1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „W Ghanie poczułem się jak w domu. Mam dokładnie tyle, ile potrzebuję. W Polsce miałem za dużo”. Rozmowa z aktywistą Damianem Kurpiewskim

„W Ghanie poczułem się jak w domu. Mam dokładnie tyle, ile potrzebuję. W Polsce miałem za dużo”. Rozmowa z aktywistą Damianem Kurpiewskim

Damian Kurpiewski (Fot. Łukasz Kuś)
Damian Kurpiewski (Fot. Łukasz Kuś)
Niewolnictwo dzieci w krajach rozwijających się to fakt. Na szczęście są ludzie i organizacje, które z nim walczą. „Każde uratowane dziecko się liczy”, mówi działający w Ghanie Damian Kurpiewski (rocznik '93) z Omenaa Foundation. Aktywista i menadżer Kids Haven School, gdzie dzieciaki zaczynają nowe życie.

Tekst pochodzi z magazynu „Zwierciadło” 4/2025

Lubisz swoją pracę?

Przede wszystkim nie wiem, czy tu można mówić o pracy. Może na samym początku, kiedy dołączyłem do zespołu fundacji, tak o tym myślałem…

To jakiego słowa byś tu użył?

Misja. Nie boję się tego słowa, uważam, że jeśli ktoś się boi go używać, to głównie dlatego, że nie wszyscy jeszcze rozumieją, jak taki rodzaj pomocy działa.

Nie masz momentów zwątpienia?

Przypominają mi się pierwsze akcje ratowania dzieciaków, szczególnie jedna: udało się uratować dwunastkę dzieci, więc niby sukces, bo mieliśmy też takie przypadki, kiedy wiedzieliśmy, że dzieci są gdzieś przetrzymywane, ale handlarzom żywym towarem udało się w ostatniej chwili uciec ze swoim „transportem”. Tego dnia akcja ratownicza się udała, wsiadamy wreszcie w busa i jedziemy do naszego ośrodka z już nakarmioną grupą dzieci w wieku od siedmiu do 12 lat. Rafael [Karikari, działający w ośrodku Kids Haven School szkolny psycholog i opiekun – przyp. red.] stara się wytłumaczyć im sytuację, co nie jest proste, bo w Ghanie lokalnych języków jest kilkadziesiąt. No więc Rafael opowiada, że to już koniec złych rzeczy, jedziemy do miejsca, gdzie się fajnie mieszka, można się bawić, chodzić do szkoły. Ta podróż zajęła nam w sumie 11 godzin i to było 11 godzin w ciszy. Zero kontaktu. Nadal mam przed oczami te twarze – bezkresne przerażenie.

W takich sytuacjach zdarza mi się zastanawiać, czy to jednak nie jest za duży szok i stres. Muszę to sobie wtedy rozkładać na czynniki pierwsze: że chodzi o dzieci, które pracowały po kilkanaście godzin dziennie, głodowały, były bite, a my oferujemy im bezpieczeństwo, czeka je wreszcie dzieciństwo, kompleksowa edukacja, przyszłość zawodowa, więc przecież postępujemy słusznie. Teraz, jak opowiadam, brzmi to superlogicznie, ale kiedy jesteś tam i widzisz, w jakim dzieci są stanie, można zwątpić dosłownie we wszystko. Mnie szczególnie z początku się boją, bo często są straszone, że jak przyjdzie biały człowiek, oznacza to dla nich śmierć. Handlarze żywym towarem i kupcy w kółko im to powtarzają. No a ja nie dość, że biały, prawie metr dziewięćdziesiąt, to jeszcze mam te wszystkie tatuaże. Chociaż, prawdę mówiąc, mój wygląd w innych sytuacjach ratuje mi skórę.

Kiedy na przykład?

