Wychowana w Mostarze, miała 17 lat, kiedy wybuchła wojna w Bośni i Hercegowinie. Dzięki rodzicom trafiła do Belgradu, miała status uchodźcy. W 1994 przyjechała do Polski na studia. Draginja Nadaždin pracowała w Polskiej Akcji Humanitarnej, była szefową Amnesty International Polska, jest dyrektorką polskiego biura Lekarzy bez Granic. Nieustannie upomina się o prawa człowieka, interweniuje, jest głosem wykluczanych, zbiera dowody istnienia.
Świat rozpalony jest w tej chwili na tylu frontach. Co możemy?
Informacje o konfliktach zbrojnych i kryzysach docierają do społeczeństwa z różnych źródeł. Jest ich tyle, że staje się to trudne do przyjęcia. Możemy się wzruszyć albo czuć bezsilność. Pytanie, jak zamienić emocje w działania. Musimy zrozumieć, że świat jest mały. Już nie możemy się oszukiwać, że wojny w odległych miejscach na nas nie wpłyną. Każde słowo decydentów, nawet z odległych krajów, ma wpływ nie tylko na ten jeden konflikt, ale i na to, jak będą zachowywać się decydenci w innych krajach. Jeżeli w jednym konflikcie pozwalamy na gwałcenie międzynarodowego prawa humanitarnego, to pozwalamy też na obniżenie standardów dla całego świata.
W kontekście jednego kraju to bywa trudne. Pomagasz uchodźcom ukraińskim, znakomicie, pomagasz uchodźcom próbującym przedostać się przez granicę polsko-białoruską, możesz zostać ukarana. Więc w większości kraju szanujemy pomoc, w jego fragmencie piętnujemy. Jak to pojąć?
Migracje są efektem każdego konfliktu zbrojnego. W Sudanie trwa największy kryzys humanitarny świata, ludzie uciekają ze swoich domów. Szukają schronienia w krajach ościennych i dalej. Migracje będą, bo są wpisane w sposób funkcjonowania ludzkości. Ale nie szuka się prawdziwego rozwiązania, łatwiej serwować politykę złudnego bezpieczeństwa: „OK, zbudujmy mur, nikt przez niego nie przeskoczy”. Dla iluzji spokoju i zwolnienia z odpowiedzialności mamy zgadzać się na wyłączenie fragmentu terytorium spod prawa, „bo po prostu tam tak już jest”. To niebezpieczna pułapka. Podstawowe wartości, takie jak ludzkie życie, nie mogą być kwestionowane, zawsze i wszędzie powinny być chronione i to wszelkimi instrumentami, jakich dorobiliśmy się w swojej historii. Na Bliskim Wschodzie, w Sudanie, w Ukrainie dochodzi do gwałtownych i masowych naruszeń podstawowych zasad – chociażby ochrony cywilów, czyli międzynarodowego prawa humanitarnego. Nie możemy mówić: to normalne, bo tam jest wojna. Wypracowaliśmy system ochrony, mamy obowiązek z niego korzystać. W karcie Lekarzy bez Granic odwołujemy się do prawa do pomocy humanitarnej.
W karcie zapisano bezstronność, niezależność, neutralność, informowanie i ostrzeganie o kryzysach, humanitarność, transparentność i odpowiedzialność. Jest etycznym punktem odniesienia?
