1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Filip Cembala: #lowizm to odpowiedź na hejt

Filip Cembala: #lowizm to odpowiedź na hejt

Filip Cembala (Fot. Dawid Grzelak)
Filip Cembala (Fot. Dawid Grzelak)
Robi tak wiele różnych rzeczy, że jakkolwiek by go przedstawić, pewnie i tak zapomni się o którejś z nich. Rozpoznawalny jest jego głos, ale też poczucie humoru, podejście do świata i innych. W sieci śledzi go mnóstwo osób. Filip Cembala łatwo zjednuje sobie ludzi choćby tym, że rozmowa z nim o życiu to prawdziwa przyjemność.

Skąd się wziął #lowizm – hasło, które wymyśliłeś i sprawiłeś, że jest jednym z najpopularniejszych hashtagów w polskim internecie?
Hashtag urodził się parę lat temu i wtedy był odpowiedzią na hejt. Śledziłem w sieci dyskusję wokół jakiejś akcji społecznej i trafiłem do internetowego piekła: czytałem komentarze, z których hejt się sączył i wylewał. I lowizm też się ze mnie po prostu wylał. Miał przetrwać tylko 24 godziny, tyle, ile żyje instastory. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ludzie na to hasło tak żywiołowo zareagują, że stanie się ono moją filozofią życiową. A tym bardziej nie mogłem wiedzieć, że w przyszłości nazwę tak swój singiel i książkę.

Czym jest lowizm?
W skrócie chodzi o samozaopiekowanie, trochę taki self lobbying, samozauważenie i samorozgrzeszenie. Dzięki którym o wiele łatwiej jest nam potem iść do świata z odpowiednim ładunkiem życzliwości. Są badania potwierdzające, że ludziom, którzy hejtują, jest w cholerę niewygodnie we własnej skórze i we własnym życiu. Swoją drogą, trudno, żeby było im wygodnie, skoro tak wiele z nas dorasta, słysząc: „Przestań się ze sobą pieścić”, „Weź się w garść”. I potem przeżywamy w tej zaciśniętej garści dni, tygodnie, lata, całe nasze życie. A może by tak zamiast w garść, spróbować wziąć się w ramiona? Spróbować być własnym adwokatem – obrońcą, nie oskarżycielem.

Gdybym miał wskazać jedno zdanie, które najlepiej oddaje ducha lowizmu – tylko nie wiem, czy papier to udźwignie, ja w każdym razie nie mam żadnego problemu z tym, żebyś mnie zacytowała – to byłoby: „Odpierdol się od siebie”.

Dosłowny cytat zostanie, zresztą do wątku mocnych słów jeszcze wrócimy. Najpierw chciałabym się jednak dowiedzieć, w którym momencie uznałeś, że to Internet będzie twoim medium?
Mieszkałem wtedy w Szczecinie, występowałem w musicalach, sporo jeździłem po Polsce, ale zupełnie nie czułem się nakarmiony artystycznie. Byłem przekonany, że wykorzystuję może z 15 procent swojego potencjału. Roboty miałem tyle, że padałem ze zmęczenia na twarz, a jednocześnie było mi tak jakoś ciasno, klaustrofobicznie. Nie umiałem tego jeszcze sobie nazwać, ale nie opuszczało mnie poczucie, że potrzebuję się bardziej wyrazić. Internet już wtedy – czyli jakieś osiem, może dziewięć lat temu – mnie pociągał, tyle że potwornie się go bałem. Wiele odwagi mnie kosztowało, żeby przekroczyć ten Rubikon.

Czego bałeś się konkretnie?
Tego, jak oceni mnie branża. Wiem, że dzisiaj, kiedy niemal każdy artysta ma konto na Instagramie, to może brzmieć trochę dziwnie, ale wtedy podejście było inne. A ja siedziałem zatrzaśnięty w więzieniu opinii innych ludzi. Tak jak 25 lat temu dla starej gwardii aktorskiej obciachem było zagrać w serialu, a już w ogóle skandalem był udział w reklamie, tak jeszcze całkiem niedawno krzywo patrzyło się na szukanie własnej drogi w social mediach.

Pamiętam, jak moja koleżanka, z którą tak w ogóle bardzo się lubimy i nie sądzę, żeby miała na myśli coś złego, opowiadała mi, że jechała autem i nagle zza szyby zobaczyła, jak nagrywam coś na swój Instagram. I że ją to z jednej strony strasznie rozśmieszyło, z drugiej jednak zmroziło. No bo jak to tak? Z tym telefonem przy twarzy po ulicy chodzić? Nie wstydzisz się? A ja właśnie czułem, że to jest mój centymetr wolności. Znalazłem miejsce, platformę, na której można się wyżyć i zrobić coś naprawdę po mojemu.

Pamiętam też, jak mojego tatę – którego Instagram niewiele obchodzi, to zupełnie nie są jego klimaty – poprosiłem kiedyś, żeby nagrał komórką, jak wskakuję do basenu. To było u rodziców w ogrodzie, w Buczkowicach, miało być tego dnia ciepło, a było zimno, więc wymyśliłem sobie, że wskoczę do basenu w kurtce. Z komentarzem, że trzeba korzystać z lata. I tata mnie tak nagrywał, nagrywał, aż w końcu zapytał, z autentyczną ciekawością, po co mi to całe bycie w Internecie. Spojrzałem na niego i najszczerzej na świecie powiedziałem: „Nawet gdybym od kogoś usłyszał, że to nigdy nie będzie moja praca, nigdy nic z tego dobrego nie wyniknie, złotówki na tym nie zarobię i nikt mnie nie będzie oglądał, ja i tak bym to robił”. Na co tata: „Aha, rozumiem”. Nie musiałem dodawać nic więcej.

To jest ta część o mnie, o mojej potrzebie wyrażenia siebie, ale Internet to też świetna platforma do budowania wspólnoty. Tak, rozlewający się hejt to jedna strona medalu, ale jeśli mój przekaz brzmi: „Osobo najdroższa, czy przyznałaś już sobie Grand Prix za dzisiejsze brawurowe rozegranie partyjki na planszy życiowego Eurobinzesu?”, to on się tak samo błyskawicznie rozsiewa i kiełkuje. Do kogoś to zupełnie nie trafi, ale komuś innemu tym zdaniem akurat dmuchnę w skrzydła, a kto inny przypomni sobie, że faktycznie odwalił tego dnia kawał dobrej roboty.

W sieci gratyfikacja jest natychmiastowa, od razu widzę, jak się taki przekaz niesie, co dla innych znaczy. Bardzo ważna jest dla mnie ta wspólnotowość, bo chociaż z jednej z strony, zwracając się do moich odbiorczyń i odbiorców, konsekwentnie używam formułki „Droga osobna osobo” i wychodzę z założenia, że mamy osobne potrzeby, tęsknoty i ciągoty, to jednak jestem przekonany, że w gruncie rzeczy wszyscy, na takim basicowym poziomie emocjonalnych potrzeb, chcemy tego samego: być zaopiekowani, zaakceptowani, zauważeni, docenieni.

W czasie naszego pierwszego spotkania, kiedy siedzieliśmy w kawiarni, miałam okazję zobaczyć, jak podchodzą do ciebie ludzie podziękować, powiedzieć, że cię śledzą w sieci. Tego rodzaju sytuacje zawsze są dla ciebie komfortowe?
Nie zdarzyło mi się ani razu, żeby takie spotkanie wpędziło mnie w jakikolwiek dyskomfort. Zwykle chodzi o wspólne zdjęcie, ale też zdarza się, że ktoś chce się przytulić. Powiedzieć, co u niej czy u niego. Często słyszę: „Skąd ty się wziąłeś?! Skąd wiesz, co się dzieje w mojej głowie? Ale się wstrzeliłeś z tym ostatnim postem!”. Co jest jakimś moim małym zwycięstwem, potwierdzeniem tego, co wcześniej mówiłem o wspólnotowości. Bo ja wszystkie swoje monologi mówię zawsze do siebie, z myślą o własnych życiowych bigosach. O własnych kruchościach i strachach.

W wydanej właśnie książce „Lowizm, czyli na szlaku po ulgę” przejmująco piszesz o swoich doświadczeniach i wyciąganych z nich wnioskach. Używając języka, o którym powiedzieć, że jest barokowy, wyrazisty czy oryginalny, to nic nie powiedzieć.
Miałem tu z początku trochę wątpliwości. Książka to jednak zupełnie inne medium, inny żywioł. Krótko mówiąc, w głowie mi się nie mieściło, że po tym, jak coś napiszę, na informację zwrotną będę czekać aż tak długo – co najmniej kilka miesięcy. Pisałem więc tak, jak czułem, po czym nagrywałem napisane fragmenty na dyktafon i wysyłałem bliskim osobom, żeby mieć natychmiastową zwrotkę. Chciałem wiedzieć, czy tej mojej nowomowy i metafor nie jest za dużo. Czy zwyczajnie nie przesadziłem.

I?
I generalnie dostałem sygnał, żebym właśnie nic nie zmieniał, bo „to jesteś ty, a ludzie chcą ciebie czytać takiego, jakim cię słyszą w Internecie”. To znaczy, żeby być precyzyjnym, kiedy wysłałem większy fragment mojej mamie, doświadczonej nauczycielce, to akurat od mamy dostałem taką oto odpowiedź: „Piszesz poetycko, te rozdziały przynoszą rzeczywiście dużo ulgi, myślę, że ludzie to poczują, cieszę się, jestem dumna”. Kropka, a na końcu: „Tylko proszę cię, nie stosuj przekleństw!”.

Nie posłuchałeś.
Mamę uwielbiam, szanuję, liczę się z jej zdaniem, ale gdybym nie używał dosadniejszych słów, to by w tej książce nie było mnie. Dużo przeklinam, ale też mamy cudne przekleństwa. Po angielsku można sobie do woli „kfuckać” i człowiek się nie rozładuje, a po polsku? Te wszystkie „rrr”, te twarde głoski, ta melodia!

Gdybym cię zapytała, skąd się wziąłeś, jaka byłaby odpowiedź? Ta pierwsza, najbardziej spontaniczna.
Wziąłem się z miłości. Spotkała się dwójka ludzi, która bardzo się pokochała i wywołała mnie na ten świat, nie wiedząc jeszcze, jaki przytrafi im się egzemplarz. A przytrafił się akurat niełatwy. Niesamowicie doceniam to, jak ogromną robotę wykonali moi rodzice, żeby mnie zrozumieć, ale nawet w momentach, kiedy zrozumieć mnie nie byli w stanie, zawsze dostawałem od nich wsparcie.

W książce szczerze piszesz o tym, co spotykało cię jako chłopca w szkole ze strony rówieśników. Rozmawiamy akurat w czasie, kiedy w Polsce żyjemy sprawą prześladowania i samobójstwa 16-letniej Julii, próbując zrozumieć, jak rodzi się i napędza tego rodzaju przemoc. Jak myślisz, co w twoim przypadku rozpętało tę spiralę?
Za chwilkę na to pytanie odpowiem, ale najpierw chciałbym powiedzieć o czymś, co zdarzyło się niedawno. W październiku byłem prelegentem organizowanego w Filharmonii Szczecińskiej panelu poświęconego walce z hejtem. Rozmawialiśmy na scenie w większym gronie i w pewnym momencie głos zabrała kilkunastoletnia dziewczyna. Siedziała na widowni razem rodzicami i ze łzami w oczach opowiedziała o hejcie, jaki ją spotyka. To, że publicznie zabrała głos, było jednocześnie przejmujące i szaleńczo odważne. Niesamowicie mi swoją odwagą zaimponowała. Mnie skonfrontowanie się z przeszłością, z tym, co działo się w czasie szkoły, zajęło dwadzieścia parę lat. Ponad dwie dekady musiały minąć, zanim byłem w stanie to rozdrapać i się tym podzielić.

Czytaj także: Fragment książki Filipa Cembali „Lowizm. Na szlaku op ulgę”

Pytasz, skąd się bierze szkolna przemoc – na przykład stąd, że nie grasz w nogę jak inne chłopaki. Że nie jeździsz jak każdy normalny góral na nartach, tylko zamiast tego skaczesz ze skakanką. Że chcesz śpiewać i śpiewasz, rwiesz się na scenę, bo czujesz, że to twój żywioł. Do tego wszystkiego miałem jeszcze jako chłopak atopowe zapalenie skóry widoczne na rękach, pod kolanami, często też na twarzy.

Obierałeś różne strategie przetrwania.
Długie rękawy, długie koszule – to był z jednej strony kamuflaż, ale też nie do końca, bo od pewnego momentu zacząłem się ubierać jak kolorowy ptak, no i znów byłem inny. W dobie, gdy modne były raczej dresy i szerokie spodnie, ja nosiłem dzwony. Mam ciocię, która świetnie szyje, i kiedy sobie zażyczyłem sztruksy biodrówki, dokładnie takie jak miał Lenny Kravitz, ciocia błyskawicznie to ogarnęła.

Moją strategią był też śmiech. Nie ten karmiący, budujący, ten, który potrafi zdziałać cuda nawet w największej życiowej D. Jeszcze w podstawówce odkryłem, że kiedy oprawcy się ze mnie śmieją, to ja mogę śmiać z siebie dwa razy bardziej. Oni rzucają we mnie jakimś słowem, to ja dorzucę jeszcze dwa inne. I to na krótką metę działało, zwykle mi odpuszczali – temu „dziwnemu”, „śmiesznemu” kolesiowi. Skuteczna strategia. Teraz oczywiście widzę to inaczej, jako serię samozdrad. Dawałem na pożarcie kawałek siebie, licząc, że reszta mnie ocaleje.

Myślę sobie, że gdybym nie miał tak ogromnego wsparcia w domu albo gdybym się wychowywał w dzisiejszych czasach, kiedy są telefony, kiedy oprawcy mogliby mnie na przykład nagrać, to nie wiem, czy starczyłoby mi siły, żeby kontynuować swoją przygodę na tej planecie.

O jaką ulgę chodzi w podtytule twojej książki? To ulga od czego?
Przede wszystkim od życia w kompromisach, w których nam niewygodnie. Od większych presji i mniejszych presyjek, od pogoni za „lepszą wersją siebie”, od samozdrad. Dzisiaj nazywam to ulgą, ale być może za rok czy dwa znajdę inne, lepsze słowo. To chyba jakiś rodzaj prawdy o sobie, do której dochodzimy, kiedy uwalniamy się z oczekiwań i wyobrażeń na własny temat.

Dla każdego będzie to znaczyć trochę co innego, dla mnie droga do ulgi zaczęła się podczas mojej pierwszej terapii. A dokładniej, kiedy terapeuta powiedział mi: „Panie Filipie, mówi pan, że przez ostatnie sześć lat czytał pan książkę za książką, czytał pan te wszystkie mądre czasopisma, że się pan rozwijał i szedł po siebie, a ja zaryzykuję stwierdzenie, że pan od lat konsekwentnie od siebie odchodził. Ulepił się pan z różnych teorii i afirmacji, a zapominał o sobie”. Dokładnie pamiętam, że w tamtym momencie poczułem najpierw wkurw – bo błyskawicznie odpalił się we mnie bunt przeciwko tym słowom – a chwilę później właśnie ulgę.

I wiesz co? Parę lat później – wzmocniony, umiejący sobie samemu za różne rzeczy podziękować, wreszcie bez tego ciągłego wrażenia, że jestem niewystarczający i wciąż siedzę w przedpokoju, poczekalni swojego życia – czuję, że jest mi autentycznie lżej.

No dobra, zabrzmiało to trochę jak happy end, prosty przepis na szczęście, a w proste przepisy zupełnie nie wierzę.

Mówię oczywiście o procesie, niekończącej się historii. O małych eurekach, ale i o błądzeniu, zawracaniu, pakowaniu się w stare „dobre” schematy. Ja na przykład doskonale wiem, że nigdy nie pozbędę się mojego „zwierza, sekundanta, decydenta, recenzenta”, jak o nim śpiewam w utworze „komeTY”. Czyli mojego wewnętrznego krytyka, który niezawodnie potrafi mi zatruć najfajniejsze chwile.

Wiesz, że dopadł mnie nawet w Koszalinie, kiedy organizowałem pierwsze cembalowskie warsztaty połączone z koncertem? To było, przysięgam, metafizyczne dla mnie doświadczenie, a ten mi to postanowił zepsuć. Było tak: wychodzę na scenę, śpiewam pierwszy utwór (o zwierzu, decydencie, sekundancie właśnie), jest wspaniale, czuję energię ludzi na widowni. No to potem drugi utwór, „Dom dla lalek” o relacjach, które się sypią. I nagle słyszę w głowie: „Oj, Filipku, smutna ta twoja piosenka. Atmosfera siada, ludzie chcą się śmiać, zanudzisz ich na śmierć”. Ja tu śpiewam, próbuję się skupić, a ten mi nadaje w głowie! Troszkę ochłonąłem i po skończonej piosence zwróciłem się do osób na widowni: „To może zabrzmieć nieprofesjonalnie, w szkole aktorskiej uczono mnie, że takich wstawek nie powinno się robić, ale chciałbym się z wami czymś osobistym podzielić. Wspaniałe osobne osoby, pewnie wydawało wam się, że na scenie śpiewał solista. Otóż nie, słuchaliście duetu, byłem to ja i mój krytyk wewnętrzny, oświadczający mi, że na pewno się nudzicie, że na pewno za smutno, nie tak, niedobrze...”. Odsłoniłem się, ale widziałem, że ludzi to nie zniechęciło. Myślę, że dla kogoś świadomość, że ten pan Brokat z Internetu jest dokładnie w takich samych życiowych dupach, jest sygnałem „nie jesteś sam(a)”, i to też jest rodzaj ulgi.

Już niedługo, 7 grudnia, organizujesz w Warszawie kolejne warsztatowe wydarzenie. Tym razem w jeszcze bardziej poszerzonej formule.
Tak, moim celem jest to, żeby na takim spotkaniu ludzie zyskali realne narzędzia. Ja sam, kiedy słyszę słowo „mentoring” w odniesieniu do lowizmu i moich internetowych działań, dostaję zawału, chcę być dokładnie po drugiej stronie tęczy. Na pewno nikomu nie będę mówił, co ma robić i jak żyć. Natomiast wierzę w naukę, w badania i znam specjalistów, którzy znają się na rzeczy i takie przydatne narzędzia mogą nam dać.

Dlatego zaplanowaliśmy m.in. rozmowę z profesorem Tomaszem Sobierajskim, jak ważne jest wspieranie siebie, na kontrze do wpajanej nam od dziecka nauki samokrytyki. Pojawi się świetna psycholożka Joanna Chmura, ale też Sylwia Pogorzelska, autorka książki „Jestem wdzięczna za raka” – będziemy rozmawiać o tym, jak towarzyszyć bliskim nam ludziom w drodze po zdrowienie, bo mam wrażenie, że jesteśmy do takiego towarzyszenia nieprzygotowani, nie wiemy, jak się zachować. Będzie dyskusja o ciele z Kasią Brzozą, rozmowa z Martą Uszko, prowadzącą działalność na rzecz młodych matek i kobiet, które próbują zajść w ciążę. No i z Anią Oszajcą, związaną ze światem biznesu, o tym, jak podejmować decyzje o zmianie drogi zawodowej. Nie wszystkich wymieniłem, nad niektórymi wątkami jeszcze pracuję – chciałbym na przykład, żeby na scenie zagościła bardzo bliska mi osoba i opowiedziała, że życie nie kończy się na emeryturze, a wręcz odwrotnie, wtedy może dopiero nabrać kolorów i tempa.

