Jak przyznaje Waldemar Kulej, zależało mu, żeby pokazać nielukrowaną prawdę o ojcu, legendarnym polskim bokserze, dwukrotnym mistrzu olimpijskim. O matce. O ich romantycznej i trudnej historii. Bo „Kulej. Dwie strony medalu” to film nie tylko dla fanów boksu.
Walczył pan o to, by ten film powstał. A nie jest to laurka. Tak właśnie chciał pan ojca pokazać?
Tak. Chciałem pokazać człowieka. Po śmierci ojca miałem trudny czas. Czułem żal, że tata odszedł, dodatkowo bolało mnie, że nie wszystko sobie powiedzieliśmy, nie wszystko wyjaśniliśmy. Nasze życie rodzinne nie było idealne. Tata poświęcał niemal cały czas sportowi, to była jego największa miłość. Większa nawet niż rodzina. I miłość, i pasja, której się poświęcał całkowicie. W domu bywał przez kilkanaście dni w roku, w najgorętszym okresie, między olimpiadami, czas spędzał tylko i wyłącznie na imprezach sportowych albo zgrupowaniach, do nas wpadał jak gość. Zdarzało się, kiedy byłem malutki, że jak wchodził do domu, nie poznawałem go. Krzyczałem: o, pan, dziadek – i dopiero na końcu tata, nie byłem pewny, czy to ojciec, czy ktoś obcy. Mama też nie miała z tatą sielankowego życia. Ten film nie miał być laurką.
Na ogół dzieci, kiedy zabiegają o upamiętnienie rodziców, budują im pomnik. Ten film w jakimś sensie też buduje pomnik, choć jednak nietypowy.
No właśnie, widzimy człowieka, z jego uczuciami, emocjami, wadami, ciemnymi stronami. Ojciec miał problemy natury psychicznej. Nie było mu łatwo. Mocno przeżywał swoje walki, dręczyły go ciężkie zmory senne, a przy tym miał skłonności do kobiet, do alkoholu. To wszystko razem tworzyło mieszankę wybuchową. Bywał Dr Jekyllem, ale czasem pojawiał się Mr Hyde i pokazywał tę ciemną stronę. Choć to drugie rzadko publicznie, raczej w czterech ścianach naszego domu.
Pan go widział jako Jekylla czy raczej jako Hyde’a?
To skomplikowane. Z jednej strony to był dla mnie wielki człowiek, wielki sportowiec. Widziałem, jak patrzyli na niego i jak odnosili się do niego inni, słyszałem te wszystkie pochwały, pochlebstwa po sukcesach, po medalach – ale jednocześnie miałem przed oczami innego człowieka, już nie tak wspaniałego. Przy czym ojciec wychowywał mnie tak, że narzucał mi swoje zasady, bo uważał, że wszystko robi najlepiej. Podążałem za tym, co mi mówił, nie kwestionowałem niczego. Ja moje dzieci wychowuję inaczej, ustawiłem je przodem, kopnąłem w pupę, powiedziałem: „Róbcie swoje, żyjcie, jak chcecie, a ja wam w tym pomogę”. A ojciec prowadził mnie za rękę. Człowiek się wtedy unieczynnia, traci poczucie sprawczości. Szedłem w ciemno za tym, co ojciec sugerował, wierzyłem, że tak trzeba, bo jak mógłbym podważać zdanie wielkiego człowieka? Ale też widziałem jego drugą stronę, tę ciemną, to, jak traktował mamę, to, że bywał agresywny – stawałem wtedy po jej stronie. To wszystko zaowocowało u mnie problemami psychicznymi, w końcu zdiagnozowano mi depresję.
Miał pan w głowie przekonanie o ojcu – wielkim człowieku. I ten wielki człowiek krzywdzi matkę, równie panu bliską.
No właśnie, nie mogłem sobie z tym poradzić. Przez długi czas, właściwie do śmierci ojca, czułem się od niego zależny, robiłem wszystko, mając z tyłu głowy pytania: „Co tata na to powie? Jak zareaguje? Czy mu się spodoba?”.
Stał cały czas gdzieś za panem...
