„Jaki werdykt?” – pyta się Rory dziadka rozwiązującego quiz w magazynie dla nastolatek. „Jestem jesienią” odpowiada Richard. Faktycznie historia rodziny Gilmore, znanej z „Kochanych kłopotów”, jednego z najbardziej uwielbianych seriali lat 2000, jest ściśle związana z tą najbardziej nostalgiczną porą roku. Nie bez powodu wierni fani co sezon na nowo zanurzają się w pełną wzlotów i upadków, klimatyczną opowieść o matce i córce. Obowiązkowo z kubkiem gorącej kawy w dłoni.
5 października 2000 roku amerykańska stacja telewizyjna The WB wyemitowała odcinek pilotowy niepozornego serialu rodzinnego. Produkcję tak niskobudżetową, że na jeden odcinek z padającym śniegiem ekipa musiała oszczędzać przez cały rok. 25 lat, 7 sezonów i jeden czteroodcinkowy miniserial Netflixa później „Gilmore Girls” jest już pozycją nie tyle słynną, co kultową. Okrągła rocznica jest świetną okazją, by powrócić do małomiasteczkowej scenerii Stars Hollow i przyjrzeć się fenomenowi serialu, który wciąż ogrzewa wiernych fanów przy corocznych rewatchach. Twórcy też zanurzają się we wspomnieniach. W produkcji jest właśnie dokument opowiadający o kulisach serialu „Drink Coffee, Talk Fast”, który zgromadził przed kamerą ponownie ponad 30 członków ekipy „Gilmore Girls”. Premiera zaplanowana jest na lato 2026 roku.
Nie byłoby „Gilmore Girls” bez Amy Sherman-Palladino. Twórczyni, scenarzystki i producentki serialu, która przez długi czas miała na planie władzę niemal absolutną. Jak na ironię, największe dzieło jej życia było kwestią przypadku. Kiedy Sherman-Palladino prezentowała nowe pomysły w The WB, nie widząc zainteresowania szefów stacji, w desperacji „wypaliła” myśl, która przyszła do niej na poczekaniu: serial o matce i córce, które są bardziej jak przyjaciółki. Telewizja się zachwyciła, a scenarzystka znalazła się pod ścianą. Musiała wymyślić serial od podstaw. Ale wszystko stało się jasne, kiedy podczas wycieczki z mężem, Danielem Palladino, odwiedziła Washington Depot, urocze wiejskie miasteczko w stanie Connecticut. Był październik, liście spadały z drzew, w miejscowej kawiarni wszyscy znali się po imieniu, a klienci przechodzili za ladę, by nalać sobie kawy. Tak znalazła swoją wymarzoną lokację. Miejsce, które zainspirowało serialową miejscowość: Stars Hollow.
„Gilmore Girls” (Fot. materiały prasowe CW Network/Courtesy Everett Collection)
Mieścina, gdzie każdy wpycha nos w nie swoje sprawy, plotki szerzą się z prędkością światła, gdzie dzieci wychowuje cała społeczność i każdy jest skory do pomocy. Gdzie za cenę prywatności otrzymuje się jedną, wielką rodzinę. W ramach rozrywki chadza się na komiczne zebrania Rady Miasta, dzianinowe i taneczne maratony, czy rekonstrukcje historycznej bitwy. Za wyjątkową atmosferę „Gilmore Girls” w dużej mierze odpowiada fikcyjne Stars Hollow. To tu serialowa Lorelai Gilmore (Lauren Graham) znajduje schronienie, gdy w wieku szesnastu lat, w ciąży, wyprowadza się od dobrze sytuowanych, ale despotycznych rodziców. Jak w każdym małym miasteczku, liczba miejsc, gdzie można spędzać czas jest mocno ograniczona. Zacieśnienie świata bohaterek do tak niewielkiego obszaru otula widzów jak przytulny koc. Wszystkie najważniejsze wydarzenia w ich życiu dzieją się w odległości kilku ulic. W altance będącej ozdobą głównego placu, sklepie spożywczym Doose's Market, w kafejce Luke's Diner, piekarni Weston's Bakery, sklepie z antykami Kim's Antiques i hotelu Independence Inn. Oglądający też stają się stałymi bywalcami tego mikroświata. Niewiele jest seriali, które potrafiły stworzyć z widzami ten rodzaj poufałości.
