Od początku gra uczciwie, hołduje zasadom odpowiedzialnej produkcji. Projektantka Zofia Chylak w wieku 26 lat założyła autorską markę torebek i butów, po które dziś, dekadę później, ustawiają się długie kolejki. „Mogłabym zarobić więcej, gdyby nie wartości, w które wierzę”, mówi. Pytamy ją o miłość do kultury ludowej, szacunek do pracy kreatywnej i odwagę, by bronić swoich racji.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 5/2025
Co cię zachwyca?
Wciąż bardzo wiele i pewnie dzięki temu, że nie tracę zachwytu, mogę wykonywać swoją pracę. Od dłuższego już czasu fascynują mnie tematy etnograficzne. Odkrywam na nowo historię i motywy, które są dla mnie niezwykle inspirujące. Gdybym miała dziś wrócić na studia, wybrałabym właśnie etnografię. Historia sztuki, którą studiowałam, rzadko podejmowała temat kultury ludowej. Tę wiedzę muszę pogłębiać już sama.
Mam w sobie dużo sentymentu do przeszłości, lubię sięgać do tego, co było, i od jakiegoś czasu zwracam się też ku polskiej ludowości. Początkowo, projektując wyłącznie torebki, nie mogłam wypuścić się w poszukiwaniach inspiracji zbyt daleko w przeszłość, bo historia tych akcesoriów jest stosunkowo krótka. Wynagradzałam to sobie, tworząc kampanie promujące kolekcje. W sesji zdjęciowej można połączyć współczesną torebkę z dawnym, tradycyjnym strojem. Od tego zaczęłam, a później postanowiłam stworzyć moją ukochaną linię Heritage, inspirowaną historią tradycyjnego polskiego stroju. W realizacji projektów biorą udział polscy rzemieślnicy i artyści, którzy kultywują rękodzieło, współpracujemy też z muzeami.
Perspektywa etnograficzna to również socjologia stroju, prawda?
To opowieść o codzienności, którą można odczytać z ubioru. Strój w dawnych czasach był odrębnym językiem. Istnieje na przykład wąska specjalizacja datowania malarstwa na podstawie tego, co ma na sobie osoba przedstawiona na obrazie. Grupa historyków sztuki, dla których jest to bardzo ważne narzędzie pracy, może nie jest duża, ale jest na świecie paru znawców, którzy po elementach stroju namalowanej postaci są w stanie określić, kiedy powstał obraz, jeśli data jego stworzenia nie była wcześniej znana. Na studiach zajmowałam się tradycyjnym strojem w XVI--wiecznej Holandii i pisałam pracę magisterską o obrazach Rembrandta. Duże wrażenie zrobiła na mnie wtedy książka Marieke de Winkel „Fashion and Fancy: Dress and Meaningin Rembrandt’s Paintings”. Strój to dla niej zestaw symboli o konkretnym znaczeniu. Wachlarz trzymany przez postać, kryza taka albo inna – na podstawie niby drobnych elementów można było odczytać moment w historii czy pochodzenie osoby.
Stroje bywają dla niektórych czymś błahym, a mnie bardzo interesuje, dlaczego ktoś coś nosił. Dlaczego coś zostało wykonane właśnie w taki sposób. Im jestem starsza i im dłużej prowadzę własną markę, tym ważniejszy staje się dla mnie kontekst historyczny. Czerpię dużą przyjemność z włączania do projektów i kampanii polskich motywów, bo po pierwsze: jest to moja historia, mój krąg kulturowy, a po drugie: mam poczucie, że mogę niektóre zapomniane już trochę historie „opowiedzieć” na nowo.
Fot. Aga Bilska
Twoja fascynacja polskim folklorem zbiegła się w czasie z powrotem ludowości w kinie czy literaturze. To szersza tendencja którą czytam jako próbę przeproszenia się z naszą tożsamością. Przestajemy udawać, że wszyscy wywodzimy się z rodów szlacheckich.
Mamy duży problem z historią. Funkcjonujemy na dwóch przeciwległych biegunach – wielkiej dumy albo wielkiego wstydu. Na pewno takie postawy ukształtowała skomplikowana historia. Wojny, komunizm. Dla porównania: od dawna obserwuję ukraińską modę. Tam młodzi projektanci i projektantki pełnymi garściami czerpią z tradycji, robią to od lat, często pokazując historię w bardzo nowoczesny sposób. Tymczasem u nas ludowość długo kojarzyła się z coraz bardziej marniejącą cepelią. Widzę, że jest w ludziach potrzeba, by odkopać tradycję i nadać jej blask.