Stał. A ja tylko myślałem, jak sprawić, żeby zaakceptował to, co robię. Po jego śmierci, kiedy upłynął okres żałoby, paradoksalnie poczułem się wyzwolony. Poczułem, że moje życie wreszcie należy do mnie, że ja za nie odpowiadam. Choć ojciec wiele rzeczy pozostawił niezałatwionych i musiałem sobie z tym sam poradzić. Ale wtedy czułem gdzieś z góry jego opiekę nade mną i udawało mi się. Było trudno, miałem pod górkę tak jak tata, on zawsze powtarzał, że cały czas musi się wspinać po jakichś schodach. Miałem też potrzebę, żeby pozostawić po nim coś dobrego, żeby to nie była tylko wiedza encyklopedyczna, wyliczanie medali i kolejnych zwycięstw, tylko żeby pokazać go bliżej młodemu pokoleniu, żeby przekazać im, jaką rolę w życiu może grać sport. Pan też związał się zawodowo ze sportem.
Mnie sport uratował! Dosłownie. Byłem dzieckiem nie w pełni sprawnym, lekarze podejrzewali zwichnięcie stawu biodrowego, ale okazało się, że to opóźniony rozwój prawej strony ciała na skutek porodu kleszczowego. Chcieli mnie łamać, wstawiać w szyny, ojciec się nie zgodził i chwała mu za to. Sport był dla mnie rehabilitacją. Potem skończyłem AWF, zostałem trenerem boksu, dzięki sportowi jestem sprawnym człowiekiem.
Tata zabierał mnie na obozy już kiedy miałem pięć, sześć lat, wchodziłem na salę z zawodnikami, wąchałem pot, skakałem po materacach, gimnastykowałem się. Zależało mi na tym, żeby film pokazywał też siłę sportu. Choć mam nadzieję, że przyciągnie do kina nie tylko kibiców, ale i tych, którzy chcą zobaczyć człowieka, nie wyłącznie wielkiego, legendarnego boksera Jerzego Kuleja.
W tytule jest Kulej, ale równoprawną bohaterką filmu jest pana mama, czasem wręcz to ona wychodzi na pierwszy plan.
Takie było nasze założenie. Nie chcieliśmy schematycznej opowieści jedynie o ojcu. Mama powtarzała, że dzięki temu, że tak lubiła tańczyć i że dużo razem tańczyli – w filmie są kapitalne sceny pokazujące tę ich pasję – ojciec wyrabiał sobie pracę nóg. Zawsze go wspierała, jego osiągnięcia sportowe to w części jej zasługa.
Wspierała to chyba zbyt skromne słowo, ratowała go, stawiała do pionu, wymuszała na nim pewne rzeczy. Dużo jej zawdzięczał.
Na pewno tak. Tata miał słabości i gdyby nie było przy nim takiego strażnika, takiego patrona jak mama, mogłoby być różnie. Zawsze podkreślam, że był w niej mocno zakochany. Od samego początku ich miłość była burzliwa, ale wielka. W okresie, którego dotyczy film, mama była takim papierkiem lakmusowym, który pozwalał mu się odnaleźć w sytuacjach, kiedy był zagubiony, a bywał zagubiony często. Także w trudnym momencie, kiedy zakończył karierę i nie mógł się odnaleźć w życiu, była dla niego podporą. Zdarzało się wtedy, że rano pakował torbę i szedł w kierunku Gwardii, dopiero w połowie drogi przypominał sobie: „Zaraz, nie, ja już nie trenuję” – i wracał. To był ciężki czas, ale też dzięki pomocy mamy udało mu się to przeżyć.
Tym, co mnie w filmie uderzyło, jest pana nieobecność. Wiemy, że jest dziecko, w paru scenach się pojawia, ale wygląda to tak, jakby całe życie wypełniał pana rodzicom sport, kariera ojca i niezwykła intensywność ich relacji. To nie było letnie małżeństwo. Znalazła się w nim przestrzeń dla pana?
Film pokazuje czas, z którego niewiele pamiętam, mam przed oczami tylko epizody, ale nie, to wrażenie nie jest prawdziwe. Mama bardzo się mną opiekowała, bardzo mnie kochała. Mam poczucie, że we wszystkim, co robiła, kierowała się troską o mnie. Były momenty, kiedy chciała się poddać, zrezygnować, zostawić ojca, ale ze względu na mnie, podejrzewam, tego nie zrobiła. Życie, które dał jej ojciec, z jednej strony ją pociągało, ale z drugiej czasem przerażało. Mama pochodziła z prostej robotniczej rodziny, rodzice surowo ją traktowali, pilnowali, codziennie o 21 musiała być w domu, nawet kiedy była już prawie dorosła. A małżeństwo pozwoliło jej się z tego wyrwać, poznać życie. Ojciec imponował jej odwagą. Kiedy byli narzeczonymi, wykorzystywał swoje sportowe umiejętności – odganiał od niej adoratorów, musiał być jedynym. Jak ktoś się zbliżał, to ryzykował – dosłownie – utratę zdrowia. Ona z jednej strony była tą siłą i brutalnością trochę przerażona, a z drugiej imponowało jej, że jest ktoś, dla kogo jest tak ważna, kto o nią walczy. Po ślubie jego zazdrość nie minęła. Sam nie zawsze był w porządku w stosunku do mamy i oceniał ją według siebie, podejrzewał, że ona go może zdradzać, dla niego to byłoby ujmą jako dla męża i wielkiego Jerzego Kuleja.
