To pewnie dość przewrotna forma komplementu złożonego artystce, bo ostatecznie przekonało mnie nie jej najnowsze dzieło, ale jego autorka.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 8/2025.
Rzucam wyzwanie czytelnikom: posłuchacie wywiadu, jakiego Miley udzieliła ostatnio „New York Timesowi” i pozostańcie niezauroczeni. Poczekam! Skradła moje serce już na początku; „Możesz pytać mnie o wszystko”, zapewniła dziennikarkę. Wiecie, kto tak mówi w dobie milczących medialnie gwiazd muzyki pop? Ktoś, kto jest pewny siebie i swojej inteligencji. Lubimy takich ludzi! Kiedy słuchałam z rosnącym zainteresowaniem tej pełnej werwy, ciekawości i doświadczeń wciąż młodej kobiety, głowiłam się, czym kiedyś tak bardzo podpadła mi Miley Cyrus?
Poznałam ją dwie dekady temu. Była kolejną z nastoletnich gwiazdek fabryki snów o wielkiej karierze, filmowego studia Disneya. Grała główną rolę w serialu „Hannah Montana” i stawała się idolką dziecięcej Ameryki. O 10 lat starsza od Miley, byłam wtedy zainteresowana tnącymi serce pieśniami na „Back to Black” Amy Winehouse, bo to była rozrywka dla dorosłych, myślałam z wyższością. Zaabsorbowana fantastycznym dla kobiet czasem w muzyce, zasłuchana w Adele, Kate Nash, Lily Allen i Florence and the Machine, ignorowałam śpiewającą aktorkę zza oceanu. Pamiętając tak samo świeży, co spektakularny upadek Britney Spears, podchodziłam dość ostrożnie do nastoletnich, generujących miliony dolarów zysku karier. Kolejny raz usłyszałam o Miley w 2008 roku.
Była bohaterką wielkiego obyczajowego skandalu, pozując w negliżu na okładce magazynu „Vanity Fair”. Nie pomogły tłumaczenia piętnastoletniej Miley, że sesja była artystyczna, zdjęcia wykonała wybitna Annie Leibovitz, a intencje wszystkich zaangażowanych były niewinne. „Wstyd” – zawyrokował na pierwszej stronie jeden z amerykańskich brukowców. Nastolatka – nie magazyn i nie fotografia – musiała wystosować oficjalne przeprosiny i obietnicę poprawy. Reputacja Disneya była cenniejsza niż duma. Pamiętam tamtą aferę doskonale, pamiętam rzeczywiście dość dyskusyjne zdjęcia, ale dopiero teraz, pracując nad tym felietonem, przeczytałam towarzyszący im tekst. Tak się zaczyna: „Wyprzedaje koncerty. Ma platynowe płyty i hitowy serial. Na barkach piętnastolatki spoczywa niemała biznesowa odpowiedzialność, nie wspominając o presji tabloidów i paparazzich, by załamała się jak Britney Spears”. Wtedy, wiosną 2008 roku, sama byłam bardzo młoda. Wychowana na obyczajowych skandalach Madonny i wyuzdanych tekstach Prince’a, patrząc na okładkę „Vanity Fair”, wzruszyłam tylko ramionami.
Miley Cyrus na kontrowersyjnej okładce „Vanity Fair” (2008).
Rozumiałam już popkulturę, ale wciąż uczyłam się życia. Dopiero później, po latach zobaczyłam na tej okładce nie nieinteresującą mnie gwiazdkę, ale dziecko, które na planie serialu, sprzedając te wszystkie koncerty i płyty, pracowało tak ciężko i odpowiedzialnie jak robiący spektakularną karierę dorosły. Ta sesja była wyrazem buntu, zaznaczenia swojego terytorium, decydowania o sobie i swoim wizerunku, nawet jeśli tylko przez wartą całego zamieszania chwilę. W 2018 roku Miley wycofała swoje „przeprosiny”. Dołączyła do Twitterowego zdjęcia okładki „New York Post” z „Wstydem” tym razem szczerą i autorską adnotację: „Wcale nie przepraszam. Pierdolcie się”.
Wróćmy do chronologii zdarzeń. W 2013 roku Miley Cyrus, dorastająca na oczach świata, śpiewająca dość miałki pop skandalistka, po raz pierwszy wylansowała przebój tak wielki, że dotarł i do mnie. „Wrecking Ball”, monumentalna ballada o nieszczęśliwej miłości, była pierwszym singlem Cyrus, który dotarł na szczyt amerykańskiego Billboardu. Gwiazdka oficjalnie stała się gwiazdą, w czym z pewnością pomógł śmiały teledysk, zrealizowany przez tak samo słynnego, co kontrowersyjnego fotografa Terry’ego Richardsona. Miley, już pełnoletnia, w sugestywnych kadrach wystąpiła nago. Znów było o niej głośno, ale kolejny raz nie robiło to na mnie wrażenia. Przy eleganckiej erotyce „Justify My Love” Madonny czy szokującej pornografią jej książki „Sex” ten teledysk był trochę szczeniackim wybrykiem, pokazaniem środkowego palca wszystkim, którzy jeszcze kilka lat wcześniej mówili, że nie wolno się jej rozebrać. W 2013 roku, gdy Beyoncé swoją imienną, najodważniejszą w dyskografii płytą pokazała, jak budzi się kobieca seksualność, Miley skupiała się głównie na drażnieniu publiczności. Aż w końcu przeszarżowała. Na gali wręczenia nagród MTV wykonała wspólnie z Robinem Thicke’em jego „Blurred Lines”, wielki przebój tamtych dni. Hit Robina został „ozdobiony” nie tylko mizoginistycznym, obrzydliwym tekstem, ale i pasującym do niego teledyskiem. Ten występ nie mógł być grzeczny. I nie był. Zadbała o to skąpo odziana Miley, wypinająca się przed wokalistą, bawiąca się scenicznym gadżetem, wielkim piankowym palcem, którym… Uruchomcie wyobraźnię. Występ był zwyczajnie niesmaczny i nie pomogła linia obrony: „Madonna to zrobiła, Britney to zrobiła. Na tej gali właśnie to się robi. Przechodzi się do historii”. Madonna tarzała się po scenie w wielkiej ślubnej sukni, pokazując, co myśli o roli przypisywanej młodym kobietom.
Miley Cyrus Podczas trasy koncertowej „Miley Cyrus/Hannah Montana: Best of Both Worlds” w Nassau Coliseum w Uniondale w stanie Nowy Jork (2007). (Fot. Kevin Mazur/Getty Images)
Britney Spears zaprezentowała jedną z najlepszych zmian kostiumu – od garnituru do kryształkowej nagości w kilka sekund, a rokpóźniej zatańczyła z żywym wężem. Miley… miała wielki palec i w szerszej perspektywie straciła więcej, niż zyskała. Zdjęcia wypiętej wokalistki z wyciągniętym językiem były definicją wizerunkowej porażki. Po latach przyznała zresztą, że zagalopowała się wtedy w swojej potrzebie szokowania, stracenia niewinnego wizerunku Hanny Montany. Myślała że walczy o swoją wolność, a była tylko marionetką w biznesowej grze seksualizowania młodych kobiet i zarabiania na nich milionów dolarów. A ja wciąż nie byłam po jej stronie. Podobnie jak oburzona tymi ekscesami, publikująca piętnujący jej zachowania list otwarty Sinead O’Connor.
Zwróciliście uwagę, za nami ponad połowa tekstu, a wciąż nie przeczytaliście o mocnym, charakterystycznym głosie Miley, o tym, jak fantastyczną i utalentowaną jest wokalistką? Bo zawsze wybryki i skandale były ważniejsze od muzyki. Więc może wreszcie o tym, kiedy po raz pierwszy tak naprawdę usłyszałam Miley Cyrus. W 2019 roku na wielkim koncercie w Los Angeles przyjaciele i współpracownicy żegnali Chrisa Cornella, wspaniałego wokalistę i człowieka, lidera Soundgarden, ikonę grunge’u, wielką gwiazdę muzyki. Wystąpili najwięksi: muzycy Metalliki, Pearl Jam, Foo Fighters i wielu innych, elita rocka i muzyki alternatywnej. Na tym koncercie wystąpiła również… Miley Cyrus. Zaśpiewała „Say Hello 2 Heaven”, piosenkę technicznie trudną i głęboko emocjonalną. Chris napisał ją w 1990 roku dla swojego najlepszego przyjaciela Andrew Wooda, który zmarł po przedawkowaniu narkotyków. „Przywitaj się z niebem” tego wieczora Miley miała zaśpiewać dla Chrisa. Gdy wyszła na scenę, przywitało ją nieme niedowierzanie i chłód obojętności. Jako zespół towarzyszący miała legendy muzyki, które widziały w niej to, czego ja dotąd zobaczyć nie potrafiłam. Rasową, pełnokrwistą artystkę. Oniemiałam po jej wykonaniu „Say Hello 2 Heaven”. Ja i zgromadzona w The Forum publiczność. Tego wieczora nie narodziła się gwiazda, to wydarzyło się wcześniej. Tego wieczora gwiazda wreszcie przyszła po swoje.
Miley Cyrus przyjmująca od Mariah Carey nagrodę „Best Pop Solo Performance” za „Flowers” podczas 66. gali Grammy Awards w Los Angeles (2024). (Fot. Amy Sussman/Getty Images)
O „swoje” walczyła latami, bo odmawiano jej wszystkiego. Córka wielkiej gwiazdy country, Billy’ego Raya Cyrusa? Na pewno miała karierę po znajomości, jak każde nepo baby. Gwiazdka Disneya? Korporacyjna marionetka. Nastoletnia idolka popu? Nieistotna wykonawczyni. Skandalistka w ultrakrótkich spódniczkach? Pusta idiotka. Dlatego tyle znaczyła dla Miley nagroda Grammy za jej wielki przebój „Flowers”.
Miley Cyrus i Billy Ray Cyrus uczestniczą w fotokonferencji „Hannah Montana: The Movie” w hotelu Villa Magna w Madrycie (2009). (Fot. Fotonoticias; /Getty Images)
Patrzyłam tamtej nocy na jej szczerą, wielką radość i przypominałam sobie, ile znaczyła dla Madonny jej pierwsza Grammy za muzykę, którą nagrywa, i ile na to czekała, niewiarygodne szesnaście lat. Praca kobiet w muzyce pop nigdy się nie kończy, wciąż muszą udowadniać, że ich wizerunek, ich pragnienia, ich seksualność nie kasują talentu, wartości i jakości ich produkcji.
Uznanie dla „Flowers” dodało Miley skrzydeł. I właśnie taka, uskrzydlona, wydała swój nowy album, wzorowane na wielkim „The Wall” Pink Floyd, „Something Beautiful”, najambitniejszą pozycję w swojej dyskografii.
Fot. materiały prasowe
I to jest ten moment felietonu, w którym złamię wam serce, drodzy czytelnicy. Bo Miley ten album po prostu się nie udał. To nie jest zła płyta, nic z tych rzeczy. Ale to album bez przeboju, bez znaczenia. A to dwie nienegocjowalne kategorie, z których przynajmniej jedna musi być spełniona, by taka produkcja była wydarzeniem, komercyjnym, kulturowym, artystycznym. Gdy dotarło do mnie, że ta płyta się „nie wydarzy”, że nic z tego nie będzie, zrozumiałam, jak bardzo trzymam za Miley kciuki. By po latach bycia gwiazdką, skandalistką, prowokatorką, wreszcie była jedną z najfajniejszych osób we współczesnej popkulturze – sobą.
Nine Inch Nails „The Downward Spiral”, 1994
Ciemność, rozpad i wielkie piękno. Depresja Trenta Reznora mogła być osobistym piekłem, ale zainspirowała jedną z najlepszych i najsmutniejszych płyt wybitnej muzycznie dekady
Fot. materiały prasowe
Radiohead „Ok Computer”, 1997
Kto mógł przypuszczać że Radiohead to nie tylko wspaniały zespół, ale i prorocy? Przewidzieli kryzys bliskich relacji i osamotnienie w świecie technologii. Ale żadna maszyna nie nagra płyty takiej jak ta.
Fot. materiały prasowe
Green Day „American Idiot”, 2004
Co robią punkowcy, gdy dojrzewają? Piszą operę o utracie marzeń. Pełne rozczarowania i gorzkich refleksji rockowe dzieło, które zdefiniowało ponure amerykańskie nastroje początku XXI wieku.
Fot. materiały prasowe