Dzień Dziecka – prezenty, festyny, wyprawy z rodzicami na lody albo do zoo. Większość z nas ma takie wspomnienia z dzieciństwa. Jednak nie wszystkie dzieci znają to święto. Na świecie jest bowiem wiele miejsc, gdzie dzieci nie są dziećmi. Ich historie opowiada w swoich reportażach z cyklu „Dzieci świata” Marzena Figiel-Strzała, która wraz z mężem podróżuje po najbiedniejszych regionach świata.
300 milionów dzieci w najbiedniejszych krajach świata nie chodzi do szkoły, tylko pracuje, aby zdobyć środki na utrzymanie siebie i rodziny. To dzieci, które nie mają dzieciństwa. Nie bawią się, nie znają beztroski ani tym bardziej takich świąt jak Dzień Dziecka.
Myślę, że żadne spośród blisko setki bohaterów moich reportaży z cyklu „Dzieci świata” nie obchodzi nie tylko Dnia Dziecka, ale nawet urodzin. Ich rodzice nie wiedzą, kiedy ich dzieci przyszły na świat, nie znają dat, a czas liczą porami roku. Te dzieci nie dostają prezentów, nie zaznają czułości. Dzień Dziecka w społecznościach plemiennych w Etiopii, Ugandzie, Namibii czy Kenii to kompletna abstrakcja. Tam, gdy tylko malec nauczy się chodzić, jest wysyłany po wodę. I maszeruje wiele kilometrów z pięcio-, dziesięciolitrowym baniakiem na głowie. Gdy ciut podrośnie, w chuście na plecach niesie jeszcze młodszego braciszka lub młodszą siostrzyczkę. W kopalniach czy fabrykach, w których dzieci pracują nielegalnie, cztero-, pięciolatki wykopują mikę, skręcają papierosy albo przyszywają guziki.
Przypuszczam więc, że gdyby te maluchy miały sobie wymarzyć jakiś Dzień Dziecka, to byłby to dzień wolny od pracy. Gdy pytam dzieci, które spotykam podczas moich podróży, w co się lubią bawić, patrzą na mnie wielkimi oczami: „Bawić? Gdy mamy jeden dzień wolny od pracy, jesteśmy tak zmęczone, tak bardzo bolą nas plecy, że nie mamy na nic siły”.
Te dzieci są wykończone, czują się często jak starzy ludzie, zmęczeni pracą i życiem. Oprócz wyczerpania mają problemy ze zdrowiem, na przykład z płucami po całych dniach wdychania chemikaliów używanych w garbarniach czy w fabrykach papierosów. Ostatnio zrobiłam reportaż o złomowaniu statków. Tam dzieci pracujące w portowych warsztatach ścierają papierem ściernym azbest bez żadnego zabezpieczenia. Wdychają trujący pył dzień w dzień.
W Dzień Dziecka, 1 czerwca, jestem zazwyczaj bardzo smutna, bo myślę o tych wszystkich moich dzieciach, spotkanych w różnych zakątkach świata, którym chciałabym podarować odrobinę radości.
W tym roku postanowiłam przygotować na ten dzień wesoły odcinek „Dzieci świata”. Opowiadam w nim o grupie tancerzy z Ugandy. To były kiedyś dzieci ulicy, osierocone, bezdomne, wiele z nich doświadczyło przemocy. Teraz mieszkają w domu dziecka, gdzie uczą się i trenują taniec. Mają 10 milionów subskrybentów na profilu @hyperskidsafrica na Instagramie, wystąpiły w America's Got Talent i odnalazły szczęście w tańcu. Kiedy tańczą, zapominają o tych wszystkich złych rzeczach, które je wcześniej spotkały. Mówią: „Jeśli jesteś smutny, nie zamykaj się w sobie, włącz muzykę, zacznij tańczyć i wszystko będzie dobrze”.
To piękny przekaz, który powinien trafić do wielu dzieci w Europie i w Stanach Zjednoczonych, które coraz częściej zmagają się z depresją, spowodowaną między innymi przez social media.
Myślę, że nieograniczony dostęp do technologii, do platform społecznościowych, pozbawia współczesne dzieci i młodzież z krajów rozwiniętych okazji do przeżywania szczęśliwego dzieciństwa, które polega w dużej mierze na wspólnej zabawie. Bardzo chciałabym, aby dotarło do nich przesłanie małych tancerzy z Ugandy: „Nie smuć się, nie zamykaj się w sobie, tylko ruszaj się, tańcz, biegaj. Bądź z innymi”.
Smutek dzieci bierze się z biedy i trudnych warunków życia, ale także z samotności, również tej przeżywanej wśród ludzi i pozornych kontaktów.
Widać to, tak jak wspomniałaś, w krajach bogatych. Wydawałoby się, że tu dzieci mają wszystko: i komputer, i telefon, i Play Station. Brakuje im za to drugiego człowieka. W społecznościach plemiennych, o których opowiadam, w fabrykach, w kopalniach, dzieci nie mają tego wszystkiego, co nasze dzieci, ale mają siebie nawzajem, mają wsparcie. Gdy jedno dostanie miseczkę ryżu, to dzieli się z tym, które jest głodne. Mam wrażenie, że tam nie ma samotności.
Choć brakuje dziecięcej beztroski i radości.
Jest i radość! Wiesz dlaczego? Bo te dzieci potrafią się cieszyć z najmniejszych rzeczy. Kiedy po całym dniu ciężkiej pracy dostaną batata albo miseczkę ryżu, śmieją się, podskakują. Pamiętam euforię dzieci Himba w Namibii, które – jak większość dzieci w społecznościach plemiennych – na co dzień jedzą mąkę z wodą. Gdy dostały do tej papki trochę cukru, była uciecha w całej wiosce. Te dzieci uszczęśliwia jedno ziarnko ryżu, każda kropla wody. To są dzieci wdzięczne za wszystko.
Mam w oczach małych pastuszków w Etiopii, biegnących za samochodami turystów i krzyczących: „Hajla, hajla, hajla!".
Co to znaczy?
Proszą w ten sposób o plastikową butelkę po napojach. Taka pusta butelka, którą wyrzucą im z samochodu turyści, jest wielkim skarbem. Mogą wydoić sobie do niej krowę i napełnić ją mlekiem.
Szczęście dzieci widuję, gdy przyjeżdżamy do wioski z darami: mlekiem, fasolą, kukurydzą. Zaczyna się wtedy wielkie wspólne gotowanie. I gdy te głodne dzieci zaczynają jeść, ich oczy napełniają się blaskiem.
Przypominam sobie wówczas moją mamę, która – znając dobrze Afrykę – powtarzała mi, gdy grymasiłam przy stole: „Dzieci w krajach takich jak Etiopia jedzą mąkę z wodą, a ty narzekasz na to, co podałam ci na talerzu”. Zrozumiałam to, o czym mówiła, dopiero wtedy, gdy zobaczyłam na własne oczy wygłodzone dzieci rzucające się na jedzenie.
W jaki sposób znajdujecie bohaterów Waszych reportaży? Jak wybieracie to jedno dziecko lub rodzinę, której historię opowiadacie?
Uwierz mi, że to bohater wybiera nas, a nie my jego. Naprawdę w większości przypadków tak właśnie jest. Tak było w Birmie, gdzie – gdy poszukiwaliśmy bohaterki do reportażu o dzieciach sprzedających pamiątki – w promieniach zachodzącego słońca ukazała nam się dziewczynka wręcz stworzona do tej historii. Podeszła do Damiana stojącego z aparatem, wymalowana na biało tanaką, pokazując mu własnoręcznie namalowany obrazek: „Hello, do you wanna buy?”. Od razu wiedzieliśmy, że to jest nasza bohaterka.
Tak było ostatnio w Mumbaju, gdzie byliśmy tylko przejazdem, a mnie zamarzył się materiał o ulicznych akrobatkach. Gdy szłam ulicą, w pewnym momencie zobaczyłam dziewczynkę w niebieskiej sukience, która unosiła się nad tłumem ludzi, tańcząc na linie. To była Madu, dziewczynka ulicy.
Tak było w Nepalu, gdy szukałam bohatera do reportażu o dzieciach, które pokonują bardzo daleką drogę do szkoły, 4–5 kilometrów na wysokości 4–5 tysięcy metrów, w śniegu, w mrozie, czasami w dziurawych butach. Byliśmy już trzy tygodnie w Himalajach i ciągle nie mogliśmy znaleźć bohatera, którego widziałam oczami wyobraźni: małego rumianego chłopczyka. Byłam już naprawdę załamana. I któregoś dnia szliśmy przez mgłę i zawieruchę, a ja modliłam się do świata o pomoc w odnalezieniu mojego bohatera. I nagle na drodze ukazał się przede mną mały rumiany Nepalczyk. „Namaste” – przywitał się z nami, a ja nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. To był Pemba, o którym zrobiliśmy dwa odcinki „Dzieci świata”, opowiadające o dzieciach Szerpów. Pemba stracił całą rodzinę na Evereście, a wychowuje go 90-letnia babcia, z którą mieszka w małej chacie w trudnych warunkach. To jedno z dzieci będące pod opieką naszej fundacji.
Marzena Figiel-Strzała z Pembą w Himalajach (Fot. archiwum prywatne)
Realizując cykl reportaży „Dzieci świata”, jeździcie z mężem po różnych zakątkach świata. Gdzie dzieciom żyje się najgorzej?
Moim zdaniem na Madagaskarze. Być może trudno w to uwierzyć, bo Madagaskar jest przedstawiany przez biura podróży jako raj na ziemi.
Dziewicze plaże, palmy, baobaby i lemury…
Tak, tymczasem prawdziwy Madagaskar, zwłaszcza południe wyspy, to susza i wielki głód. To miejsce, gdzie dzieci jedzą popiół zmieszany z szarańczą, aby pozyskać trochę białka.
Gdy się jedzie przez Madagaskar, wszędzie widać pracujące dzieci. 15 minut od centrum stolicy znajduje się wielki krater, wykopany przez ludzi, których przywiódł tu wielki głód. Pracują tu całymi rodzinami, wydobywając kamienie używane do budowy dróg.
To tu, na Madagaskarze, mieszkają dzieci z kopalni miki, o których opowiada jeden z naszych reportaży. W kopalniach mikę wydobywają nawet pięcioletnie maluchy. Dzieci codziennie wchodzą do głębokich czeluści w ziemi, wykopując minerał, który jest składnikiem między innymi kosmetyków rozświetlających. Ich podstawową potrzebą są latarki. Bez nich nie mogą pracować, więc gdy zapytałam, co im kupić, poprosiły nie o jedzenie czy ubranie, ale o baterie do latarek. Zdarza się, że rozkruszają mikę śrubami czy gwoździami, bo właściciel kopalni nie zapewnia im nawet młotków.
Chłopiec pracujący w kopalni miki na Madagaskarze. (Fot. Marzena Figiel-Strzała)
Innym krajem okrutnym dla dzieci jest Bangladesz. To nie tylko szwalnie, w których zatrudniane nielegalnie dzieci szyją za 4 złote tygodniowo ubrania dla wielkich znanych marek fast fashion, ale także fabryki papierosów i złomowiska statków, w których od świtu do nocy harują dzieci. Okazuje się, że połowa floty całego świata zalega na plażach w Indiach, w Bangladeszu i w Pakistanie. Niestety złomowane są tam również polskie jednostki. Właściciele statków nie chcą ponosić realnych kosztów, więc korzystają z tanich sposobów pozbycia się starych statków. W krajach, w których panuje wszechobecna korupcja, jest to dużo prostsze. Żądni zysku „przedsiębiorczy biznesmeni” z krajów azjatyckich wykorzystują bez skrupułów niewolniczą pracę dzieci.
Światem rządzi pieniądz, a ludzie są pazerni. Właściciel kopalni szafirów, fabryki ubrań czy marki papierosów chce produkować jak najtaniej. A komu się płaci najmniej? Ludziom z najniższych kast, migrantom i dzieciom.
Czy rodzice pracujących dzieci mają świadomość ich krzywdy?
W ogromnej większości tak. Trzeba odróżnić sytuację dzieci, które żebrząc na ulicy albo sprzedając pamiątki w miejscach atrakcji turystycznych, pracują na całą rodzinę i są w ten sposób wykorzystywane przez rodziców uzależnionych od alkoholu lub narkotyków. To również się zdarza.
Ja jednak w kopalniach czy fabrykach nielegalnie zatrudniających dzieci widziałam całe rodziny pracujące w nieludzkich warunkach – dzieci, rodziców, dziadków. Głodowe pensje nie pozwalają rodzicom wykarmić wszystkich swoich dzieci, więc te, które są już zdolne do pracy, muszą zarobić na swój posiłek.
Jest tak wiele organizacji zajmujących się dobrem dziecka: UNICEF, promujący i monitorujący przestrzeganie Konwencji o prawach dziecka, Save the Children, World Vision, Plan International, Child Rights International Network, Defense for Children International… Dlaczego tym międzynarodowym organizacjom nie udaje się skutecznie uregulować takiego problemu jak nielegalna praca dzieci?
Wydaje mi się, że jest kilka przyczyn. Jedną jest gigantyczna skala problemu. Pomoc nie dociera do wszystkich. Weźmy przykład Madagaskaru. Do miejscowości położonej godzinę drogi od miejsca, w którym realizowaliśmy reportaż o dzieciach z kopalni miki, dociera wsparcie United Nations: co tydzień przyjeżdża jedzenie dla około 80 osób. W tym samym rejonie w potrzebie pozostaje jednak nadal kilka tysięcy osób.
Są organizacje, które walczą o prawa dziewczynek, chroniące je przed obrzezaniem. Tymczasem ja, jeżdżąc po afrykańskich wioskach, wciąż spotykam okaleczone dzieci. I to się dzieje również w Kenii i w Etiopii, gdzie według prawa obrzezanie jest nielegalne. Trudno skontrolować wszystkich, prawo pisane jest niczym wobec głęboko zakorzenionej tradycji.
Drugą przyczyną jest wszechobecna korupcja i brak skutecznych sankcji. W Bangladeszu właściciel fabryki, który zostaje przyłapany na zatrudnianiu do pracy dziecka, dostaje karę, która w przeliczeniu na złotówki wynosi 20 groszy. Czy to jest kara?!
Kolejna rzecz to certyfikaty. Byłam na plantacjach oleju palmowego i człowiek, który zajmuje się ochroną lasów deszczowych i orangutanów, opowiadał mi, jak załatwia się tam certyfikaty: daje się pod stołem określoną sumę, a w zamian wydają certyfikat, że w oleju nie ma pestycydów, a producent nie zatrudnia dzieci. Dlatego zawsze podkreślam, że liczą się tylko certyfikaty niezależnych organizacji, takie jak na przykład Fair Trade, które robią niezależny audyt danego miejsca produkcji. Co ważne, są to kontrole niezapowiedziane. W przeciwnym razie właściciel może się zawczasu przygotować na odwiedziny kontrolerów. I co robi? Maluje trawę na zielono. Rozmawiałam ostatnio z Polką, która pracowała w Bangladeszu i widziała na własne oczy, jak przed przyjazdem delegacji z innego kraju właściciel fabryki wyganiał wszystkie dzieci, włączał wiatraki i otwierał toalety dla pracowników.
Z przykrością stwierdzam, że w sklepach nadal jest mało produktów ze znakiem fair trade, tak jakby nadal mało kto był skłonny kupić drożej kawę czy czekoladę, mając czyste sumienie, że nie wspiera niewolniczej pracy dzieci w Indonezji, Ghanie czy na Wybrzeżu Kości Słoniowej.
Realizując reportaże, odwiedzacie nielegalne fabryki, zaglądacie w szemrane miejsca, patrzycie na ręce mafijnych bossów. Nieraz byliście w opresji. Nie boicie się?