Rozeszli się po 20 latach małżeństwa, ale bez prania brudów, po przyjacielsku. I po paru latach zaczęli się znowu widywać. Tata opiekował się mamą, wielka miłość po rozstaniu zamieniła się w przyjaźń, chęć pomocy, przebywania razem. Choć kiedy mama spotkała się po raz pierwszy ze scenarzystą, zaczęła od słów: „To co, robicie film o tym draniu?”. Ale to było powiedziane przekornie, z uśmiechem. Myślę, że ich związek to była romantyczna historia.
Wraz z małżeństwem i sukcesami ojca doszedł też splendor, zaszczyty, salony...
Bale... To dla niej na pewno było pociągające. Ale też za to wszystko musiała zapłacić cenę.
Mówił pan, że ojciec prowadził pana za rękę. Narzucał swoją wolę?
Nie, raczej wskazywał kierunek, w którym powinienem iść. Ale ja właściwie tego nie kwestionowałem. Na przykład jako młody chłopak marzyłem, żeby zostać leśnikiem, byłem mocno związany z naturą, kochałem Mazury, tam często spędzaliśmy wakacje. Jeszcze w liceum myślałem o tym, żeby pójść do szkoły ogrodniczej czy dla leśników. Nie doszło to do skutku, bo sugestie taty były jednoznaczne: tylko AWF. I oczywiście mnie przekonał. Tak moje życie płynęło, wybierałem te kierunki, które wskazywał mi ojciec, podświadomie chciałem mu nie podpaść, nie sprawić przykrości, zasłużyć na jego akceptację.
Dostawał pan sygnały: fajnie, jestem z ciebie zadowolony?
I tak, i nie. Były takie momenty, ale generalnie ojciec z jednej strony wywierał na mnie presję, a z drugiej właściwie miał pretensje, że nie robiłem nic z własnej inicjatywy, tylko według jego wskazówek. Że jestem w jakimś sensie bierny. Ja też miałem do siebie o to żal. Chciałem inaczej, ale coś mnie powstrzymywało, żeby zrobić po swojemu, bo tatusiowi się nie spodoba. To było trudne życie, nazwałem je życiem w cieniu wielkiej góry, wielkiego niezdobytego szczytu. Nawet gdybym próbował, to i tak bym na ten szczyt nie wszedł. Dlatego po jego śmierci zacząłem realizować własne marzenia. Jednym z nich było wydanie książki. Pokazanie jego historii z mojej perspektywy. Bo on sam o sobie potrafił opowiadać. Brałem wiele razy udział w jego spotkaniach z młodzieżą, słuchałem, jak mówi. Barwnie, hipnotyzująco.
Czarował.
Ja też byłem przez niego oczarowany. Ale chciałem samemu sobie udowodnić, że coś jestem w stanie zrobić. I udało się. Tak sobie myślę, że to trochę jego zasługa, że nade mną czuwa. Bo zdawał sobie chyba sprawę z tego, że trochę narozrabiał i może jako anioł postanowił mnie wesprzeć.
Zdawał sobie sprawę? Rozmawialiście o tym?
Raz. Prowadziliśmy z mamą firmę, ojciec nas odwiedzał. Kiedyś przyszedł i poprosił, żebyśmy poszli na spacer. Wtedy przyznał, że nie był najlepszym ojcem i że o tym wie. Ale już był człowiekiem mocno dojrzałym, chyba w wieku, w którym ja jestem teraz. Powiedział, że nie wykonał zadania ojcostwa właściwie, zrobił to po swojemu, nie miał doświadczenia. Jego ojciec też w domu nie bywał zbyt często, przez to on nie miał wzorca, którym mógłby się kierować. Ta rozmowa była cezurą w naszych relacjach, zrozumiałem, że to człowiek, nie maszyna.
I nie wielka góra.