Podczas akcji ratowniczych nigdy nie było żadnej szarpaniny, chociaż przyznaję, raz dostałem sygnał, że zetną mi głowę, tak bardzo jeden pan się zdenerwował, że odbieramy mu „towar”. No ale powiedzieć można różne rzeczy, a jestem tu cały i zdrowy. W Ghanie tatuaże kojarzone są często z przynależnością do mafii, z więzieniem, więc to mi się przydaje. O, na przykład kiedy odprowadzałem Miracle, jednego z chłopców, do szkoły poza ośrodkiem. My w Kids Haven School prowadzimy podstawówkę, która ma wyrównywać poziom, bo wiele dzieciaków nie umie pisać, czytać, nie zna angielskiego, który jest w Ghanie językiem urzędowym. Natomiast Miracle zrobił u nas takie postępy, że najpierw musieliśmy zrobić dla niego osobną grupę, aż zadecydowaliśmy, że to już czas na szkołę wyższego stopnia i ktoś go tam musi odprowadzać.

No więc idziemy na lekcje, a tu nagle trzech podejrzanych mężczyzn zachodzi nam drogę i mówi coś w języku ludu Twi. Od razu wiedziałem, że próbują nas zastraszyć, obiecałem tylko Miracle, żeby się nie martwił, będę po niego o 16.00. Najgorsze, że chociaż normalnie nie noszę ze sobą paszportu, tylko kopię, co mi daje poczucie komfortu, to akurat tego dnia dokumenty wyjątkowo miałem, bo musiałem coś załatwić. Usłyszałem, że mam oddać torbę i telefon. Byłem nastawiony, że jakby co, zacznę uciekać, ale zastosowałem inną strategię. No wiesz: groźna mina, odpowiednia postawa. Powiedziałem: „Ja was pierwszy nie uderzę, ale będę się bronić, z doświadczenia wiem, że się wam to nie opłaci”. Zadziałało, i to nie tylko wtedy [śmiech].

Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o niewolnictwie dzieci?

W 2022 roku, kiedy już pracowałem w Omenaa Foundation, ale zajmowałem się innym projektem – tworzeniem RiO Edu Centrum, ośrodka wsparcia dla kobiet i dzieci z Ukrainy, który zbudowaliśmy w trzy tygodnie od wybuchu pełnoskalowej wojny. Jako pracownicy jednej fundacji mieliśmy po prostu wszyscy razem cotygodniowe zebrania, statusy fundacyjne, na których każdy opowiadał o swoich działaniach. I podczas tych statusów nasza koleżanka Martyna mówiła o projekcie ghańskim. Przyznam szczerze, że ja tego, co Martyna opowiadała, do końca nie słyszałem, byłem zbyt zajęty pożarami, jakie miałem do ugaszenia w RiO. To było krótko po wybuchu wojny, problemy, z którymi przyjeżdżały ukraińskie dzieciaki i ich mamy, były najróżniejsze, mieliśmy rodziny z Buczy, do tego trzeba było na bieżąco ogarniać szkoły dla dzieci, pomoc w znalezieniu pracy dla kobiet, opiekę psychologa i medyczną, mieszkania i tym podobne. Więc ja niby słyszałem, że Ghana, niewolnictwo, ale zanim nie poleciałem na miejsce, informacje wlatywały mi jednym uchem, wylatywały drugim. Poleciałem tam, zupełnie nie wiedząc, że jak już się w Ghanie znajdę, to po półtora tygodnia niczego w życiu nie będę bardziej pewien, jak tego, że chcę polecieć znowu, zostać i pomagać. Pamiętam, że tak naprawdę dotarło do mnie, z czym się mierzymy jako fundacja, kiedy Martyna zaczęła skarżyć się na decyzję ghańskich władz. Bo ówczesny rząd mocno utrudnił nam zadanie.

O jakie utrudnienie chodzi?

W 2023 ogłoszono, że w Ghanie nie istnieje już niewolnictwo dzieci – problem został rozwiązany. Uznano, że prawda szkodzi wizerunkowi kraju, albo chodziło o to, żeby zaoszczędzić pieniądze, w każdym razie obcięli nam całe dofinansowanie. Na szczęście jako Kids Haven School mogliśmy zachować specjalną państwową licencję, dzięki której możemy odbierać dzieci handlarzom i zapewnić im potem opiekę i edukację. Obowiązuje też nakaz informowania policji o organizowanych akcjach, co już kilka razy skończyło się dla nas tak, że najpierw dostawaliśmy od zaufanego informatora sygnał, że gdzieś planowany jest transport dzieci na handel, po czym jakiś przekupiony urzędnik dawał cynk handlarzom, umożliwiając im ucieczkę, zanim dotarliśmy na miejsce.