Jest uniwersalna i choć ma ponad 50 lat, pozostaje wzorcem i inspiracją. Te założenia tylko na pierwszy rzut oka mogą wydawać się oczywiste, ale w praktyce są wyzwaniem. Na pierwszym miejscu jest zawsze dobro osób, którym pomagamy. Dlatego tak ważne są neutralność i niezależność. Dla nas nie ma znaczenia, z jakiego obozu politycznego ktokolwiek pochodzi. Pomaganie w sytuacjach, które dotyczą życia i śmierci, nie powinno być uzależnione od czegokolwiek. W praktyce może być inaczej, szczególnie tam, gdzie toczą się konflikty, sytuacja polityczno-społeczna jest napięta. Zawsze na różnych szczeblach negocjujemy, by móc dotrzeć z pomocą albo żeby mógł przejechać transport z czteroletnim dzieckiem, bo ono bez naszej pomocy nie przeżyje. Decydenci mogą nie widzieć potrzeby, żebyśmy dotarli z pomocą do konkretnych grup, dyskryminowanych, niewidzialnych dla większości społeczeństwa albo żebyśmy dotarli do zwykłych obywateli z przekazem o stanie konfliktu. Bywa, że nasz przekaz nie jest akceptowany w danym otoczeniu, ale nie przestajemy mówić, nagłaśniamy to, co nasze zespoły zobaczyły i zbadały. Jeśli nasz głos jest trudny do przyjęcia, to oznacza, że jesteśmy jedną z niewielu organizacji mających odwagę podejmować niewygodne tematy.
W 1994 roku Lekarze bez Granic apelowali o międzynarodową interwencję wojskową w Rwandzie, tłumacząc, że „nie są w stanie powstrzymać ludobójstwa”. W 2016 zdecydowali nie przyjmować środków z Unii Europejskiej i państw członkowskich jako sprzeciw wobec szkodliwych polityk migracyjnych. Niepopularne decyzje są codziennością organizacji, która zatrudnia ponad 60 tysięcy osób i czuje się za nich odpowiedzialna, działając w ponad 70 krajach. Może się zdarzyć, że kryzys wybucha tam, gdzie nas nie ma, wówczas dokonujemy szybkiej oceny, czy pomoc dotrze na czas i czy jest potrzebna. W 2023 doszło do wielkiego trzęsienia ziemi w Maroku, gdzie nie działali Lekarze bez Granic. Byliśmy w kontakcie z miejscowymi władzami, oceniliśmy sytuację, okazało się, że na miejscu działają już organizacje i poza pomocą psychologiczną nasze wsparcie nie byłoby konieczne. Pomogliśmy w Turcji i Syrii po ogromnym trzęsieniu ziemi. W Syrii już byliśmy, przecież ci ludzie od lat tkwią w krytycznej sytuacji ze względu na toczący się tam konflikt. W Turcji nie byliśmy i teraz mogliśmy pomóc. Do trudnych decyzji należą nie tylko te, gdzie działać, ale gdzie zamknąć projekt, bo narażalibyśmy życie naszych pracowników albo nie moglibyśmy działać według własnych zasad, bo miejscowe władze nam to uniemożliwiają.
Często mówisz o nieprzepracowanej traumie społeczeństw, niewyciągniętych lekcjach z historii, nieprzepracowaniu żałoby. Dopiero w maju 2024 roku, czyli prawie po 30 latach, ONZ podjął rezolucję w sprawie ludobójstwa w Srebrenicy w 1995 roku, otwierając na nowo spór o przeszłość, serbską odpowiedzialność, dając paliwo politykom w całym regionie. Jak na to patrzysz, Ty, Serbka, Polka?
W sprawie Srebrenicy miejscowi decydenci od dawna w sposób instrumentalny wykorzystują i konflikty, i pamięć, i traumę. Ale ofiarami byli konkretni ludzie. Muzeum Auschwitz-Birkenau publikuje na X (dawny Twitter) zdjęcia więźniów obozu. Widzę twarz, poznaję imię, nazwisko, jest data urodzenia, uwięzienia w obozie, śmierci. Liczę natychmiast, jak długo żyła czy żył w Auschwitz. Mijają lata, a my wciąż poszukujemy odpowiedniego sposobu, żeby w ogóle to zrozumieć. Trauma Serbów z II wojny światowej skutkuje kłótnią serbskich polityków z chorwackimi o to, ilu Serbów zginęło w obozach koncentracyjnych prowadzonych przez chorwackich faszystów w niezależnym państwie chorwackim. To walka o liczby. Wojna w byłej Jugosławii była napędzana nieprzerobioną traumą II wojny światowej.