No a przede wszystkim zależy mi – jakkolwiek naiwnie czy banalnie by to brzmiało, trudno, powiem to – żebyśmy byli tam razem, by skleiła się nam wspólnota. Żeby te warsztaty, koncert, spotkanie wokół książki, swobodne rozmowy zadziałały tak, jak poprzednim razem w Koszalinie, co widziałem, kiedy się dość tłumnie i spontanicznie po wszystkim zebraliśmy na kolację – nawiązały się autentyczne relacje, powstał sztab od akceptacji, przytulania, wsparcia. Strasznie mnie to wzruszyło.

Na koniec chciałam zapytać o jeszcze jeden wątek z książki. Fragment, który mnie osobiście jakoś ukłuł, szarpnął. Latami wyczekiwałeś na odmianę losu. Że na przykład jakiś producent muzyczny lub filmowy przyjdzie i podpisze z tobą kontrakt marzeń. Kiedy przestałeś czekać?
Trudno wskazać jeden moment, ale może trochę wtedy, kiedy spotkałem się z przyjacielem, który świetnie zna się na social mediach. Siedzieliśmy w kawiarni kina Iluzjon w Warszawie, on chciał mi coś doradzić, pomóc i w końcu powiedział coś takiego: „Z tobą to nie wiadomo, o co chodzi, bo jesteś i aktorem, i śpiewasz, i piszesz. Jesteś zabawny, a chcesz mówić o poważnych rzeczach. Zdecyduj się lepiej na coś, bo w Internecie sprawdzają się bardzo określone, wyraziste postawy. Algorytm cię nie polubi”.

Oj, dla mnie to było już za grubo. Uświadomiłem sobie, że w sumie całe życie staram się, żeby w końcu nie być gdzieś obcokrajowcem. I teraz dowiaduję się, że jeszcze jakiś algorytm, coś, czego nawet zobaczyć nie można, mnie nie akceptuje. O nie, pierdolę algorytm! Będę sobie tym bigosem cembalskim i niebędę za to przepraszał.

Kilka miesięcy jeszcze to trawiłem, aż odpiąłem wrotki – przed świętami Bożego Narodzenia ruszyłem z cyklem „Pytania z dupy”, żeby odczarować z pozoru niewinne, a przekraczające nas pytania, które padają przy świątecznych stołach w rodzinnym gronie. I to była prawdziwa bomba, cykl spotkał się z jakimś niewyobrażalnym wręcz odzewem.

A kiedy w swoich własnych oczach zyskałeś prawo, żeby być takim, jaki jesteś – facetem z różowymi włosami, który nie ma problemu, żeby założyć cekinową marynarę czy kolię do garnituru? Który nie wstydzi się płakać publicznie, a do znajomych i mniej znajomych zwraca się: „Aniele mój złocisty, srebrzysty”...
Nigdy nie byłem mniej przebrany niż w tych cekinach. Kocham tę przesadę, kocham flirtować z kiczem. Może to jakiś most do słów, które się ze mnie wylewają i są czasami za duże, czasami może zbyt patetyczne?

Dopiero od niedawna mam wreszcie poczucie, że wszystko, co tak pozornie do siebie przez lata nie pasowało, czego nie umiałem ze sobą połączyć, nagle kliknęło i wskoczyło na swoje miejsce. To mi dało ogromnie dużo odwagi. Tak dużo, że aż się boję, co z tego jeszcze może wyniknąć.

For. materiały prasowe For. materiały prasowe

Filip Cembala rocznik 1986. Absolwent Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Jazzu i Muzyki Estradowej oraz Policealnego Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. Aktor, wokalista, trener wokalny, tekściarz, internetowy aktywista, właśnie ukazała się jego książka „Lowizm, czyli na szlaku po ulgę”

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze