Córka Catherine Deneuve i Marcella Mastroianniego – właśnie tak niemal zawsze się ją przedstawia. Zresztą sama Chiara Mastroianni przyznaje, że od dzieciństwa żyje i pracuje w cieniu słynnych rodziców. Postanowiła się z tym skonfrontować w zaskakujący sposób.
Czy Chiara Mastroianni – główna bohaterka filmu – to ty?
To postać inspirowana mną, ale nie ja.
Na czym polega różnica?
Choćby na tym, że w prawdziwym życiu mam dwoje dzieci, a w filmie jestem bezdzietna. Nie wyobrażam też sobie, żeby moja mama przyszła – tak jak to robi filmowa Catherine Deneuve – do mnie do domu zupełnie bez zapowiedzi, a już na pewno nie po to, żeby mi udzielać rad w sprawie kolejnych castingów.
No a przede wszystkim w prawdziwym życiu nigdy nie udawałam, że jestem swoim ojcem, nigdy nie wychodziłam na ulicę przebrana za niego. Chociaż w tym czysto fikcyjnym wątku znalazłoby się ziarnko prawdy. Faktycznie, kiedy byłam nastolatką, bez przerwy słyszałam, jaka to jestem podobna do ojca i w którymś momencie zapragnęłam jakoś pójść dalej w tym fizycznym podobieństwie. Dlatego w wieku 16 lat obcięłam włosy, żeby wyglądać bardziej jak tata. Zrobiłam to zresztą niezbyt umiejętnie, nie wyszło tak, jak chciałam [śmiech]. W każdym razie doskonale rozumiem, co napędza filmową Chiarę, co nią kieruje. Uważam, że ten film jest w równym stopniu autoportretem, co portretem mojego ojca. A jednocześnie zupełnie fikcyjną opowieścią. Wiem, to trochę skomplikowane...
Oglądając „Marcello Mio”, nie mogłam wyjść z podziwu, że tak wiele osób – ty, twoja mama Catherine Deneuve i inni bliscy wam ludzie – miało tyle odwagi i dystansu do samych siebie, że zgodziło się wziąć udział w tym zwariowanym reżyserskim pomyśle.
Początkowo nie byłam zainteresowana graniem samej siebie, ale Christophe [Christophe Honoré, reżyser „Marcello Mio” – przyp. red.] wytłumaczył, że to będę ja i nie ja, że chciałby połączyć oniryczność z realizmem. I że zależy mu na tym, by rozpracować temat relacji między publicznością i aktorami oraz między aktorami i granymi przez nich postaciami. Christophe opowiedział mi to wszystko, zanim napisał scenariusz, bo przecież nie mógł ruszyć dalej, dopóki się nie zgodziłam. I już samo to podejście mnie zaintrygowało. Wydało mi się szalenie odważne i zuchwałe [śmiech].
Kadr z filmu "Marcello mio" (Fot. Jean-Louis Fernandez/materiały prasowe)
Zgodziłam się, bo mam do tego reżysera wielkie zaufanie [wcześniej pracowali razem m.in. przy filmach „Pokój 212”, „Piękna”, „Mężczyzna w kąpieli” – przyp. red.]. Mama z początku także nie była zachwycona pomysłem zagrania samej siebie. Ona z kolei zmieniła zdanie, kiedy przeczytała scenariusz. I zrozumiała, że to rodzaj fantazji na nasz temat, a nie kino dokumentalne. Najprościej mówiąc, „Marcello Mio” jest miksem filmu biograficznego i baśni. To raczej sen o życiu Mastroianniego, pełen odniesień do jego kina, ale też opowieść o nieobecności, pustce pozostawionej przez tych, którzy odeszli. Co po nich pozostaje? Opowiadamy o pamięci, o więzach rodzinnych. To dlatego nikt z widocznych na ekranie, znających mojego ojca ludzi nie odmówił udziału. Prawie wszyscy aktorzy „Marcello Mio”: Melvil Poupaud, Benjamin Biolay, Fabrice Luchini, Nicole Garcia robią i mówią na ekranie rzeczy, których w rzeczywistości nigdy by pewnie nie zrobili ani nie powiedzieli, jednocześnie w jakimś stopniu odkrywając siebie i sekrety Marcella Mastroianniego.
Jest w filmie taka scena, w której patrzysz w lustro, ale zamiast twojej twarzy, widać wklejoną w kadr twarz twojego ojca. To jednocześnie zabawny, ale i mocny, dający do myślenia moment.
Tak, oglądając potem tę scenę, miałam wrażenie, że to nie ja patrzę na niego, ale on na mnie. Tym bardziej że to jest twarz ojca, której jako dziecko nie znałam, bo pochodzi z filmu „Słodkie życie”, a ja urodziłam się nieco później.
Zastanawiam się, co to znaczy dorastać jako dziecko aż tak sławnych rodziców…
Sławni rodzice to kapitał, który można dobrze wykorzystać, ale równie łatwo go roztrwonić. Przede wszystkim musisz zaakceptować, że inni ludzie będą doszukiwać się najróżniejszych analogii, także takich, które nigdy nie przyszłyby ci do głowy. Prawdę mówiąc, kiedy w czasie wywiadu nie padają nazwiska Catherine Deneuve i Marcella Mastroianniego, czuję się wręcz zaniepokojona, robi się dziwnie [śmiech].
Na szczęście nie jestem fizycznie podobna do mamy, nie mam zadatków na bycie taką legendą kina jak ona. Nie jestem glamour, nigdy jej nie dorównam. Moja metoda to metoda drobnych kroczków, wydeptywanych powoli. Zdarzało mi się odmawiać takich ról, w których mogłabym być definiowana przez kreacje Catherine Deneuve, jej seksapil.
W swoich wyborach staram się godzić różne rodzaje i gatunki kina. Zagrałam więc i u Altmana, i u Figgisa, i u Arakiego. Zwłaszcza rola w filmie „Donikąd” Gregga Arakiego była dla mnie wyzwalającym doświadczeniem. Zagrałam striptizerkę BDSM odzianą tylko w lateksowy kostium. Chciałam przy okazji udowodnić sobie i reżyserowi, że potrafię zagrać kogoś, kto jest kompletnie różny ode mnie prywatnej.
A wracając do mojego dzieciństwa, może kiedy byłam młodsza, sława rodziców była dla mnie trudna, bo wprowadzała chaos w moje życie, ale z czasem nauczyłam się z nią funkcjonować, oswoiłam się. W pewnym momencie to ich bycie na świeczniku stało się dla mnie normalne do tego stopnia, że w rezultacie nie zniechęciło mnie, żeby zawodowo iść w ich ślady.
Czy to prawda, że ojciec, w przeciwieństwie do mamy, nie zniechęcał cię do pracy aktorki?
Tak. Plan filmowy to było całe jego życie. To tam czuł się w pełni sobą, kochał ten zawód. Pewnie myślał, że też da mi tyle radości co jemu. Przestrzegł mnie tylko, żebym nauczyła się być cierpliwa. To ważne, bo, jak przekonywał, aktor musi umieć czekać na telefon, spotkanie, rolę, a jak ją już dostanie, musi czekać na swoją scenę w filmie.
To jego najważniejsze rady dla ciebie?
Udzielił mi jeszcze dwóch – żebym zawsze na planie i przed kamerą starała się mówić naturalnie i żebym, idąc ulicą, nigdy nie patrzyła na... czubki stóp. Domyślam się, że chodziło mu o płynność ruchów, pewność siebie.
„Marcello Mio” to nie jest pierwszy film, w którym zagrałaś ze swoją matką.
Tak i coś mi się zdaje, że gdyby Catherine Deneuve nie była ze mną spokrewniona, bałabym się z nią grać, bo – tak jak większość osób, które jej osobiście nie znają – uważałabym ją za niedostępną, wyniosłą, zdystansowaną. Tymczasem ona prywatnie jest zupełnie inna.
Kiedy odgrywałyście jakieś filmowe postacie – zdarzało się, że w filmie to także były matka i córka – czerpałaś z waszych autentycznych doświadczeń? Albo może odwrotnie, brałaś coś z tych ról dla siebie prywatnie?
Nie, w takich przypadkach nie lubię myśleć o efekcie lustra. Do tej pory było tak, że im bardziej dynamika relacji naszych postaci w filmie różniła się od tej w prawdziwym życiu, tym większy miałam komfort grania.
Kadr z filmu "Marcello mio" (Fot. Jean-Louis Fernandez/materiały prasowe)
„Bądź bardziej jak Mastroianni niż Deneuve” – tak zwraca się do ciebie w „Marcello Mio” jedna z postaci. Chodzi o kluczową scenę, kiedy starasz się o rolę w pewnym filmie.
To o jedno zdanie za dużo, kropla, która przelała czarę goryczy. Po powrocie do domu Chiara widzi w lustrze twarz ojca nałożoną na jej twarz. Szybka decyzja: zamieniam się w Marcella. Wślizguję się w skórę ojca, do którego tak bardzo jestem podobna. A więc: garnitur, treska, duże okulary, cienkie wąsy, męski kapelusz. W ten sposób filmowa Chiara wypełni pustkę, która jest w niej od 1996 roku, kiedy ojciec odszedł z tego świata. Chiara nie gra, to jest jej odpowiedź na to, że ludzie nie postrzegają jej inaczej niż jako ucieleśnienie jednego lub drugiego z rodziców.
Jak bardzo jest to dla ciebie autobiograficzny wątek?
Ja się do takiego postrzegania mnie, czyli do tego rodzaju maski czy etykietki, w pewnym momencie przyzwyczaiłam. I koniec końców bardzo mi się to przysłużyło, bo było wygodne. Nie lubię za dużo mówić o sobie.
Marcello, podobnie jak inni włoscy mistrzowie jego pokolenia, potrafił zagrać wszystko: człowieka bezsilnego, młodego przywódcę, upadłego celebrytę, mężczyznę w ciąży, szaleńca. Marcello Mastroianni był tymi wszystkimi postaciami i wieloma innymi. Z kolei ja zawsze staram się zniknąć za jakąś maską. I skoro, wbrew sobie, jestem w oczach opinii publicznej „rolą” od urodzenia, skoro jestem już tą wieczną córką, to równie dobrze mogę zagrać swojego ojca: nałożyć maskę nad maskami! W filmie utożsamiłam się z jego legendą, bo przecież nie zagrałam Marcella ojca, ale aktora z „Osiem i pół” i „Słodkiego życia”.
Czy to, że przebrałaś się za niego, zaczęłaś naśladować jego głos i mimikę, było w jakikolwiek sposób wyzwalające?
Owszem, poczułam się świetnie. Kiedy przejrzałam się w oczach ekipy na planie i zobaczyłam ich aprobatę, akceptację i jednocześnie wielkie wzruszenie, odzyskałam wolność, dodało mi to siły. Miałam poczucie, że stanęłam po swojej stronie.
Zrozumiałam też, jak niesamowicie ważne są aktorskie role. Ta była jak przedłużenie nieskończonej rozmowy, którą tak wielu z nas chciałoby dokończyć z nieżyjącą już ukochaną osobą.
Pierwsza rzecz, wspomnienie, jakie przychodzi ci do głowy o ojcu teraz, w czasie, kiedy świętujemy jego setne urodziny?
Myślę, że to, iż został moim ojcem w późnym wieku, sprawiło, że był tak bardzo opiekuńczy. Wciąż traktował mnie jak małą dziewczynkę. To bywało wzruszające, ale także irytujące. Pamiętam, jak razem pojechaliśmy do Cannes, a on przed wyjściem na czerwony dywan wciąż przypomniał mi, żebym zabrała sweter, bo się zaziębię [śmiech]. Kiedy z kolei graliśmy razem w filmie Altmana „Prêt-à-porter”, biegał za mną po planie z... kanapkami. W ogóle zawsze dbał o to, żebym chodziła najedzona. Sam celebrował dobre jedzenie i od czasu do czasu lubił urywać się z nudnych przyjęć i zapraszać mnie na kolacje.
Nigdy nie zapomnę, jak przyjęliśmy zaproszenie od Nikity Michałkowa i pojechaliśmy na plan do Związku Radzieckiego – zagrałam wtedy z ojcem w filmie „Oczy czarne”. Już na lotnisku zdumiała mnie wielka i ciężka walizka, którą ojciec ze sobą zabrał. Okazało się, że jest w niej wszystko, czego kochający jedzenie Włoch mógł potrzebować w przedgorbaczowowskiej Rosji. A więc: salami, szynka, makarony, wina, oliwki [śmiech].
Jego opiekuńczość, wobec której czasem się buntowałam, polegała również na tym, że mnie, w swoim mniemaniu, przed czymś chronił. Na przykład kiedy pierwszy raz w wieku 18 lat wróciłam do domu po północy, umalowana, z jakiejś imprezy, strasznie mnie skrzyczał. Byłam tym oburzona, bo czułam się już dorosła, dla niego jednak byłam wciąż małą dziewczynką, na którą czyhają tysiące niebezpieczeństw. W domu był bardziej konserwatywny niż w swoich filmach.
Często wracasz do filmów, w których zagrał? To dla ciebie sposób, żeby znowu się z nim spotkać?
Sam fakt, że poszłam w ślady ojca, że zostałam aktorką, prawdopodobnie jest jakąś próbą bycia bliżej niego. Uświadomiłam sobie, że atmosfera planu mi go przypomina. Kiedy byłam dzieckiem, zabierał mnie na plany filmowe do studia Cinecittà w Rzymie. To były magiczne miejsca – najlepsze, żeby z nim przebywać, bo tam wydawał się najszczęśliwszy. Tata zawsze był wniebowzięty, kiedy pracował, kiedy stawał przed kamerą, i być może właśnie dlatego plan jest dla mnie do dzisiaj przestrzenią, w której czuję się bezpieczna. To trochę tak, jakby on też tam był.
Chiara-Charlotte Mastroianni, rocznik 1972. Włosko-francuska aktorka. Jako 14-latka pojawiła się na ekranie u boku ojca w filmie Nikity Michałkowa ,,Oczy czarne”. W wieku 17 lat została nominowana do Cezara w kategorii najbardziej obiecującego debiutu za rolę w filmie „Moja ulubiona pora roku” André Techiné. Jest przyjaciółką i częstą współpracowniczką reżysera Christophe’a Honoré. Wystąpiła w około połowie jego filmów w głównych rolach lub epizodach, zaczynając od „Piosenek o miłości” (2007).