Nie wielka góra. Ale ja wtedy byłem już dorosły, sam miałem własne dzieci, żonę. No i to była z jego strony jedna tylko próba. Nie do końca też sobie wszystko wyjaśniliśmy, wiele zostało, ale już do tego nie wróciliśmy. Jedna rozmowa na całe moje życie. Tego najbardziej było mi żal, kiedy odszedł.
A nie wróciliście do tego tematu, bo?
Bo on nie miał czasu. Wpadał do nas czasem jako gość, odwiedzał swoje wnuki, moje dzieci, Piotra i Karolinę, przychodził w weekend na obiad, ale na ogół nie zdążył całego zjeść, bo w połowie drugiego dania zawsze był telefon, że jakieś spotkanie, że już ktoś na niego czeka – i znikał tak szybko, jak się pojawiał. A jak był, to nie słuchał, tylko cały czas mówił, opowiadał, wszyscy patrzyliśmy w niego jak w obraz, ale nie dało się nawiązać rozmowy. A potem dzwonił telefon, słyszeliśmy tylko: „OK, będę za pół godziny”, nam rzucał: „Przepraszam, muszę się zbierać” – i tyle.
Powiedział pan, że ojciec żył sportem. Ale w filmie pokazany jest czas między olimpiadami, widać tam, że na treningach pojawiał się rzadko, imprezował, czerpał profity z tego sukcesu, wszyscy głaskali go po głowie, a on balował.
To nie do końca tak. Jak go nie było na treningu, to dlatego, że akurat wpadał w cug, pił i nie przychodził – ale to były krótkie okresy, potem wracał spokorniały.
I zasuwał?
Tak, wtedy zasuwał w dwójnasób. W filmie pokazano epizod, jak walczy z rozlanym wyrostkiem robaczkowym – tak było, ale też bywało, że walczył na ciężkim kacu, po przepitej nocy. Wychodził na ring i wiedział, że ma kondycję na jedną, najwyżej półtorej rundy, więc na początku drugiej rundy nokautował przeciwnika i z ringu schodził prawie na czworakach. Boks to była jego największa miłość, spełniał się w tym w stu procentach, a przy tym żył, jak żył. Intensywnie.
Gwardia to był klub milicyjny, pana mama też zdecydowała się na pracę w milicji. Podziwiamy ją, bo walczy o cząstkę niezależności, ale jednak to była praca w miejscu, które dziś jest moralnie dyskusyjne. Czy pan miał z tym problem?
Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, jak to w PRL wyglądało. Patronem sportu było państwo, państwo totalitarne. Byliśmy uzależnieni od Sowietów i wszystkie związki sportowe zorganizowano na wzór sowiecki – albo podlegały pod milicję, albo wojsko, albo jakąś branżę przemysłu. Jeśli chciałeś osiągnąć sukces, musiałeś się na to zgodzić. Sport był dla państwa ważny, miał udowodnić wyższość krajów tak zwanej demokracji ludowej nad zgniłym Zachodem. Zawodnicy nie mogli pracować, bo trenowali, choć sport był teoretycznie tylko amatorski. No ale skądś musieli mieć pieniądze. Tata był w milicyjnej Gwardii, Józek Grudzień w wojskowej Legii, zawodnicy Śląska byli fikcyjnie zatrudnieni w stalowniach czy kopalniach. I ludzie, którzy brali pensje górników, nigdy nie pracowali na przodku, wcale swojego miejsca pracy nie znali. Ojciec był milicjantem, bo musiał. W filmie jest scena, w której występuje w mundurze – to nieprawda, nigdy nie miał na sobie munduru, zawsze tego unikał.
To scena, w której wymuszają na nim spotkanie z jego oddziałem. Kulej wygłasza krótkie przemówienie o szacunku do człowieka, milicjanci grzecznie słuchają, po czym zaczynają okładać manekiny pałkami.
Tak właśnie było, on się tym brzydził. A mama nie miała możliwości znalezienia innej pracy. Poza tym były naciski z góry. Ale przeżywała to bardzo, i ta praca nie trwała długo, za dużo ją to psychicznie kosztowało. W filmie wykorzystano to, żeby pokazać jej próbę zdobycia niezależności. To było dla niej ważne.
W filmie jest scena, kiedy ojciec dzwoni do żony po zdobyciu złota w Meksyku. Pamięta to pan?
Walka była w nocy. Rano mama zerwała mnie z łóżka, mieszkaliśmy wtedy na Królewskiej, i pędziliśmy na piechotę przez pół miasta na Mokotów do jej rodziców, ona w emocjach – chciała jak najszybciej powiedzieć, że ojciec zdobył złoty medal, podzielić się radością. Niestety podczas walki finałowej tata otrzymał potężny cios, zamroczyło go. Mówił mi potem, że jak się coś takiego raz poczuje, to już na zawsze pozostaje lęk i nie jest się w stu procentach tym, kim było się wcześniej. Tata też poczuł się słabszy i zaczął myśleć o wycofaniu się z uprawiania sportu. Trzy lata później tak się stało. Odszedł w glorii i chwale, jako mistrz. Bo trzeba też powiedzieć, że miał pewien rys narcystyczny, był dyplomatą, potrafił słabość ukrywać, ale kiedy poczuł się niepewnie, zdecydował się odejść. I odszedł w dobrym momencie. Na zawsze pozostał niepokonany.
Pamięta pan, jak rodzice tańczyli?
Najwięcej tańczyli, jak byłem malutki, za dobrze tego nie pamiętam. Chodzili na bale, był na przykład bal mistrzów sportu, na którym mama była ogłoszona królową, ale ja jako dziecko na nich nie bywałem. Pamiętam, jak wychodzili, mamusia się długo malowała, tata dzwonił, ustalał, kto ze znajomych przyjdzie, kto nie. Kochali to, to było fantastyczne. Jako dorosły chłopak byłem z nimi kilka razy. Wtedy to były czysto sportowe imprezy, ludzie czuli się tam jak w rodzinie, tak to pamiętam. Wszyscy się znali i lubili. Kiedyś ojciec wyjechał do Anglii zarabiać, pracował w fabryce samochodów na linii produkcyjnej. Ja byłem z mamą na balu mistrzów sportu i postanowiłem, że nagram kamerą wideo dla taty z pozdrowieniami od znajomych, którzy tam przyszli. Mnóstwo ludzi, łącznie z panią Krystyną Loską, wzięło w tym udział, nie zliczę, ilu przekazało tacie życzenia. Czułem się wtedy fantastycznie. To był może pierwszy raz, kiedy pokazałem ojcu, że zależy mi na tym, żeby sprawić mu radość.
Był wzruszony?
Ucieszył się. Chyba. Tata nie okazywał takich uczuć, chciał być może w moich oczach uchodzić za twardziela, zawsze mówił, że nie potrzebuje pomocy. Nawet kiedy przed śmiercią poważnie chorował i mówiłem: „Tata, zrobię to za ciebie” – zawsze odmawiał.
Może trudno mu było przyjąć pomoc od dziecka, to odwrócenie ról. I przypomnienie o starości, bezradności...
Nigdy nikomu nie chciał pokazać słabości, zawsze był fantastycznym aktorem, nawet jak było ciężko, mówił: „Dam sobie radę”. Może to też pomogło mu odnieść sukces w ringu, nawet w Meksyku po ciosie, który go zamroczył, wytrzymał, uśmiechnął się i dalej walczył. A przez moment w ogóle nie widział przeciwnika, tylko czarną plamę. I udało mu się, wygrał 3:2.
Pamięta pan imprezy, które rodzice organizowali w domu?
Często robili domówki, wtedy mówiło się: prywatki. Pamiętam na przykład urodziny mamy. Wszyscy już byli, czekaliśmy na Władka Komara. W pewnym momencie dzwonek, wszyscy już lekko podchmieleni, mama, roześmiana, podchodzi otworzyć i widzi tylko gigantyczny bukiet róż, taki, który się nie mieści w drzwiach, a dopiero zza niego wychyla się Władek. To był piękny moment. Takich imprez było mnóstwo. Ja w swoim pokoiku, a w drugim pokoju goście, więc raczej nie spałem zbyt głęboko, czasem towarzystwo balowało do 4 czy 5 rano. Ale to zwykle było w sobotę, potem w niedzielę odsypialiśmy. Właściwie my z tatą, bo mama zawsze wcześniej wstawała, krzątała się, sprzątała po imprezie.
Mama widziała już film?
Tak, wzruszyła się. To naturalne, ma 80 lat, a na ekranie zobaczyła młodą kobietę. Myślę, że osiągnęliśmy cel. Dziękuję Bogu i tatusiowi, bo on nade mną w tej historii czuwał. Jestem tego pewny.
Waldemar Kulej nauczyciel i trener boksu, absolwent warszawskiej AWF, syn Heleny i Jerzego Kulejów. Jest współautorem (razem z Piotrem Szaramą) drugiego, pełnego wydania biografii ojca „Jerzy Kulej. W cieniu podium”. Dzięki jego inicjatywie powstał film w reżyserii Xawerego Żuławskiego „Kulej. Dwie strony medalu”.