Powiedziałaś kiedyś, że ucząc się w szkole o II wojnie, dowiadywałaś się, że byli dobrzy, czyli partyzanci, i źli, czyli faszyści. A kiedy zaczęła się „twoja” wojna, kiedy w 1992 roku niszczono rodzinny Mostar, odkryłaś, że tych dobrych nie było.
Dla mnie nie było dobrych wojsk. W naszym schronie, w naszym budynku nie było. Będąc w schronie, nie widziałam żadnej formacji wojskowej, która by mnie broniła. Ludzie, choć w szoku, bywali dobrzy.
Czuje się bezradność?
Tak, bezradność i strach. Nie umiem sobie wyobrazić, co teraz czują ludzie w Gazie, Ukrainie, Sudanie, mając na co dzień rzeczywistość bez logiki, porządku, wszystko na opak...
Chorwacka pisarka Vedrana Rudan, autorka „Ucho, gardło, nóż”, mówiła, że po wojnie w byłej Jugosławii kobiety zaczęły masowo chorować na raka.
Mówimy jako organizacja humanitarna, że w czasie wojen czy katastrof spowodowanych czynnikami naturalnymi, jednym aspektem jest natychmiastowe reagowanie na potrzeby, drugim najszybsze wsparcie psychologiczne. Trauma dotyczy prawie wszystkich. Ludzi w ośrodkach dla uchodźców na greckich wyspach, dzieci w Gazie, kobiet i dzieci z Ukrainy, także tych, którzy pomagają. To się odbije na ich zdrowiu. Tymczasem kiedy konflikt znika z mediów, kończy się też zainteresowanie darczyńców. Wobec ludzi z Ukrainy na początku jako społeczeństwo pokazaliśmy bardzo dużą chęć pomagania. Wojna trwa. Po jej zakończeniu też będą potrzeby.
A w tobie wojna jest?
We mnie? Tak. Przeszłam dwa etapy. Poczucie zagrożenia trwało u mnie bardzo krótko, bo rodzice szybko zdołali znaleźć sposób na wyciągnięcie mnie i sióstr z Mostaru. Potem była obawa o rodziców, póki i oni się nie wydostali i nie dołączyli do nas w Belgradzie, gdzie zostali. Natomiast drugi etap to doświadczenie uchodźstwa. Na statusie uchodźcy spędziłam w Belgradzie dwa lata. Bolesne, ale bardzo mnie wzmocniły. Tymczasem wojna odzywa się w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy pandemia zamknęła nas w domach, ulice opustoszały i można było wychodzić tylko do sklepu, a jedyne samochody to jadące na sygnale – „tamto” wracało. Ale pokłosiem tej wojny jest też przekonanie, że nasza rzeczywistość jest krucha. Więc powinno się zobaczyć miejsca, które się chce zobaczyć, nie odkładać na później spotkań z ludźmi. Czuję wdzięczność za to, że wojna dla mnie trwała krótko, że najbliżsi przeżyli, co nie było wyłącznie zbiegiem okoliczności, ale też efektem małych albo wielkich działań innych ludzi. Mam świadomość, że moje małe albo wielkie działania mogą pomóc komuś, kogo nawet nie znam.
Obserwowałaś wojnę z oddali czy to zatrzasnęłaś?
Przyjechałam do Polski w 1994 roku, czyli w ostatnim roku wojny w Bośni i ostatnim roku wojny w Chorwacji. Już nie otwierałam codziennie wiadomości, trafiały do mnie poprzez rodziców. Inaczej było podczas wojny w Kosowie w 1999 roku. NATO bombardowało Serbię, gdzie miałam rodziców i babcię. To wtedy policzyłam, że dla babci Koviljki to czwarta wojna. Urodziła się podczas I światowej. Potem była II. Straciła męża, kiedy moja mama, jej jedyne dziecko, miała trzy i pół miesiąca. Potem straciła teścia, szwagrów... Przez cztery lata uciekała, chowała się, traciła najbliższych. W 1944 roku udało jej się ukryć z mamą i kilkoma kobietami z małymi dziećmi. Na szczęście nikt ich nie znalazł, więc nie trafiły do obozu koncentracyjnego Jasenovac, jednego z największych w Europie, gdzie straciła mamę, teściową i wiele bliskich kobiet. Dwie moje prababki tam zginęły. Mężczyzn już zabito. Potem wojna w Bośni i Mostarze, kiedy babcia musiała opuścić dom, a w końcu ta ostatnia, bardzo specyficzna – naloty NATO na Serbię trwały 78 dni.
Babcia Koviljka była najtrudniej doświadczonym pokoleniem?
Babcia tak by o sobie nie powiedziała. Była przekonana, że ma dobre życie. W trudnych okolicznościach przychodzi siła, bo źródło siły jest w nas. Pracując w Polskiej Akcji Humanitarnej, w Amnesty International Polska, a teraz w Lekarzach bez Granic, nauczyłam się, że mimo dramatycznych wydarzeń człowiek ma w sobie bardzo dużo siły i chęci życia. Na statku Geo Barents na Morzu Śródziemnym nasi lekarze ratują ludzi będących już po niebezpiecznej drodze z kraju swojego pochodzenia, poprzez Libię, gdzie byli przetrzymywani jako niewolnicy, doświadczali tortur, a mimo to nie przestają mówić o nadziei. Czekają na normalne, bezpieczne życie, jak już dotrą do Europy, bo tak ją postrzegają.
Draginja Nadaždin i Remigiusz Grzela (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
To, co mówisz o przerobieniu traumy, to też twoje doświadczenie rodzinne?
Uświadomiłam to sobie, kiedy moja córka pojechała do Jasenovaca z warszawską szkołą, także do Sarajewa, Mostaru, Višegradu. Ważna lekcja nie tylko z ostatniej wojny w Hercegowinie, ale też z II wojny światowej.
Twoja mama opowiadała?
Była małym dzieckiem w czasie wojny, więc nie miała za wiele wspomnień, ale też nie zgadzała się, żeby babcia nam opowiadała. Czasami babci się coś wymsknęło, ale tak naprawdę trauma, trudne doświadczenia były schowane głęboko.
Był moment, o którym można powiedzieć, że przestałaś się czuć uchodźczynią?
To był proces. Jednym z jego etapów było przybycie do Polski. Zostałam bez domu, bez zdjęć z dzieciństwa. Jednak na co dzień czułam ulgę, że jestem tu, studiuję, mam znajomych. Ważnym momentem domykania tego rozdziału było znalezienie naszych zdjęć rodzinnych, już grubo po wojnie, po 2006. Tata, uciekając, zawiózł je do swojego kolegi Bośniaka, razem z książkami i kilkoma innymi rzeczami. Ten człowiek po roku sam został wypędzony ze swojego mieszkania przez Chorwatów. Kiedy tam wrócił, nie było ani naszych książek, ani zdjęć. Ktoś je po latach podobno znalazł na śmietniku, rozpoznał nas, przekazał znajomej ojca. Mama zadzwoniła do mnie, że tata jedzie po nie do Mostaru. Odzyskaliśmy na nich wakacje nad Adriatykiem, spotkania z okazji dnia patrona rodziny św. Jana Chrzciciela, kiedy co roku 20 stycznia wszyscy zjeżdżaliśmy do dziadków. Uratowały się slajdy taty z Japonii. Pojechał w latach 80. na konferencję agronomów w Kioto. A na nich świątynia buddyjska, gdzie człowiek czyści dłoń potężnemu Buddzie, sarny w parku, architektura dla nas jak z bajki. Opowieści ojca zdecydowały o tym, że moja siostra wybrała japonistykę.
Odzyskaliście przeszłość?
I dowód istnienia. Często podważa się historię uchodźców, imigrantów szukających schronienia w Europie. Traktuje się ich historię jak oszustwo. To paradygmat wpisany w figurę uchodźcy. Dzisiaj są zdjęcia w komórkach – są wspomnie- niem i dowodem istnienia. Ale i tak to jest podważane. Nasze zdjęcia były dowodami na to, że to byłam ja, że faktycznie mieliśmy dom i normalne życie.
Jak wygląda nocna podróż autobusem z Belgradu do Mostaru?
Ojej, od dawna nie jechałam tą drogą. Ostatnio jechałam bezpośrednio z Polski do Mostaru, w dzień. Jednym z najpiękniejszych doświadczeń dla oczu jest odcinek od Sarajewa do Mostaru. Obserwowałam reakcję córki i męża na ten krajobraz – rzekę i górę jednocześnie. To nie była tylko moja subiektywna ocena. Wynajęliśmy mieszkanie w Mostarze, czyli nie zatrzymaliśmy się u znajomych ani u rodziny. Ani w swoim byłym mieszkaniu, bo tam już ktoś inny mieszka. Budziłam się, patrząc na miasto.
Szczęśliwa?
Bardzo szczęśliwa i spokojna. To było nowe, że mogę tam być z córką, z mężem, że córka rozmawia z moim znajomym z czasów liceum w moim języku o street arcie w Mostarze. Pojechaliśmy do wsi, gdzie był dom dziadków. Było dla mnie ważne, że pokazałam mężowi miejsce, o którym tyle opowiadałam. To spalone kamienne domy, jeszcze się trzymają. Magiczne miejsce...
Mogłabyś odbudować? Słyszę to w twoim głosie.
Trzeba by pomyśleć o wodzie, jak ją tam zapewnić. Ale nawet jeśli domu nie odbuduję, samo wspomnienie, jak i fakt, że mogłam tam pojechać po wojnie, wiele znaczy.
Opowiadałaś córce o wygranym meczu piłkarskim mostarskiego Veležu z Dinamo Zagrzeb, po którym twój ojciec spełnił obietnicę i rzucił palenie?
Tak, opowiadałam. I że razem z siostrą i dziećmi z podwórka byliśmy zachwyceni drużyną Velež. A gdy zbudowano jej nowe boisko, poszliśmy tam na wyprawę, bo była dziura w płocie.
A śni ci się Mostar czasami?
Od dawna mi się nie śnił. Może dlatego, że przyjęłam Mostar jako piękne miasto, w którym lubię być, spacerować i nie myślę, że mi je ktoś zabrał.
Odbudowujesz świat?
Odbudowuję też siebie na co dzień. Ta praca to jest też sposób odpowiadania na własne doświadczenia. Chcę być tam, gdzie pomoc jest najbardziej efektywna i wśród ludzi, którzy wiedzą, że możemy zdziałać bardzo dużo. Nie chcę być niemym świadkiem. We wsi moich dziadków urosły kolejne wysokie koszciele [Celtis australis – wiązowiec południowy – przyp. red.]. Mówi się o tych drzewach, że same przychodzą na miejsca, gdzie już nie ma ludzi. Czuwają nad pamięcią.
Draginja Nadaždin, działaczka na rzecz praw człowieka i budowania społeczeństwa obywatelskiego. W latach 2007–2021 była dyrektorką Amnesty International Polska, od 2021 jest dyrektorką polskiego biura Lekarzy bez Granic. Zasiadała w Radzie Programowej Narodowej Galerii Zachęta. W 2014 roku odznaczona przez Prezydenta Polski Złotym Krzyżem Zasługi, w 2021 wyróżniona przez RPO odznaką honorową „Za Zasługi dla Ochrony Praw Człowieka”.