Wyciągnęliśmy z tego wnioski, udoskonaliliśmy procedury, w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy udało nam się uratować 37 dzieci, za chwilę ta liczba się powiększy. Dla nas to jest „aż”, każde uratowane dziecko się liczy, choć oczywiście to kropla w morzu potrzeb. Dla handlarzy jest to margines błędu.

Omenaa Mensah z chłopcami ze szkoły Kids Haven School. (Fot. Jacek Poremba) Omenaa Mensah z chłopcami ze szkoły Kids Haven School. (Fot. Jacek Poremba)

Jak dzieci stają się niewolnikami? Są porywane?

Różnie. Zdarza się też tak, że mama wychowuje na przykład szóstkę dzieci, nagle pojawia się znikąd mężczyzna i proponuje jej pieniądze, które są realną szansą na poprawę bytu dla reszty dzieci. Albo pojawiają się krewni, obiecując opiekę nad którymś z dzieci, opowiadają, że poślą je do szkoły. Oczywiście o szkole nie ma mowy, dziecko haruje po kilkanaście godzin dziennie.

Ludzie korzystają z usług najtańszej siły roboczej, a taką siłą są dzieci. Wielkim problemem jest też to, że handlarze żywym towarem to mafia, wielka machina, która się tylko wzmacnia – wiemy, że właśnie teraz następuje zmiana i kilkanaście mniejszych grup przestępczych łączy siły. Ich sposób działania jest oparty na prostym, że się tak wyrażę, modelu biznesowym: za dziecko płaci się 50–100 dolarów, a czasem nawet nie. I można je wykorzystać do najcięższych prac na słońcu za jeden posiłek dziennie, z niedostatecznym dostępem do wody, która może być zakażona tyfusem. Bez zapewnienia mu miejsca do spania czy ubrań. Jeden z chłopców w momencie, kiedy go uratowaliśmy, miał na sobie znoszone damskie czółenka w panterkę, bo takie buty udało mu się zdobyć. Inny nosił puchową kurtkę, bez niczego pod spodem. Dziewczynek w niewolnictwie jest mniej, bo są słabsze fizyczne, nadają się głównie do prac domowych, ale są przechwytywane przez mafię zajmującą się sektorem usług seksualnych. Dzieci czasem nie wiedzą czy nie pamiętają, jak się nazywają, podają przekręcone wersje imion, a my domyślamy się, o jakie imię chodzi – zresztą zawsze próbujemy ustalać ich tożsamość, sprawdzamy, czy bliscy mogą i chcą się nimi zająć, mamy taki obowiązek.

Nie ma wiarygodnych danych na temat skali zjawiska. Mówimy o kilkudziesięciu albo raczej kilkuset tysiącach dzieciaków. Kiedy dziecko w niewoli pracuje za wolno, jest bite, jeśli próbuje uciec, ciężko pobite, a jak ucieknie drugi raz, często czeka je śmierć… [Damian przerywa]. Przepraszam, ciężko mi się o tym mówi.

Akcje ratowania dzieci to jedno, a jak wygląda twoja codzienność?

Mieszkam na obrzeżach miasta Tema na terenie Child Protection Centre, ośrodka założonego przez salezjanów, w którym mieści się m.in. Kids Haven School, czyli szkoła wybudowana w 2014 roku przez Omenaa Foundation [w październiku w sąsiedztwie szkoły rozpoczęła się budowa kompleksu Kids Haven Sport & Art Complex z boiskiem do gry w kosza, tenisa, piłkę nożną oraz przestrzenią do arteterapii; budowę sfinansowano m.in. ze środków zebranych podczas Top Charity Auction 2024, szczególnie licytacji Wielkiej Emocji, które przekazała Omenaa Foundation Ewa Chodakowska – przyp. red.]. Nasza kadra to osoby z Polski, w tym moja nieoceniona koleżanka Doris, ghańscy nauczyciele, kucharki, plus wychowawcy obecni w ośrodku non stop. Jest i Rafael, o którym wspominałem. Ja jestem zatrudniony na stanowisku menadżera szkoły, ale raczej żadne z naszych dzieci nie zdaje sobie z tego sprawy, dla nich jestem wychowawcą w grupie chłopaków. A jeśli pytasz o codzienność, to jest wspaniała. W takim sensie, że nawet jak dzień jest ciężki, to zawsze dzieje się coś takiego, co mi totalnie potwierdza, że jestem szczęściarzem, mogąc uczestniczyć w życiu tych dzieciaków. Jak do nas trafiają, jest w nich rodzaj napięcia: zero uśmiechu, kamienna twarz. A potem tak powolutku pojawia się jeden nieśmiały uśmiech, drugi i już idzie to naturalnie. Aż któregoś dnia wstajesz rano i pierwsze, co słyszysz, to śmiechy za drzwiami.