Okoliczna społeczność zapewnia dom, zastępuje bliskich, pomaga samotnej matce stanąć na nogi i wychowywać córkę, Rory (Alexis Bledel). Choć role mieszkańców miasteczka były nieporównywalnie mniejsze względem wiodącej pary aktorek, zostały napisane z czułością. Ekscentryczna zbieranina tworzy grupę, do której po prostu chce się przynależeć. Burmistrz-służbista Taylor Doose (Michael Winters), roztrzepana szefowa kuchni Sookie St. James (Melissa McCarthy), rubaszna nauczycielka tańca Miss Patty (Liz Torres), zrzędliwy właściciel kafejki Luke Danes (Scott Patterson) oraz człowiek, który pracuje wszędzie i nikt nie wie dlaczego: Kirk. Wcielający się w uwielbianego dziwaka Sean Gunn przyznał w wywiadzie, że początkowo był zatrudniony na planie w epizodycznej rólce montera instalacji. Kiedy kilka odcinków później potrzebowali kogoś, kto zagra dostawcę łabędzi, znów zatrudnili Gunna. Od tego momentu, aktor pojawiał się w roli praktycznie każdego usługodawcy w Stars Hollow. Występował na ekranie przez kilka sekund i żadna scena nie była równie zabawna. W trzecim sezonie Sean Gunn dołączył do oficjalnej obsady. Dziś ciężko wyobrazić sobie „Gilmore Girls” bez Kirka.
„Gilmore Girls” (Fot. materiały prasowe CW Network/Courtesy Everett Collection)
Przeciętnie scenariusz godzinnego odcinka serialu ma około 50 stron. W przypadku „Gilmore Girls” było ich 80. Tak szybko aktorzy wypowiadali swoje kwestie. Słowne przepychanki, bitwy na popkulturowe referencje, dialogi po brzegi napakowane inteligentnym dowcipem stały się cechą rozpoznawczą serialu Sherman-Palladino. A także esencją relacji serialowej mamy i córki. Niezwykłe porozumienie między Lorelai i Rory opiera się właśnie na dialogu. To poprzez dowcip komunikują się na co dzień, radzą sobie z trudnymi sytuacjami, rozładowują napiętą atmosferę rodzinnych relacji. Senna nonszalancja z jaką Rory wypowiada swoje kwestie imponuje tym bardziej, że angielski nie był pierwszym językiem dorastającej w Meksyku Alexis Bledel. W jej domu rodzinnym mówiło się po hiszpańsku. Angielskiego nauczyła się dopiero w szkole. Dodatkowo młodziutka aktorka praktycznie nie miała jeszcze wtedy zawodowego doświadczenia. Tytuł mistrzyni dialogu należy się jednak Lauren Graham. Bezkonkurencyjnej w liczbie gier słownych na minutę. Inteligentne, pełne nawiązań do muzyki, literatury, kina dialogi, w których często nie mogła się połapać nawet sama obsada były rodzajem zabawy Sherman-Palladino z publiką. Sposobem na nawiązanie i zacieśnianie relacji. „Widzowie są tak mądrzy, jak pozwolisz im być” – stwierdziła twórczyni serialu.
Choć od dialogów można dostać zawrotu głowy, tempo serialu jest powolne, upływ czasu przedstawiony realistycznie. Każda pora roku wyznacza konkretne rytuały. Rytm „Gilmore Girls” ma, wpisane w małomiasteczkową naturę, właściwości kojące, ale także pozwala nam poznać postaci od podszewki. Zrozumieć ich, gdy później popełniają błędy. A błędów jest sporo. Fani często powracają do serialu, by analizować wątpliwe zachowania bohaterek. Największe kontrowersje budzi sezon 6, w którym Rory przechodzi kryzys tożsamości, rzuca studia, urywa kontakt z mamą. Zachowanie bohaterki irytuje, ale jednocześnie większość z nas zna je z autopsji. Osobiście lubię ten fragment i nigdy go nie omijam. Dojrzewająca na naszych oczach Rory, rozpuszczona przez mieszkańców Stars Hollow, uznawana powszechnie za perfekcyjną, musiała się w końcu przewrócić. „Gilmore Girls” to przecież także pełnoprawna teen drama. Ze wszystkimi nastoletnimi problemami i łańcuszkiem miłostek na dokładkę. Podział na „Team Dean”, „Team Jess”, „Team Logan” wciąż polaryzuje publikę i sprawia, że serial smakuje jeszcze lepiej.