To może dziwne, ale lęk, który nam towarzyszy, dotyczy przede wszystkim tego, czy uda nam się zrobić dobry materiał. Aby powstał reportaż, musi być historia, bohater, ekspert, wszystko musi być udokumentowane. To wiele różnych klocków, które składają się na udaną całość. Dlatego na miejscu najbardziej boję się o to, żeby zebrać te wszystkie elementy; aby historia, którą chcę opowiedzieć, mogła pójść w świat. Dla dobra reportażu jesteśmy w stanie zrobić niemal wszystko. Kupić świnię, żeby móc uczestniczyć w intymnej ceremonii wyjmowania z grobów zmumifikowanych ciał, spać w chacie ze zmarłymi w indonezyjskiej wiosce, aby poznać zwyczaje tego regionu, a nawet wejść z ukrytą kamerą w miejsca, w których zabronią nam filmować. Oczywiście mamy w sobie lęk, bo gdyby ktoś odkrył tę kamerę, pewnie mielibyśmy poważne kłopoty, ale misja dopięcia materiału jest dla nas bardzo ważna.
Marzena Figiel-Strzała (Fot. archiwum prywatne)
Jak po tylu podróżach i tylu reportażach, które zrealizowaliście z mężem, nie stracić nadziei w ludzkość, nie zgorzknieć do reszty?
Na początku naszej rozmowy mówiłyśmy nieco o social mediach. Wiesz, co mnie bardzo martwi? Influencerzy, którzy nie zastanawiają się nad tym, co tak naprawdę promują. Reklamując uszyte nieetycznie – także przez dzieci – ubrania z chińskich platform zakupowych, wspierają szybką modę, konsumpcjonizm i niewolniczą pracę ludzi. Dostają za post kilka tysięcy złotych i nie myślą o tym, że później toniemy w słabej jakości ubraniach, które szybko lądują na wybrzeżu Ghany i na innych śmietniskach świata.
Jeśli my, konsumenci, będziemy wymagać od marek etycznej produkcji, będziemy kierować się raportami transparentności, być może znane marki zrobią krok w kierunku godnych płac, ubezpieczeń pracowników i bezpiecznych warunkach pracy w krajach rozwijających się. Tutaj też jest ogromna rola influencerów, którzy mają wpływ na setki tysięcy ludzi.
Próbujesz do nich dotrzeć? Apelować?
Nie wchodzę w bezpośrednie interakcje – uważam, że piętnowanie nie przynosi skutku. Moim zdaniem większą siłę ma edukowanie, publiczne mówienie o tym, że nie potrzebujemy takiej ilości ubrań, gadżetów, tanich produktów, którymi zalewają nas Chiny. Wspieram konta edukacyjne i udzielam wywiadów, wierząc w moc kropli, która drąży skałę.
Wasze reportaże można obejrzeć na Twoich social mediach, na platformie YouTube, a także w DDTVN. W zwięzłej formie udaje Wam się zawrzeć niezwykłe historie, które poruszają serca i sumienia widzów. Moc tych filmów jest naprawdę wyjątkowa.
Jestem dziennikarką, doceniam wagę słowa, ale porzuciłam pisanie na rzecz reportaży filmowych. Wydaje mi się, że gdybym opisała historie moich bohaterów bez pokazywania ich życia, nikt by mi nie uwierzył. Obraz Shoashany, głodnej sześcioletniej dziewczynki, która codziennie z zagrożeniem życia wydobywa mikę do rozświetlaczy używanych przez nas każdego dnia, nie daje się łatwo wymazać z pamięci.
Dziewczynka pracująca w kopalni miki na Madagaskarze. (Fot. Marzena Figiel-Strzała)
Domyślam się, że podróżując po najbiedniejszych rejonach świata, w głowie zostaje wiele historii, których nie da się zapomnieć, widoków, których nie da się odzobaczyć. Jesteście w podobnej sytuacji, w jakiej znajdują się korespondenci czy fotografowie wojenni narażeni na zespół stresu pourazowego. Jak radzicie sobie z emocjami?
Ja po prostu płaczę. Płaczę, płaczę i płaczę. Damian jest skryty, wiele rzeczy wypiera. Trudne przeżycia i wspomnienia wychodzą z nas w takich drobnych, codziennych sprawach. W pewnym momencie zdaliśmy sobie na przykład sprawę, że mamy wyrzuty sumienia, kupując jedzenie czy okazyjnie jedząc na mieście. Damian chodzi w tych samych spodniach od lat. Gdzieś z tyłu głowy czai się w nas myśl, że nie powinniśmy kupować nowych rzeczy i choć staramy się żyć minimalistycznie, wciąż mamy poczucie winy, że żyjemy w warunkach o niebo lepszych niż inni ludzie, których spotykamy w czasie naszych podróży.
Wracacie do swoich bohaterów nie tylko myślami. Są tacy, którymi opiekujecie się poprzez fundację, organizujecie adopcje na odległość.
Gdy bohater mojego pierwszego reportażu z Kambodży, Sui – mały sprzedawca fletów spod Angkor Wat – przepadł bez wieści, postanowiłam, że już nigdy nie stracę z oczu „moich dzieci”. Sui został najprawdopodobniej sprzedany do niewolniczej pracy gdzieś na polach ryżowych. To była dla mnie bolesna lekcja, aby na miejscu zawsze znajdować osobę godną zaufania, która będzie przekazywać wysyłane pieniądze na rzecz danego dziecka, a nie zagarniać je do własnej kieszeni.
Często zdarzają się takie oszustwa?
Tak było choćby w przypadku Alamina, małego riksiarza, któremu dzięki zbiórce po emisji reportażu widzowie ufundowali rikszę i możliwość nauki w szkole. Pośrednik chciał nas oszukać i zagarnąć środki przeznaczone na edukację. Całe szczęście odnaleźliśmy zaufaną osobę i wszystko dobrze się skończyło.
Zaufana osoba lub instytucja na miejscu to podstawa. Dzięki temu możemy skutecznie pomagać dzieciom w kopalni miki, młodym biegaczkom w kenijskim Iten, którym przekazujemy środki na edukację poprzez adopcje na odległość. Viola – nauczycielka w szkole podstawowej w Iten, w której uczą się i trenują dziewczynki – świetnie mówi po angielsku, ma też telefon i internet, na bieżąco informuje mnie, jakie mają potrzeby i dokładnie się ze mną rozlicza, dokumentując, na co idą przesłane pieniądze. Viola to przykład niezwykle zaangażowanej osoby, która walczy z brakiem równouprawnienia dziewczynek. Uzdolnione biegaczki często są tam palone żywcem, zabijają je ich mężowie, którzy nie mogą znieść ich sukcesów.
Na czym polega adopcja na odległość w przypadku dziewczynek z Iten?
Osoba, która chce wesprzeć działalność ośrodka, wpłaca poprzez naszą fundację konkretną kwotę przeznaczoną na wyżywienie, ubrania, wyprawkę szkolną i strój treningowy. Aktualnie to 586 zł rocznie. Trzeba jednak pamiętać, że decyzja o takiej adopcji wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Trudno zostawić dziecko bez wsparcia na przykład po roku. Czasem drżę z niepokoju, czy uda mi się znaleźć środki na kolejne lata ich nauki. Wiary dodają mi wiadomości, które dostaję od widzów – ostatnio od pani, która napisała mi, że jej siedmioletnia córeczka po obejrzeniu reportażu rozbiła świnkę skarbonkę, żeby za zebrane pieniądze kupić buty dziecku w Kenii, które trenuje na bosaka.
Zrobiliście już 49 reportaży, planujecie kolejne. Choć bardzo lubię je oglądać, trochę się martwię. Wiesz dlaczego?
Domyślam się. Zdecydowana większość traktowała o trudnych sprawach, pokazywała dzieci żyjące w nędzy, zmuszane do pracy. Takich tematów niestety nie brakuje. Nie wiem jednak, jak długo dam radę w nich tkwić. Jeszcze mam na to siłę.
Chcę Cię właśnie o to zapytać.
Myślę, że jeszcze trochę, są bowiem sprawy, którymi bardzo chciałabym się zająć. Staram się być na bieżąco, śledzę raporty UNICEF-u, Międzynarodowej Organizacji Pracy, czytam prace doktoranckie dotyczące społeczności plemiennych. Ciągle trafiam na nowe wątki. Już trzeci rok próbuję dotrzeć na plantację kakaowca na Wybrzeżu Kości Słoniowej i w Ghanie, gdzie produkuje się czekoladę. Niestety są bardzo chronione, ciężko się tam dostać.