Wiesz, że pod kampaniami, w których sięgamy do polskiej historii, nigdy nie pojawiają się negatywne komentarze? W tych czasach to naprawdę rzadkość. Dlatego myślę, że potrzebujemy na nowo poczuć się dumni z naszego dziedzictwa, a takie działania jak nasze uruchamiają coś w sercach – i to nawet w sercach osób, które na co dzień nie interesują się modą.
Pozytywny patriotyzm?
Wychowałam się w domu, w którym patriotyzm miał zawsze ogromne znaczenie. Mówiło się dużo o Polsce, pamiętam to jeszcze z rozmów dziadków i babci. Wszyscy członkowie mojej rodziny angażowali się społecznie i politycznie. Dorastałam więc w przekonaniu, że miłość do kraju, z którego się pochodzi, jest czymś ważnym. Ale gdy zaczęłam prowadzić własną markę, chciałam przede wszystkim pokazać, że uda mi się za granicą. Że jak zrobię sesje w Paryżu i Nowym Jorku, to od razu moje projekty zyskają wyższy status. Tak mierzyłam wtedy sukces. A dziś chcę pokazywać i w Polsce, i za granicą to, co mam tutaj, swoją historię, tożsamość. Świat przyjmuje te opowieści z zainteresowaniem, to coś nowego, nieodkrytego.
Zofia Chylak (Fot. Aga Bilska)
Mówisz, że jako młoda osoba chciałaś robić sesje w Nowym Jorku, ale kiedy mogłaś zostać w Stanach Zjednoczonych i tam pracować jako projektantka, zdecydowałaś się na powrót do Polski.
Mogłam zostać i pracować dla świetnych marek, jak Proenza Schouler, gdzie odbywałam staż, ale czy byłabym w stanie stworzyć tam coś własnego? Nie wiem, czy zdecydowałabym się na tak ryzykowny krok w kraju, gdzie jest mnóstwo świetnych marek i genialnych projektantek. Trudny grunt. Zwłaszcza dla początkującej osoby bez wielkiego zaplecza finansowego czy wsparcia dużego inwestora. Poza tym nawet jeśli kusiła mnie praca dla kogoś, to zwyczajnie tęskniłam za Polską, za rodziną. Siedziałam czwarty miesiąc w Nowym Jorku i płakałam, gdzie te lasy, gdzie ta przyroda. Polska wydawała mi się wtedy najpiękniejsza [śmiech].
W dawnym ubiorze, który tak cię fascynuje, był zakodowany cały porządek społeczny. Zasady, przywileje, obowiązki.
Poczułam wagę tych zasad, gdy wymyśliłam kampanię z tradycyjnym strojem mieszczańskim z Żywca, nawiasem mówiąc, jedynym zachowanym strojem mieszczańskim w Polsce.
W tej chwili nie zajmuję się projektowaniem ubrań, więc przy wszystkich sesjach zdjęciowych zmagam się z tym, że musimy jakoś modelkę ubrać. Pomysł był taki, że moje buty i torebki uzupełnimy tym pięknym tradycyjnym strojem, który od zawsze mi się podobał. Wielka, haftowana, sztywna, wykwintna konstrukcja. Zadzwoniłam do muzeum w Żywcu i Stowarzyszenia Żywieckich Mieszczan, żeby uzyskać odpowiednie pozwolenia na użycie stroju w kampanii reklamowej. Nikt nam wcześniej nie odmówił, a tym razem usłyszałam, że nie ma mowy. Im bardziej nie chcieli się zgodzić, tym bardziej mi zależało. Po miesiącu przekonywania i proszenia wreszcie się udało, ale chodziło właśnie o zasady.
Nie można sobie po prostu użyć tradycyjnego stroju żywieckiego w kampanii torebek, bo żywiecka mieszczka nie nosiła torebki. W ogóle żywczanka niewiele mogła, gdy wkładała tradycyjny strój, a to wszystko określały zasady, wciąż święte dla osób zajmujących się historią miasta. Utrudniło mi to życie na chwilę, ale historyczka sztuki we mnie była wzruszona, zresztą chyba moje wykształcenie i zainteresowanie strojem pomogło mi ostatecznie przekonać Dorotę Firlej, kustoszkę muzeum i prezeskę stowarzyszenia. Nie miałam wątpliwości, że pokażemy ubranie z należnym mu szacunkiem, ale też zależało mi, żeby zaistniało w szerszej świadomości.