(Fot. archiwum prywatne) (Fot. archiwum prywatne)

Miałam okazję odwiedzić Kids Haven School i najbardziej zaskoczyło mnie to, że dzieciaki nie tylko robią błyskawiczne postępy w nauce, ale też mają mnóstwo energii, są dociekliwe i kontaktowe. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że w tym samym czasie w Polsce mierzymy się z coraz powszechniejszym problemem dziecięcej depresji. Skąd ta niesamowita zdolność adaptacji i elastyczność emocjonalna waszych podopiecznych?

Myślę, że to pytanie bardziej do Rafaela albo do Magdy Krasińskiej, która jest specjalistką do spraw zdrowia psychicznego w naszej fundacji i pomaga, nadzorując nasze działania z Polski.

Nie mogę się tu wypowiedzieć jako ekspert, ale mam jakieś swoje pojedyncze domysły. Powiem coś, co może się wydawać bez związku, ale moim zdaniem to jednak jest na temat. W pewnym momencie zorientowałem się, że wielu dzieci wcześniej nikt nigdy nie fotografował. 10-, 12-latki nie widziały swoich twarzy na zdjęciu, bardzo rzadko miały też okazję oglądać się w lustrze. Teraz to nadrabiają, jak jest gdzieś nawet lusterko zaparkowanego auta, ja już wiem, kto z naszej grupy zaraz podejdzie i się przejrzy [śmiech]. Bez przerwy mnie proszą: „Damian, zrób nam zdjęcie!”. Poza tym nikt wcześniej nie pytał ich o zdanie. W żadnej sprawie. Były niewidzialne i niesłyszalne.

Właśnie. A my w ośrodku stawiamy na umiejętność wypowiadania się, zaprezentowania siebie. Mamy takie warsztaty – dzieci mówią o sobie, o tym, co lubią. To jest supernauka, mnie samemu tego brakowało, kiedy byłem chłopakiem.

Inna moja obserwacja jest taka, że dzieci przyjeżdżają do nas, czując się wyrzutkami. Opuszczone, zestresowane. Z początku łatwo wdają się w bójki, wystarczy najmniejsza iskra. Nie mówię, że to się teraz w ogóle nie zdarza, niektóre rzeczy trudno wyeliminować; na przykład jedzenie – dbamy o właściwą dietę, dzieciaki przyjeżdżają do nas ze wzdętymi brzuszkami, uczą się regularności posiłków. Ale nawet jak się już przyzwyczają, zdarza mi się odkryć, że jakieś dziecko szuka jedzenia w śmietniku, mimo że nie jest głodne. To jest odruch, całe życie musiało to robić. Oczywiście każde z nich boryka się z jakimiś indywidualnymi problemami, ale u nas odkrywają, że nie tylko im stało się coś złego. Uczą się, jak nawiązywać relacje, są teraz niesamowicie ze sobą zżyte.

Ostatnio zawoziliśmy jedną z dziewczyn, 16-latkę, na pogrzeb jej mamy i jasne było, że jedziemy nie tylko my, wychowawcy, tylko bierzemy też jej najlepszego przyjaciela i przyjaciółkę, bo są dla niej jak rodzina.

No i sport, ruch na świeżym powietrzu. Wierzę, że aktywność fizyczna potrafi czynić cuda. I mówię tak nie tylko dlatego, że trafiłem do fundacji z branży fitness i wypada mi tak mówić. Jestem przykładem człowieka, którego sport ukształtował.