Chciałabym nakręcić reportaż z plantacji jaśminu w Egipcie, ale to jest praktycznie nie do zrobienia. Otaczają je druty kolczaste i ludzie z bronią. Podobnie jest z kopalniami kobaltu w Kongo, w których nielegalnie pracują dzieci. Rozmawiałam ostatnio z autorem książki „Krwawy kobalt”, który odwodzi mnie od tego pomysłu: „Nawet nie dojedziesz do tej kopalni, jak już będziesz w więzieniu”.
Mam nadzieję, że uda mi się wkrótce zrobić film o dzieciach, które żyją na wysypisku śmieci naszych ubrań w Ghanie.
Coraz częściej myślę jednak o reportażach, które mogłyby inspirować do życia w zgodzie z naturą, opowiadać o kulturze i tradycjach rdzennych mieszkańców różnych rejonów świata, a nie tylko o niewolniczej pracy dzieci. Czasem słyszę bowiem od ludzi, że boją się oglądać nasze reportaże, bo są zbyt bolesne. I choć staramy się, aby zawsze był w nich promyk nadziei, może przyszedł czas, aby pokazywać także lżejsze, bardziej radosne historie.
Marzena Figiel-Strzała w szkole mniszek (Fot. archiwum prywatne)
Czy, mając świadomość całego zła tego świata, potrafisz być szczęśliwa?
O tak, i to znacznie bardziej niż kiedyś. Dziś mogę powiedzieć, że jestem w stu procentach szczęśliwa: nie mieszkam w slumsie, mogę wyjść na łąkę z psem na spacer, mam wokół siebie zieleń. Doceniam to, bo byłam w miejscu, gdzie jest pustynia, gdzie nie spadła kropla deszczu od roku i dzieci kopią w dnie rzeki dziurę, żeby wydobyć choć trochę wody. Jedna dziewczynka zapytała mnie kiedyś w Kenii, czy to prawda, że w moim domu jest miejsce, z którego leci woda, kiedy tylko chcę. Odtąd za każdym razem, kiedy odkręcam kran, myślę o niej, powtarzając sobie, jaką jestem szczęściarą, że nie muszę iść z baniakiem wiele kilometrów do studni.
Ostatnio dużo pada. Kiedyś pomyślałabym sobie być może: „O nie, znowu deszcz”, a teraz cieszę się na myśl, że urosną cukinie, ziemniaki, buraki… Te wszystkie dary ziemi, które mamy w Polsce. W ogóle uważam Polskę za najpiękniejszy kraj na świecie.
Mieszkacie pod Krakowem, w Twoim rodzinnym domu. Nie kusiło Was nigdy, żeby zostać w Indiach czy w Afryce i działać na miejscu, tam, gdzie na przykład brakuje nauczycieli?
Zawsze tęsknię za moim domem, kocham Polskę, nasze lasy i łąki. Tu w ogrodzie mam swoją sosnę. Tu najlepiej odpoczywam.
Mam poczucie, że więcej mogę zdziałać stąd, opowiadając ludziom o świecie i kierując pomoc tam, gdzie jest potrzebna, jednocześnie nie tracąc zakorzeniania, którego bardzo potrzebuję. Czuję, że jest jeszcze wiele historii do opowiedzenia, dlatego też nie mogę zatrzymać się na lata w jednym miejscu.
Co może zdziałać według Ciebie każdy z nas, aby w kontekście opowiadanych przez Was historii móc z czystym sumieniem patrzeć w lustro?
Po pierwsze – docenić to, co się ma. To najważniejsze.
A po drugie to zastanowić się, czy naprawdę potrzebujemy tylu rzeczy. Czy nie lepiej mieć mniej przedmiotów i ubrań, ale za to wyprodukowanych etycznie. Takich, które są może droższe, ale mają certyfikat fair trade albo metkę „Made in Poland”. Warto wspierać lokalne polskie marki i kierować się etyką, mając świadomość, że za większością tanich produktów stoi wyzysk wielu ludzi i niewolnicza praca dzieci.
Fundację Dzieci Świata można wesprzeć, wpłacając darowiznę na rzecz: Dzieci z Madagaskaru Mika, wyklętych bliźniąt, dzieci z fabryk cegieł Nepal, a także dla Ayusy i dla Pemby. Więcej szczegółów znajdziesz na stronie: marzenafigielstrzala.pl/fundacja.