politycznych, ale głównie dlatego, że po prostu mi się nie podobają. U Dorotki Kędzierzawskiej zagrałabym jednak nawet bez honorarium, bo to wielka artystka.
Mówi Pani, co myśli, a zachowuje dobre relacje z ludźmi. To wielka sztuka.
Rzeczywiście mam dobre relacje. Ksiądz Popiełuszko, z którym się przyjaźniłam, mówił, że nie rozgrzesza tylko jednego grzechu – nienawiści. Mogę kogoś nie lubić, ale nie nienawidzić.
Podobno była Pani kochliwa. Może to jest ten najmocniejszy napęd do życia?
Tak, miłość jest napędem do życia, zakochanie to najfajniejszy okres, ale krótki. Zakochiwałam się rzeczywiście dość często, ale trwało to rok, czasem dwa, potem mijało. Jednak zawsze byłam wierna swoim mężom, dopóki byliśmy razem.
Możliwy jest związek na całe życie?
Tak, bo miłość przeradza się potem w przyjaźń. Moje związki nie przetrwały, ponieważ mężowie zakochiwali się i mnie zostawiali. Na początku myślałam: „Trudno, przejdzie im”. Ale kiedy widziałam, że rodzi się coś poważniejszego, natychmiast się rozwodziłam, nie tolerowałam trójkątów małżeńskich, choć bardzo to przeżywałam. Gdyby była szansa naprawienia małżeństwa, tobym przeczekała. Ale nie było.
„Jestem optymistką z natury. To znaczy – nie załamuję się w ciężkich chwilach” – mówiła Danuta Szaflarska. (Fot. Marlena Bielińska/MOVE)
Cierpienie uszlachetnia?
Czy ja wiem? W każdym razie jestem szczęśliwa, że moja córka Agnieszka ma udane małżeństwo.
Mieszka Pani sama…
Myślałam, że zapyta Pani: „Czy pani mieszka sama, czy razem z nim? Koszulka czy pidżama jest strojem twym?”. (śmiech) Nie znoszę opieki, oczywiście, opiekuje się mną rodzina, był taki okres, że córka Marysia ze mną mieszkała. Mam bardzo dobre dzieci, wnuki, zięcia, ale jak jestem zdrowa, to nie ma powodu, żeby ze mną mieszkać.
Co by Pani powiedziała teraz tamtej 18-letniej Danusi?
Mówienie i tak by nic nie pomogło, bo głupota tego wieku jest ogromna. Moja matka była bardzo mądra, nie mieszała się do moich spraw, dała mi tylko parę życiowych wskazówek. Powiedziała na przykład: „Nie wychodź za mąż przed 25. rokiem życia, ciesz się życiem, baw się, na obowiązki małżeńskie przyjdzie czas”.
Posłuchała Pani mamy?
Tak, miałam 26 lat, jak wyszłam za mąż. Mama powiedziała mi jeszcze: „Pamiętaj, że żonaty i ksiądz to nie mężczyzna”. Więc nie interesowałam się księżmi ani żonatymi. Nigdy nie rozbiłam żadnego małżeństwa, mam czyste sumienie.
A co Pani powiedziała swoim córkom?
Nic specjalnego, zostawiłam im swobodę.
Nie musiała Pani nic mówić, miały dobry przykład, jak żyć.
O, takim znowu dobrym przykładem to nie byłam. Miałam dla nich mało czasu, nie stworzyłam im takiego domu, w którym rodzina siada razem codziennie do obiadu, kolacji. Wiedliśmy zawsze cygańskie życie.
Myśli Pani, że takie życie nie jest dobre dla dzieci?
Tak myślę. Dzieci nie mają wtedy poczucia stabilizacji, bezpieczeństwa. Teraz to w ogóle inaczej się żyje przez te laptopy, telewizje, ludzie w ogóle nie mają czasu, żeby ze sobą pobyć, ale dawniej było inaczej.
Co sprawia Pani teraz największą przyjemność?
Jak zawsze, czytanie. W telewizji oglądam tylko „Szkło kontaktowe”, programy przyrodnicze, TVP Kulturę, bo pokazują tam ciekawe filmy. Seriali nie oglądam, to strata czasu. Ponieważ w wypadku straciłam wzrok w jednym oku, czytam tym drugim, przez szkło powiększające. Teraz na przykład czytam „Jezioro Bodeńskie”. To paradoks, że przyjaźniłam się tyle lat ze Stasiem Dygatem, dostałam od niego tę książkę, która leżała i leżała, i dopiero teraz, na stare lata, kiedy Stasiu już nie żyje, zabrałam się do czytania. Niedawno skończyłam genialną książkę Jana Kulmy „Dykteryjki przedśmiertne”. Miałam z czytania wielką radość, bo to coś wspaniałego.
Co trzeba robić, żeby zachować taką kondycję? Trzeba ćwiczyć umysł?
To nie tak, że trzeba, tyko że chcę. Mam wewnętrzny nakaz, żeby uczyć się, być aktywną, to sprawia mi radość. Granie też daje mi radość, ale teraz trochę mnie już męczy. Mam mało siły i to mnie strasznie denerwuje. Bo już nie mogę robić pewnych rzeczy, na przykład szybko chodzić albo zrobić coś w mig. No ale trzeba się z tym pogodzić. Jak się ma setkę na karku, to nie przesadzajmy, nie jest źle. Najważniejsze, że mam dobrą pamięć, że bez problemu uczę się tekstów, z czego bardzo się cieszę, bo jestem teraz w obsadzie czterech sztuk.
Jak to jest, gdy spełnia się życzenie, które słyszymy całe życie?
Dobiegnięcie do setki traktuję jak wyścig. Tak sobie teraz myślę: „Jak mi się uda dobiec, to będzie zabawnie”. Ale to nie jest żadne moje osiągnięcie, to osiągnięcie mojej natury. Myślę czasem, że może jestem tu potrzebna, bo poprzez moje role komuś pomagam? Człowiek nigdy nie wie, co inni wezmą z jego pracy. Jak kręciliśmy „Pora umierać”, to mówiłam do reżyserki Dorotki Kędzierzawskiej: „Kto będzie chciał oglądać starą babę?”. A potem podchodzili do mnie młodzi chłopcy i mówili, że ten film sprowokował ich do zastanowienia się nad życiem. To zasługa Dorotki, która robi mądre filmy o braku miłości. Życzę wszystkim, żeby kochali i byli kochani, żeby nie czuli się samotni.
Ma Pani jakiś konkretny pomysł, jak spędzić setne urodziny?
Boję się tego dnia bardzo. Nie znoszę uroczystości, przemówień, oficjałek, najchętniej siedziałabym po cichu z rodziną. Nikt z moich rówieśników już nie żyje, umarli w normalnym wieku, tylko ja się wyłamałam, więc obecnie przyjaźnię się z młodzieżą, oni nie traktują mojej starości jako czegoś wyjątkowego, choć teraz, jak jestem niedołężna, to się mną opiekują. Obok naszego Teatru Rozmaitości jest knajpka, więc pewnie tam zrobimy jakąś balangę.
W „Między nami dobrze jest” według Doroty Masłowskiej w reżyserii Grzegorza Jarzyny, Teatr Rozmaitości (Fot. materiały prasowe)
Żeby zachować taką kondycję, trzeba o siebie jakoś szczególnie dbać?
Muszę Panią rozczarować, żyłam niezbyt higienicznie. Głodowałam albo jadłam to, czego nie powinnam. Był okres, kiedy piłam. Z rozpaczy, codziennie przez pół roku, po tym jak dowiedziałam się, że zginął mój brat. Ale w pewnym momencie powiedziałam: „stop”. Przez 20 lat paliłam papierosy. Czyli robiłam wszystko to, czego nie powinno się robić.
A co się powinno?
Czerpać z życia pełnymi garściami, być otwartym, bo nigdy nie wiadomo, co nam się przydarzy. Wyszłam kiedyś po chleb i spotkałam znajomego, który szedł z jakimś panem. Okazało się, że owym panem był węgierski reżyser István Szabó, który zaangażował mnie potem w filmie. Nic wielkiego, ale dzięki temu pojechałam do Wiednia, w Alpy, do Berlina. Dużo pieniędzy i mało pracy. Pytam potem reżysera, po co w ogóle wziął mnie do filmu, skoro niewiele miałam do zagrania, a on odpowiedział po niemiecku: „Schöne Reise”, czyli piękna podróż.
Fajnie jest już nic nie musieć?
Fajnie jest się nie spieszyć. Był taki okres, kiedy miałam strasznie dużo zajęć i dużo jeździłam tramwajem. I kiedy tak jechałam, denerwowałam się, że za wolno jedzie. Czułam, że strasznie się tym męczę, bo to było tak, jakbym pchała ten tramwaj, żeby jechał szybciej. I nagle myślę sobie: „A dokąd ja się tak spieszę?”. Jak człowiek pędzi, to nie zauważa tych wszystkich pięknych kwiatów, drzew, krajobrazów. Trzeba zrobić, co konieczne, ale w międzyczasie umieć się zatrzymać i rozejrzeć wokół siebie. Tylko czy to jest ten sekret, którego Pani szuka? No, nie wiem.
Danuta Szaflarska (ur. 6 lutego 1915 roku, zm. 15 lutego 2017 roku), była aktorką i posłańczynią w powstaniu warszawskim. W 1939 roku ukończyła szkołę teatralną w Warszawie. Występowała w Teatrze na Pohulance w Wilnie, w teatrze podziemnym i frontowym AK. Po wojnie zagrała w „Zakazanych piosenkach” i „Skarbie”, występowała w Starym Teatrze w Krakowie i Kameralnym w Łodzi oraz w warszawskich: Współczesnym, Narodowym i Dramatycznym. Grała w teatrach: Rozmaitości i Narodowym. Nagradzana, m.in. na festiwalu w Gdyni (za „Pora umierać”, „Pożegnanie z Marią”, „Diabły, diabły”), polskimi Orłami (za „Pora umierać”, „Ile waży koń trojański”), Feliksem Warszawskim (za „Daily Soup”), a także Kryształowym Zwierciadłem.