Gdzie lis z norką tracą, tam mało kto korzysta. Gdy zajrzymy pod podszewkę futrzanych płaszczy, dojrzymy ogrom cierpienia zwierząt, koszty środowiskowe i codzienne bolączki ludzi mieszkających w pobliżu ferm. Czy to nie najwyższa pora, aby pozbawić futra otoczki luksusu i zamknąć ten wstydliwy rozdział dziejów? Chce tego już 70% Polaków. Jak wesprzeć walkę o zakaz hodowli? I dlaczego w niedzielę 24 listopada warto przyjechać do Warszawy? Między innymi o tym opowiada nam Marta Korzeniak. Z aktywistką Otwartych Klatek rozmawiamy tuż przed Dniem bez Futra – być może ostatnim w 30-letniej historii obchodów.
Od siedmiu lat aktywnie działa Pani na rzecz zwierząt futerkowych w szeregach Otwartych Klatek. Czy po tak długim czasie pamięta jeszcze Pani moment, w którym po raz pierwszy pomyślała, że futro – kiedyś dla wielu z nas powszedni widok i element garderoby, który w szafach trzymały nasze babcie czy mamy – nie jest w porządku?
Marta Korzeniak: Na szczęście futro nie było obecne w mojej rodzinie. Ani moja mama, ani babcie nie miały futrzanej odzieży. A przynajmniej sobie tego nie przypominam. Natomiast pierwszy zgrzyt pojawił się, kiedy jako kilkuletnie dziecko stałam w kościele za starszą panią, która miała na sobie szal z lisa. Lis był pozostawiony w całości, razem z pyszczkiem. I pamiętam, że wyciągnęłam rękę, żeby go pogłaskać. Nie jestem pewna, czy się wtedy rozpłakałam, ale niewątpliwie wstrząsnęło mną to, że ktoś nosi na sobie martwe zwierzę. Miałam poczucie, że jest w tym coś dziwnego. Nieprzyjemnego to zbyt słabe słowo. Ale oczywiście byłam za mała, żeby połączyć kropki. Bardziej świadomy sprzeciw zrodził się, kiedy zaczęłam obserwować Otwarte Klatki, początkowo jako osoba w żaden sposób niezwiązana z organizacją. Potężny bunt obudził we mnie film dokumentalny „Klatki” z 2017 roku, który dotyczył przemysłu futrzarskiego w Europie, w tym w Polsce. Właśnie wtedy dołączyłam do Otwartych Klatek i kampanii antyfutrzarskiej. I już w niej zostałam.
Zbliża się koniec kolejnego roku, tradycyjnie czas podsumowań. Wydaje się, że dla miłośników zwierząt były to słodko-gorzkie miesiące. Z jednej strony mamy zakaz hodowli przegłosowany w Rumunii i następne duże marki wycofujące się ze sprzedaży naturalnych futer. Z drugiej strony futro zawładnęło mediami społecznościowymi, m.in. za sprawą trendu „mob wife”. Na którą stronę przechyla się szala?
Patrząc całościowo, wykonaliśmy duży krok naprzód. Znaczna większość marek odzieżowych zrezygnowała z futer. Mowa o ponad 1500 markach, wśród których są potężni modowi gracze. Jeśli chodzi o Polskę, rynek się kurczy. Polacy nie noszą futer, co widać na ulicach. Zainteresowanie nowymi produktami wyraża naprawdę wąskie grono. Właśnie dlatego w naszej kampanii staramy się komunikować, że to nie jest tak, że chcemy odebrać Polakom prawo do zakupu naturalnego futra, bo one i tak nie trafiają do naszych szaf. Prawda jest taka, że u nas powstaje produkt okupiony cierpieniem, który następnie wysyła się na Wschód, najczęściej do Chin czy do Rosji, gdzie hodowla też nadal jest dopuszczona. Popyt spada także w skali globalnej, choć oczywiście nie ma co zaklinać rzeczywistości – w krajach takich jak wspomniane Chiny czy Rosja nadal jest zapotrzebowanie na te towary, ale także tam wzrasta świadomość. Tam też działają organizacje podobne do naszych.
„Nie wszędzie najgłośniej wybrzmiewa moralny, etyczny aspekt. Przykładowo w Chinach duży nacisk kładzie się na bezpieczeństwo epidemiologiczne. Ale tylko kwestią czasu jest, aż również tam zmienią się oczekiwania konsumentów”.
Stylistki czy influencerki podkreślają, że wybierają jedynie sztuczne futra lub te z drugiej ręki, czy to odziedziczone, czy wypatrzone w vintage shopie. Jednak kiedy oddajemy się scrollowaniu, ten istotny szczegół może umknąć naszej uwadze. W głowie zostanie tylko atrakcyjny obrazek. Czy w ten sposób nie stymulujemy popytu?
To, że do głosu dochodzą różne trendy, faktycznie jest w pewnym stopniu niepokojące, ale też trudne w ocenie. Bądź co bądź to, że ludzie kupują futra z drugiej ręki, samo przez się nie napędza produkcji. Wybór używanych ubrań to najbardziej ekologiczna opcja w czasach nadprodukcji. Jednocześnie niejako normalizuje noszenie naturalnych futer. Natomiast nie wydaje mi się, aby klienci sięgający po używane futra, zwłaszcza ci z młodszych grup wiekowych, mieli w przyszłości kupić również nowe wyroby. Nie obawiałabym się, że tego typu trendy będą rozwijać rynek, ale jest to zawiły temat. Choć osobiście nie kupiłabym takiego płaszcza z drugiej ręki, nie chcę tego postępowania oceniać, bo rozumiem argument troski o środowisko i sprzeciwu wobec konsumpcjonizmu. Jednak takie viralowe estetyki stanowią pewne zagrożenie, bo wywołują gwałtowną falę kupowania jednej konkretnej rzeczy. Myślę, że w przypadku futer było to chwilowe. Mam nadzieję, że tak było. Dane pokazują, że nie ma to większego wpływu na rentowność futrzarskich biznesów.
Marki modowe porzucają futra, klienci, jeśli już, wolą second-handy. A co z politykami? Dawno temu w niepamięć posłano „Piątkę dla zwierząt” PiS-u, a w „100 konkretach” KO nie uwzględniono propozycji likwidacji hodowli. Czy poza Małgorzatą Tracz z Zielonych, która współtworzyła wraz z Otwartymi Klatkami i Fundacją Viva! złożoną w czerwcu ustawę o zakazie, jest dziś w parlamencie z kim rozmawiać? Czy istnieje realne poparcie dla projektu i gotowość do podjęcia ostatecznej decyzji?
Akurat tak się składa, że sejm odwiedziłam po raz pierwszy przy okazji głosowania nad „Piątką dla zwierząt”. Chcę wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Sam fakt, że projekt posłanki Tracz podpisało ponad 120 posłów i posłanek, to dobry znak. Wystarczyłoby 15 podpisów, ale aż tyle osób chciało wesprzeć tę inicjatywę na bardzo wczesnym etapie. Jest to naprawdę duży odzew, choć fakt faktem idzie to dość powoli. Jeśli jednak ma być mozolnie, ale skutecznie, to niech będzie i tak. Oczywiście martwią nas przeciąganie prac i możliwe przeszkody. Lobby futrzarskie jest dużo słabsze niż jeszcze kilka lat temu, ale dalej jest obecne i nie należy go bagatelizować. Mimo to liczę na ponadpartyjne poparcie dla zakazu. Chciałabym, żeby deklaracje w końcu nabrały realnych kształtów. Teraz ważne jest to, żebyśmy my wszyscy, nie tylko organizacje pozarządowe, ale każda osoba wspierająca zakaz zaangażowała się w tę walkę i wyraziła swoje poparcie.
„Jeśli politycy nie odczują nacisków, wtedy istnieje ryzyko, że nie wywiążą się z obietnic. Trochę nasza w tym głowa, żeby tego dopilnować”.
Wierzę, że teraz mamy najlepszą ku temu okazję. Przemysł futrzarski jest najsłabszy od wielu lat, liczba ferm dosłownie kurczy się w oczach. Pod koniec zeszłego roku zrobiliśmy broszurę informacyjną i już musimy ją aktualizować, bo dane co do liczby ferm futrzarskich w Polsce już zdążyły się zmienić. Sytuacja zmienia się z miesiąca na miesiąc. Niedawno Fur Free Alliance opublikowało globalne dane. Z perspektywy całego świata rynek też się zmniejsza, a ta tendencja utrzymuje się od wielu lat. Widać to po nastrojach w Europie. Na ten moment mamy 22 państwa z zakazem, w tym 16 krajów członkowskich Unii Europejskiej, więc Polska tak naprawdę zostaje w ogonie. Oprócz nas dużym producentem jest jeszcze Finlandia, ale większość wprowadziła już albo zakaz, albo ograniczenia, które praktycznie wyeliminowały hodowle. Jednym słowem, najwyższa pora i na Polskę.
Zdecydowanie najwyższa pora, bo według badań zakaz popiera już 70% Polaków. Pozostaje pytanie, jak rozmawiać z pozostałymi 30%. Jednym z najchętniej powtarzanych przez tę grupę argumentów jest ten, że naturalne futro jest ekologiczne, a wszelkie alternatywy to greenwashing i zalewanie planety plastikiem.
Greenwashingiem jest też mówienie, że naturalne futro jest przyjazne dla planety. Nie jest to prawda. Jeśli spojrzeć na całość procesu produkcyjnego, a nie tylko na końcowy produkt, badania wskazują na większą emisyjność gazów cieplarnianych oraz większe zanieczyszczenie i zużycie wody. Organizacja Humane Society International przygotowała fajny raport, który porównuje osiem różnych materiałów pod względem oddziaływania na środowisko, w tym prawdziwe futra, akryl, poliester czy bawełnę. Futra, w głównej mierze te szyte z norek, wypadły najgorzej niemalże w każdym aspekcie. Nawet gorzej niż syntetyczne materiały z pochodnych ropy naftowej, które obrońcy futer tak bardzo demonizują. Nie oznacza to rzecz jasna, że to są dobre tkaniny. Wynika z tego tylko, że naturalne futro wcale nie jest dla środowiska lepsze. Według różnych źródeł produkcja naturalnego futra emituje od kilkunastu do kilkudziesięciu razy więcej gazów cieplarnianych niż uszycie sztucznego odpowiednika. Nie jest więc to trafiony argument. Nie możemy patrzeć tylko na to, jak długo będzie rozkładał się produkt. Istotny jest cały proces.
„Jednocześnie w ostatnim czasie rozwijają się technologie pozwalające na produkcję futer naturalnych, ale z roślin”.
Myślę, że moda będzie szła właśnie w tym kierunku. Widziałam niedawno futro z konopi i naprawdę wyglądało super. Ciekawy jest startup BioFluff. Na razie wciąż są to innowacyjne metody, w związku z czym nie są jeszcze łatwo dostępne, ale docelowo na pewno będą dobrym zamiennikiem.
W komentarzach w mediach społecznościowych często powtarza się też zarzut, że nic nie zapewni takiego komfortu cieplnego jak zwierzęce futra, nawet w warunkach naszych coraz łagodniejszych zim.
Brzmi to jak trochę naciągany argument. Umówmy się: przykładowo nikt nie jeździ na nartach w futrze z norek. Między innymi dlatego, że jest ono bardzo ciężkie i przez to mało praktyczne. A jeśli chodzi o obszycia kapturów i inne elementy dekoracyjne, to nie grzeją one aż tak efektywnie. Zawsze możemy włożyć dodatkową warstwę i wybrać termoaktywne materiały, których na rynku jest mnóstwo. Myślę, że jesteśmy już na takim etapie, kiedy futra nie są nam niezbędne.
W każdej dyskusji wypływa też kwestia pieniędzy: „Jeśli zamkniemy hodowle, to ucierpi gospodarka, pracownicy stracą źródło dochodu, a produkcja przeniesie się na Wschód, gdzie zwierzęta będą miały jeszcze gorsze warunki”.
Jeśli przyjrzeć się dochodom branży futrzarskiej, okaże się, że do budżetu państwa przekazywane są bardzo, bardzo małe pieniądze w porównaniu z innymi hodowlami i gałęziami rolnictwa. Mówimy o kwotach obojętnych dla budżetu. Nie ma takiej możliwości, aby załamała nam się gospodarka, tym bardziej że 10 lat temu mieliśmy trzy raz więcej ferm, siedem milionów zwierząt futerkowych więcej, więc idąc tym tokiem myślenia, już powinniśmy mieć poważne problemy finansowe. Tymczasem państwo tego nie odczuło.
Co do przenoszenia się ferm za wschodnią granicę, to wcale nie jest to prosta operacja. Z jednej strony mamy potentatów branży, którzy mogą próbować zmienić lokalizację. Widzieliśmy to na przykładzie rodziny Wójcików, jednej z najbardziej wpływowych w tym środowisku, która otworzyła fermy w Ukrainie i w Rosji. Pierwsza z nich została zbombardowana przez Rosjan i wskutek wojny nie prowadzi działalności. O drugiej powstał reportaż FRONTSTORY.PL, w którym pisano o aresztowaniu Wojciecha Wójcika za próbę łapówkarstwa. Nie jest to więc łatwy proces. Sił próbują tylko najwięksi biznesmeni z milionowymi majątkami. Większości hodowców nie będzie na to stać. Zresztą oni również widzą, że era przemysłu futrzarskiego się kończy. To się zwyczajnie nie opłaca.
Nie mówiąc nawet o przenoszeniu ferm do pozostałych krajów Unii Europejskiej, bo trwają też prace nad unijnym zakazem. Jego przyszłość jest jeszcze niepewna, ale kolejne kraje nie czekają na odgórne legislacje. Mamy przykład pewnej holenderskiej rodziny, która postanowiła przenieść działalność do Łotwy, Rumunii, Polski i Stanów Zjednoczonych. Niedługo potem zakaz wszedł w życie i w Łotwie, i w Rumunii. W Polsce jeszcze im się upiekło, ale lada moment może wejść zakaz i znów będzie trzeba zwijać interes. Wiąże się to więc z bardzo dużym ryzykiem. Oczywiście inni inwestorzy mogą na tym skorzystać i rozkręcić produkcję na Wschodzie, ale dane jasno wskazują, że przemysł podupada tak w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych. Produkcja hamuje też w Chinach. Nic nie wskazuje na to, żeby zamknięcie ferm w Polsce doprowadziło do rozkwitu tego sektora za granicą.
Co z miejscami pracy?
Trzeba pamiętać, że na fermach futrzarskich pracuje się głównie sezonowo. Często są to osoby z krajów wschodnich, które szukają jakiegokolwiek zajęcia. Zdecydowanie dla nikogo nie jest to praca marzeń. Badania z Litwy, gdzie od niedawna obowiązuje zakaz hodowli, pokazały, że w okolicach zamkniętych ferm nie brakuje innych miejsc pracy. Bez problemu można ją znaleźć. Warto też dodać, że fermy futrzarskie hamują rozwój gmin. Takie fermy, szczególnie w przypadku norek, powodują ogrom uciążliwości. Można więc spodziewać się, że gdy zostaną zamknięte, w gminie rozwinie się agroturystyka lub inne biznesy tworzące miejsca pracy. Szacujemy, że w tej chwili w przemyśle futrzarskim pracuje w Polsce 900 osób, nie są to więc duże liczby. Co ważne, projekt ustawy, który mamy dziś w sejmie, przewiduje odszkodowania dla hodowców i pracowników, więc nikt nie zostanie na lodzie.
O jakich uciążliwościach mowa? Większość z nas pewnie nigdy nie znalazła się w pobliżu fermy i nie wie, z czym wiąże się takie sąsiedztwo.
Na ogromnych fermach przemysłowych może żyć od kilku do nawet kilkuset tysięcy zwierząt. Dla mieszkańców okolicznych wsi oznacza to między innymi hałas, ponieważ zwierzęta są hodowane na powietrzu. Mają co prawda zadaszenie, ale nie są trzymane wewnątrz budynków. Druga sprawa to liczne insekty, muchy i szczury. Wielokrotnie widzieliśmy przypadki, że ludzie musieli borykać się z istnymi plagami. Wyglądało to tragicznie. Głośna sprawa miała miejsce w Pakszynku, gdzie nie dało się normalnie funkcjonować. Mieszkańcy nie nadążali z wywieszaniem lepów na muchy, bo w ciągu godziny się zapełniały. Nie dało się spokojnie usiąść w domu, nie wspominając nawet o wywietrzeniu pomieszczeń. Dwa lata temu w Kawęczynie nie radzono sobie z gryzoniami. Doszło do tego, że szczury zagryzły czyjegoś kota, ponieważ było ich bardzo dużo i były wygłodniałe.
Fermy mają ogromny wpływ na komfort i zdrowie ludzi. Stwarzają też pewne ryzyko roznoszenia chorób. Do tego dochodzi odór. Norki i lisy to zwierzęta mięsożerne, więc do jedzenia dostają zmieloną mięsną papkę. Część tego mięsa spada pod klatki, podobnie jak odchody i mocz. Same zwierzęta też dość intensywnie pachną. Przy wietrznej pogodzie ten smród czuć nawet w odległości kilku kilometrów, co także jest bardzo uciążliwe. Zanieczyszczane jest też lokalne środowisko. Przetrzymywanie zwierząt w klatkach upraszcza hodowcom zadanie – nie muszą sprzątać klatek, bo odchody gromadzą się pod nimi. Baterie i mikroorganizmy z tych odchodów wsiąkają w ziemię i przenikają do wód gruntowych. Mamy dowody na to, że poziom związków takich jak azotany jest w okolicy ferm podwyższony. Obecność ferm w gminie obniża też wartość nieruchomości. Ceny mogą spaść nawet o 70%. Jeżeli ktoś chce się wyprowadzić, to zwykle nie spina mu się to finansowo, bo wcześniej musi niemalże za bezcen sprzedać cały swój dobytek.
Z tego tytułu nie można przecież liczyć na żadne rekompensaty. Hodowcy podkreślają obecnie, że prowadzą legalną działalność i w razie zakazu należą im się odszkodowania, a o mieszkańcach przez te wszystkie lata nikt nie myślał. Ile oni musieli wycierpieć, jak to odbiło się na ich dobrostanie psychicznym czy relacjach. Słyszeliśmy historie o tym, że wnuki nie chcą odwiedzać dziadków, bo jest nieprzyjemnie, bo są muchy. Jak widać, jest to przykre na wielu płaszczyznach. Wszystkich konsekwencji tak naprawdę nigdy nie poznamy. Co jest smutne, w tej chwili widzimy, że część tych ludzi już się poddała. Przez tyle lat walczyli o zamknięcie ferm i byli głosem w politycznej debacie. Teraz czują się bezsilni, bo trwa to tak długo i z ich punktu widzenia nie przynosi efektów. Bo jeśli oni mają za płotem nadal funkcjonującą fermę, to dla nich nie ma znaczenia, że w skali kraju liczba ferm maleje.
Co dokładnie może zrobić osoba, która chciałaby pomóc tak zwierzętom futerkowym, jak i mieszkańcom gmin, na których terenie leżą fermy?
Już 22 listopada pod Pałacem Kultury i Nauki postawimy instalację budowlano-artystyczną, która umożliwi wszystkim chętnym wejście na fermę norek i przekonanie się, w jakich warunkach żyją zwierzęta. Jak spędzają tak naprawdę całe życie, bo norki rodzą się w klatkach i umierają tuż obok, na fermie futrzarskiej. Na miejscu będzie też możliwość napisania pocztówki do Donalda Tuska, które my następnie zbiorczo przekażemy premierowi, żeby okazać społeczny sprzeciw wobec hodowli. Będzie można także porozmawiać z aktywistami Otwartych Klatek i Fundacji Viva!. Przez cały dzień będziemy w centrum Warszawy przy naszym stoisku. A w niedzielę 24 listopada w ramach zwieńczenia obchodów Dnia bez Futra przejdziemy trasę spod sejmu pod PKiN. Marsz startuje o godzinie 12. Planujemy, żeby był duży, głośny, abyśmy ukazali wolę społeczeństwa i zmęczenie czekaniem. Już tyle Dni bez Futra miało być tymi ostatnimi. Na koniec spotkamy się pod naszą instalacją, gdzie kilka osób zabierze głos. Będą z nami przedstawiciele ruchu prozwierzęcego, dziennikarze, autorzy i parę znanych nazwisk.
„Chcemy wykrzyczeć frustrację i pokazać politykom, że nie odpuszczamy. Bo niestety, zwłaszcza w ostatnich latach, rządzący zapomnieli, że większość z nas opowiada się za zakazem”.
Czy Pani jakąś wskazówkę dla tych, którzy nie mogą być w niedzielę na marszu w Warszawie? Co mogą zrobić, aby wesprzeć sprawę?
Najmocniej zachęcam do podpisania deklaracji działania na stronie czasnazakaz.pl. Dołączając do tej społeczności, będziecie dostawać ode mnie wiadomości mailowe z prostymi zadaniami, które są bardzo pomocne, a nie zajmują wiele czasu. Może chodzić o napisanie komentarza pod wskazanym postem w mediach społecznościowych lub wysłanie maila. Zawsze podpowiadamy, jak wykonać zadanie. Staramy się, aby było to łatwe i mało czasochłonne. Zdarzają się też bardziej angażujące zadania, ale przecież można ograniczyć się tylko do tych, na które mamy zasoby i chęci. Każdy gest jest dla nas niesamowicie ważny.
Bieżące informacje na temat tegorocznego Dnia Bez Futra znaleźć można na wydarzeniu na Facebooku: https://www.facebook.com/events/4132391100324167