„Gilmore Girls” (Fot. materiały prasowe CW Network/Courtesy Everett Collection)
Nastrojowy soundtrack, sepiowe, klimatyczne zdjęcia – ciepło płynące z serialu jest zapisane głęboko w jego estetyce. Z dzisiejszego punktu widzenia, sentyment jest jeszcze silniejszy. Estetyka początku lat 2000, podkreślana przez modowe wybory Lorelai i Rory, powoduje, że łezka kręci się w oku. Tego serialu się nie ogląda, konsumuje się go jak najlepszy comfort food. Na pewno mają też na to wpływ nawyki żywieniowe głównych bohaterek. Ich zamiłowanie do jedzenia na wynos i pochłanianej litrami kawy, w połączeniu z ogromną niechęcią do jakiejkolwiek aktywności fizycznej sprawia, że nieskazitelne figury Lorelai i Rory już zawsze pozostaną jedną z największych zagadek w historii telewizji. Na śniadanie ciastka Pop-Tarts lub pączki, potem szybka filiżanka kawy (lub trzy) w kafejce Luke’a, na lunch cheeseburger z frytkami, kolejne kawy, potem okrutnie słodkie ciasto z kremem w piekarni Weston's, znowu kawa, a na kolację pizza. Lepiej nie zasiadać do serialu na głodnego. Liczba śmieciowego jedzenia, które bohaterki są w stanie pochłonąć jest wprost zadziwiająca. Szczególnie wtedy, gdy są szczęśliwe. Być może Alexis Bledel ma ze swoją bohaterką coś wspólnego, bo gdy dowiedziała się, że dostała rolę, zamówiła pizzę.
Polski tytuł serialu brzmi „Kochane kłopoty”, ale ja zdecydowanie wolę oryginalny: „Gilmore Girls”. Podkreślający trud międzypokoleniowych więzi i klasowego konfliktu między babcią, mamą i córką, z którymi wielu widzów mogło się utożsamiać. Mocno konserwatywna Emily Gilmore (cudowna Kelly Bishop) nie potrafi zaakceptować życiowych wyborów swojej zbuntowanej córki Lorelai. Nie może jej znieść, a jednocześnie straszliwie za nią tęskni. Usilnie zabiega też o relację z wnuczką, a ponieważ została wychowana w przeświadczeniu, że miłość jest transakcyjna, nic nie cieszy ją równie mocno, jak finansowe wsparcie, którego może udzielić Rory. Jednym ze stałych punktów serialu są pełne napięcia piątkowe kolacje w domu dziadków, na które bohaterki zgadzają się przychodzić w zamian za opłacenie prywatnego liceum dla Rory.
Najbardziej interesująca jest jednak relacja na linii mama-córka. Bardziej przyjacielska niż rodzicielska, pełna wzajemnej miłości, ale też wywrócona do góry nogami. To Rory zdaje się być tą poukładaną życiowo i odpowiedzialną. Ze swoimi perfekcyjnymi stopniami, listami zadań i planem dostania się na Harvard. Podczas gdy zakręconej Lorelai zdarza się zapomnieć, że zaniosła wszystkie ubrania do pralni, przez co na spotkanie ze szkolnym dyrektorem ostatecznie wybiera się w jeansowych szortach. Mimo swojego nieogaru tworzy jednak dla Rory dom, w którym nastolatka czuje się w pełni akceptowana i może rozwijać swoje marzenia. Jest cool mamą, którą każde z nas chciałoby mieć.
Wszystkie sezony serialu „Gilmore Girls” dostępne są na platformie Netflix.