W ubiegłym roku obchodziłaś 10-lecie autorskiej marki Chylak.
Zaskoczyło mnie, że to już 10 lat, bo wciąż myślę o sobie jak o młodej projektantce. Cieszę się, że mogę pozwolić sobie na taki model działania, jaki przyjęłam. Często wolę zapłacić więcej rzemieślnikowi czy manufakturze, zaczekać kilka miesięcy na produkt, ale dostać jakość, na której mi zależy. Dziś wydaje się to szaleństwem, można w ten sposób poważnie narazić biznes, a przecież zatrudniam ludzi, biorę za nich odpowiedzialność. Ale jestem już na takim etapie, że klienci mi ufają. Poza tym zależy mi, żeby te pojedyncze produkty układały się w historię marki, kreowały jej świat, bo to ten świat jest dziś ważny. Sama nie kupię już rzeczy – nawet gdy bardzo mi się podoba – jeśli nie przekonuje mnie filozofia marki.
To też szersza tendencja. Potrzebujemy poczuć wspólnotę wartości z marką, żeby wydać pieniądze.
Świetna zmiana. Tak powinno być. Musimy brać pod uwagę to, jak wytwarzane są przedmioty – zarówno jako osoby, które je tworzą, jak i osoby, które je kupują. Nie ma innej drogi. Wiemy, jaka jest sytuacja na świecie. Informacji jest sporo, są dostępne, już nie da się udawać, że wspieranie firm, które działają niemoralnie, jest w porządku. Przeraża mnie nadprodukcja w świecie mody. Branża tekstylna jest jednym z największych trucicieli, a dla osoby, która kocha modę, to okropna świadomość.
Fot. Aga Bilska
Zostańmy na chwilę przy niemoralnych działaniach wielkich firm. Świętujesz zwycięstwo. Po kilku latach walki wygrałaś proces z dużym koncernem fast fashion, który kopiował twój autorski projekt. Ale przecież sieciówki w kółko kopiują. Nie myślałaś, żeby machnąć na to ręką?
Nie mogłam dłużej tego ignorować. Po pierwsze, jestem osobą zaangażowaną w moją pracę też emocjonalnie. Po drugie, sama działam uczciwie. Płacę za zrównoważoną produkcję. Mogłabym zarobić więcej, gdyby nie wartości, w które wierzę. Trudno mi więc zaakceptować, że ktoś gra według zgoła innych zasad.
W 2018 roku odniosłam pierwszy duży sukces. Zaczęła o mnie pisać zagraniczna prasa. Sporo dużych sieciowych marek zwróciło wtedy na mnie uwagę, w sklepach pojawiły się torebki bardzo podobne do moich. Widziałam je, ale nie miałam pojęcia, co mogłabym z tym zrobić. I czy w ogóle mam jakiekolwiek szanse, bo mimo sukcesu moja marka wciąż była niewielka. Kiedy jakiś czas później zdecydowałam się zareagować, bo kopiowanie trwało w najlepsze, wciąż nie miałam pojęcia, czy to się opłaci. Kancelaria specjalizująca się w prawie autorskim, z którą współpracuję, uprzedzała, że łatwo nie będzie, ale i przekonywała, że sytuacja w Polsce się zmienia. Mamy sądy zajmujące się sporami o własność intelektualną, jest dużo większe rozumienie problemu. Złożyłam pozew cztery lata temu. To był bardzo stresujący czas. Musiałam zeznawać, nic przyjemnego. Rozumiem więc, że ludzie tracą nadzieję. Czasem składają pozew i rezygnują w trakcie, bo postępowanie kosztuje ich za dużo nerwów i pieniędzy. Ja jednak ponosiłam te koszty, licząc, że jeśli wygram, to może moje zwycięstwo przystopuje inne firmy słynące z tego, że kopiują cudze projekty. Że to będzie taki wyrok, który jakoś wpłynie na rynek. Zresztą nie ukrywam, że równolegle sądzę się jeszcze z dwiema innymi firmami.
Fot. Aga Bilska
Dla mnie to jest nie do przyjęcia, żeby korzystać z cudzych pomysłów. Dorastałam w domu twórców. Od zawsze wiedziałam, że dzieło jest własnością autora i nie można go tknąć, a wydaje mi się, że w Polsce wciąż nie rozumiemy powagi sytuacji. „Skopiowali, ale przecież nie jeden do jednego, więc co za problem”. Nie traktujemy też poważnie pracy kreatywnej. Przecież każdy może wpaść na ten sam pomysł.
Trzeba zmienić narrację. Chciałam pokazać, że nawet gdy nie jesteś gigantem, możesz bronić swoich praw. W polskiej branży mody nie było do tej pory takiego procesu i nie było takiego rozstrzygnięcia, bo choć koncern złożył właśnie wniosek do Sądu Najwyższego o kasację wyroku, to wygrałam. Sąd pierwszej instancji przyznał mi rację, sąd apelacyjny również.
Wiesz, tu nie chodzi tylko o to, że ktoś zarabia, produkując torebki podobne do moich. Chodzi o zasadę. To są moje autorskie projekty, które przynależą do mnie i mojej firmy, nikomu ich nie oddałam, więc nikt nie powinien ich sobie brać.
Może przestaniemy wreszcie powtarzać, że kopia to najwyższa forma pochlebstwa?
Próbowałam się w ten sposób pocieszać. Nie działało [śmiech].
Zofia Chylak (Fot. Aga Bilska)
Masz córkę. To pewnie dodatkowa satysfakcja, że pokazałaś jej, jak kobieta walczy o siebie i jak wygrywa.
To ciekawe, bo sama wzrastałam w nieświadomości, że kobietom jest w świecie trudniej tylko dlatego, że są kobietami. W moim domu linia kobieca była bardzo silna. W opowieściach mamy dominowały babki, prababki, różne przodkinie. Mimo że mężczyźni w naszej rodzinie też byli interesujący, trzonem mojej historii rodzinnej są kobiety, a dla mnie przede wszystkim mama. Pracowała jako dziennikarka, ale gdy byłam mała, odeszła z radia, żeby się mną zajmować. Pisała w domu. Tak powstał musical „Metro” [mama Zofii, Maryna Miklaszewska, stworzyła libretto musicalu wspólnie z siostrą, pisarką Agatą Miklaszewską – przyp. red.]. Miałam trzy lata, gdy odbyła się premiera, a potem jeszcze długo, właściwie do dziś, musical cieszył się ogromną popularnością.
Od dziecka obserwowałam więc sukces mamy. Kiedy widziałam na widowni w teatrze ludzi w koszulkach z napisem „Metro”, byłam przekonana, że moja mama jest królową świata. Nigdy nie pomyślałabym, że kobiecie czegoś nie wolno, bo w moim domu kobieta miała swój sukces, swoje ambicje i swoje pieniądze. Dopiero jako dorosła, 30-letnia osoba nabrałam świadomości, że kobiety nie są równo traktowane. Musiałam o tym przeczytać, usłyszeć, bo nie miałam takich doświadczeń. Ale może ten brak wiedzy i doświadczeń mnie ochronił, bo dzięki temu nic mnie nie zablokowało, gdy postanowiłam realizować swoją pasję. A przecież to był kompletny przypadek, że moja mama odniosła sukces akurat wtedy. Wiele moich rówieśniczek nie dostało takiego wzorca.
Fot. Aga Bilska
Mama lubiła modę?
Dla mojej mamy i babci strój był ważny. W tym, jak się ubierały, przejawiała się ich siła. Ja też dodawałam sobie pewności ubraniem, żeby przełamywać nieśmiałość. Ale jako dziecko miałam okropny gust [śmiech]. Mama szyła mi sukienki, piękne, patchworkowe. Jestem jej wdzięczna, gdy dziś oglądam zdjęcia z dzieciństwa, ale wtedy najbardziej marzyłam o różowym dresie z kucykiem Pony, bo taki nosiła koleżanka z przedszkola. To marzenie nie zostało spełnione, ale też niespecjalnie o nie walczyłam. Może to kwestia pokoleniowa, bo dziś dzieci walczą o wszystko. Moja córka w kółko stawia na swoim. Coś się ewidentnie zmienia, bo ja bym nie wpadła na pomysł, że mogę powiedzieć mamie: „Nie, dziękuję, tej sukienki dziś nie włożę”.
Córka widzi twój sukces?
Torebki widać [śmiech]. Czasem zobaczy kogoś na ulicy, czasem w gazecie. „O, tu torebka mamy, tam torebka mamy”. Bardzo przeżywała proces. Ma dopiero pięć lat, ale potrzebowała zrozumieć, o co chodzi w tym, że walczę w sądzie o sprawiedliwość. Wierzę, że to dobrze wpływa na dziecko, gdy widzi rodzica, który broni swoich racji i zwycięża.