Opowiesz więcej?

Jako dzieciak pakowałem się w kłopoty, takie śmieszne, jak teraz na nie patrzę – jestem spod Ostrołęki i jak na przykład nie mieliśmy boiska, wypaliliśmy sąsiadowi łąkę, żeby grać w piłkę. Ale też miałem w gimnazjum okres buntu, mroczny czas, to nie były narkotyki, alkohol, tylko ogólnie rozrabiałem, wszędzie mnie było pełno, zresztą do tej pory mam niewyczerpane źródła energii.

Miałem 17 lat, kiedy opuściliśmy ze starszym bratem dom rodzinny – fajna lekcja dorosłości, ale przecież mogłem pójść w nieciekawą stronę. W trzeciej czy może nawet czwartej klasie technikum w Ostrołęce trafiłem do siłowni, gdzie poznałem Adriana Dziełaka, pozdrawiam go, jeśli miałby okazję to czytać. Adrian jest trenerem, który mnie zainspirował, jeśli chodzi o studia sportowe i ścieżkę zawodową. Zainspirowały mnie jego podejście do życia, samodyscyplina, systematyczność. Myślę, że brakowało mi wzorca męskiego i Adrian stał się dla mnie takim wzorcem.

Damian Kurpiewski (Fot. Łukasz Kuś) Damian Kurpiewski (Fot. Łukasz Kuś)

A misja? Jak trafiłeś do fundacji Omeny Mensah?

Zarządzałem pilotażowym klubem sportowym dla dzieci, a Omenaa zapisała tam swojego syna. Prawdę mówiąc, ponieważ nie miałem telewizora, nie kojarzyłem Omeny, może to nawet dzięki temu bardziej naturalnie wypadło, w każdym razie poznaliśmy się przy tej okazji i któregoś dnia dostałem telefon z fundacji z propozycją pracy. Szykowałem się wtedy do otwarcia nowej filii klubu. Właśnie zaczęła się wojna i zaczęliśmy przyjmować na zajęcia nieodpłatnie dzieci z Ukrainy – wydawało mi się, że to jest to, że to najlepsza praca, jaką miałem, bo się w niej sprawdzam. I nagle ta propozycja z fundacji zbiła mnie z tropu. Sam nie wiem, czy bym się zdecydował, ale moja dobra koleżanka Ania Radecka powiedziała mi krótko: „Damian, nie wyobrażam sobie niczego, co bardziej by do ciebie pasowało”. Ciężko mi było zostawić klub, nie wiedziałem, czy jako ktoś, kto zajmował się biznesem, dam radę, ale jakoś czułem, że Ania ma rację.

Jako menadżer Kids Haven School mógłbyś pracować w Polsce i przyjeżdżać do Ghany tylko po to, żeby kontrolować postępy w resocjalizacji dzieci i nadzorować budowę nowego kompleksu.

Myślałem, że to się da tak zrobić, ale trafiłem na miejsce i wiele z tego, co zobaczyłem, złamało mi serce. Już wiedziałem, że nie ma opcji, żebym wrócił do życia w Warszawie. Bo co? Oglądałbym sobie wieczorami Netfliksa, jakby nic się nie stało, aż w końcu bym o wszystkim zapomniał? Poza tym w Ghanie naprawdę poczułem się jak w domu. Mam teraz dokładnie tyle, ile potrzebuję. To w Polsce miałem za dużo.

Zresztą co może wygrać z marzeniem, że któregoś dnia, jak będę miał koło pięćdziesiątki, zobaczę Miracle, Desmonda, Prince’a, Bridgitte albo którekolwiek z naszych dzieciaków idące ulicą. Nie zdziwiłbym się, gdyby któreś z nich zostało w przyszłości prezydentem albo prezydentką Ghany, ale najważniejsze jest dla mnie, że te dzieci przeżyją, będą wykształcone, będą miały co jeść, dach nad głową, a jeśli się doczekają swoich dzieci, to w życiu nie oddadzą ich w niewolę. Podejdą, przywitają się, zaproszą mnie na obiad. No kurczę, może być coś piękniejszego?

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze