Gdybym dostawała złotówkę, ilekroć ktoś pyta: „A jaką dobrą płytę słyszałaś ostatnio?”…
Tekst pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.
I wtedy się zaczyna. Te wszystkie moje krętactwa: „Och, nadrabiam zaległości w starym country, Mickey Newbury, mówi ci to coś?”, „Wiesz, tyle piszę o latach 90., czy wspominałam, jakim pominiętym arcydziełem dekady jest płyta »King« Belly?”, „No nie wyobrażasz sobie, z jaką przyjemnością wraca się po 20 latach do najlepszych albumów nowej rockowej rewolucji!”. Będę kluczyć i kombinować, byle nie wypowiedzieć zdania: „Zdefiniuj »ostatnio«, to może coś przyjdzie mi do głowy”.
Być może to moja wina. Jestem dzieckiem wspaniałych czasów w muzyce popularnej, gdy znakomite albumy, o udokumentowanym znaczeniu kulturowym, artystycznym czy rynkowym, ukazywały się… codziennie! Bo jak inaczej nazwać wrześniowe dni 1991 roku, które dały nam „Nevermind” Nirvany, „Screamadelikę” Primal Scream, „Blood Sugar Sex Magik” Red Hot Chili Peppers i „Use Your Illusion” Guns N’Roses?
Nirvana, „Nevermind” (Fot. materiały prasowe)
Jeśli zostawimy wielką sztukę i szelmowski urok rock’n’rolla, to możemy do tej listy dopisać jeszcze rzetelne popowe albumy, sprzedane w wielomilionowych nakładach „Waking Up The Neighbours” Bryana Adamsa i „Stars” Simply Red. Kochaliśmy kupować płyty. A artyści potrafili je nagrywać.
Byłam dzieckiem, które dostawało nienadużywane pozwolenie od rodziców, by w przypadku szczególnie ważnych premier albumów (czy, po prawdzie, kaset) nie iść do szkoły, tylko do sklepu muzycznego, by punkt 10.00 włożyć do walkmana dawkę nowej muzyki. (Opłacało się być prymuską!)
Everything Is Recorded, „Temporary” (Fot. materiały prasowe)
Do dziś pamiętam te emocje: rozrywania folii, rozkładania książeczki, czytania tekstów, podziwiania zdjęć. Wreszcie radość słuchania wyczekanego albumu. Od początku do końca.
Widzicie, ze wspaniałymi albumami jest tak, że są czymś większym niż zbiór najlepszych nawet piosenek. Są światem, fascynującym i wciągającym dokładnie tak, jak najwybitniejsze dzieła literatury czy filmu. Podarowaliście sobie kiedyś przyjemność posłuchania debiutu The Doors? Poczuliście, gdzie powędrowała wasza wyobraźnia od zaproszenia „na drugą stronę” w „Break On Through” po ostatnie dźwięki „The End”? Po co używki, gdy jest taka muzyka! Przyznajcie, kiedy ostatnio z należną arcydziełu uwagą wsłuchaliście się w przesłanie albumu „Automatic For The People” R.E.M., pochylającego się nad tym, co znaczy żyć, kochać i czuć. Od pierwszych, ponurych taktów „Drive” po kojące słowa zamykającego płytę „Find The River” słuchacie muzyki, która, gdyby była obowiązkowym przedmiotem w szkole, czyniłaby świat lepszym miejscem.
R.E.M., „Automatic For The People” (Fot. materiały prasowe)
To jeszcze trzecie pytanie: wznieśliście się kiedyś ponad pyskówki braci Gallagher i posłuchaliście w całości „(What’s the Story) Morning Glory” Oasis? Poczuliście, jak brzmią marzenia chłopaków, którym nie miało prawa się udać, a osiągnęli wszystko? W otwierającym „Hello” zapraszają do beztroskiego, nieskomplikowanego świata, w którym można bezkarnie być sobą, bez względu na metrykę. Mieć pragnienia nieskażone tym, co wiemy, przez co zgorzknieliśmy i co straciliśmy. I tak trwamy w tym stanie aż po siedmiominutową „Champagne Supernova”, pieśń eksplozji najczystszych uczuć. Nigdy nie zapomnę pierwszego przesłuchania tego albumu. Nie jestem ckliwym słuchaczem, ale przy tym kosmicznym finale popłakałam się z radości, że doświadczam tak wspaniałej muzyki.
I to straciliśmy. Nie zrozumcie mnie źle, wciąż ukazują się dobre czy bardzo dobre albumy (moja klawiatura odmawia wyprodukowania słowa „znakomite”). Ale są albo niszowe, co znaczy, że odejmujemy ten jakże ważny w słuchaniu muzyki aspekt wspólnego, masowego doświadczenia, albo… ich renoma jest nieco naciągana, by było „cokolwiek”, by jeszcze nie obwieszczać „końca muzyki”. Zawodzą gwiazdy. Adele wydała ostatnią świetną płytę 14 lat temu, Madonna – 20, a Beyoncé – dziewięć.
Czytaj więcej: Madonna – najbardziej niestrudzona z wojowniczek popkultury
Panowie też nie mają się czym chwalić, U2 zachwycili po raz ostatni w 2004 roku i jest to życzliwe podejście, Coldplay zrobili to cztery lata później. Klasa średnia, bez względu na to, jak uwielbiana, powtarza formułę, kochamy Jacka White’a i Florence and the Machine, ale niecierpliwie czekamy na jeszcze jeden błysk ich fonograficznego geniuszu. Młodość… Potrafi zauroczyć momentami zachwycić, co zrobiły na swoich debiutach Billie Eilish i Olivia Rodrigo, ale równie często korzysta z luksusu współczesnej niewiary w ideę albumu. Dziś emocje kumuluje się nie na całej płycie, lecz w jednej piosence. „Not Like Us”, najważniejszy utwór 2024 roku, nie ukazał się na żadnym albumie. Kendrick Lamar miał swoje porachunki, załatwił to w cztery i pół minuty i przeszedł do historii muzyki.
Powody tej artystycznej redukcji są oczywiste, zapaść sprzedażowa rynku „fizycznego”, koniec płyt kompaktowych, dostępność i bogactwo serwisów streamingowych, fenomen hitów – podkładów dźwiękowych społecznościowych rolek, wreszcie niecierpliwość przesuwającego palcem po ekranie telefonu słuchacza. Nie podoba mi się? To następny, jeszcze jeden i kolejny. Z takim podejściem produkcja wymagająca czasu, skupienia i zaangażowania nie ma szans. Tracą wszyscy, artyści, branża, ale najbardziej my, fani muzyki.
Bezpośrednią inspiracją tego felietonu jest, parafrazując „Miasteczko Twin Peaks”, pewna „cholernie dobra płyta”. Ukazała się w lutym, po cichu – kilka prestiżowych wywiadów, parę recenzji, nic więcej. Jest dla wybranych. Everything is Recorded to projekt Richarda Russella, producenta i biznesmena, szefa wytwórni XL. Russell to postać w środowisku kultowa. Wykazał się genialną czujnością i podpisał kontrakt z nieznaną nastolatką z Londynu – Adele. Przygarnął wykończonych współpracą z wielkim koncernem fonograficznym muzyków Radiohead. Podpisał umowy z The White Stripes i The Prodigy. Wydał jedną z najlepszych płyt ubiegłego roku – „Romance” Fontaines D.C. Wszystko to zrobił, dbając o komfort podopiecznych i szacunek dla ich dokonań. Poprowadził XL do milionowych zysków, ale nie za wszelką cenę. Celowo redukował liczbę premier w swoim katalogu, by w masie nie straciła się wartość żadnej z jego pozycji. Doskonale wie, ile „waży” album. Także dlatego, że sam je tworzy.„Temporary” to trzecia płyta Everything Is Recorded, koleżeńskiego kolektywu wzajemnej adoracji i inspiracji.
Zespół R.E.M., 1992 (Fot. Steve Rapport/Getty Images)
Skoro „pisanie o muzyce to tańczenie o architekturze”, powstrzymam literackie zapędy, ale całą siłą autorytetu felietonistki zachęcam was do posłuchania tego albumu. Jest CAŁOŚCIĄ. Nie ma wypełniaczy i nie ma pereł. Jest wciągającą opowieścią prowadzącą nas przez świat utraty, odejść, końca. Nie w smutku, ale w zrozumieniu, że takie jest życie. To płyta przepełniona istotą, a nie jej brakiem. Celebrująca momenty i doświadczenia. I, najlepsze zostawiłam sobie na koniec, robiąca to w kilkunastu wspaniałych piosenkach, zagranych i zaśpiewanych przez najlepszych w branży. Ze świadomością, że tworzą ważny, potrzebny album. „Większość muzyków wie, że uwaga słuchaczy jest w tych czasach mocno rozproszona”, przyznał Russell w jednym z ostatnich wywiadów. „Ale co, do diabła, możesz z tym zrobić? Masz tylko jedno wyjście: starać się jeszcze bardziej, włożyć cały wysiłek i wszystko, co masz, w sztukę nagrywania płyt”. Teraz piłeczka jest po naszej stronie. Celebrujmy sztukę słuchania płyt!
Prince „Purple Rain”, 1984
Płyta, której pierwszego przesłuchania można tylko zazdrościć. Błyski niekwestionowanego geniuszu i pociągającego szaleństwa towarzyszą do ostatnich sekund legendarnego, tytułowego nagrania.
(Fot. materiały prasowe)
Björk „Post”, 1995
Szalona, kolorowa muzyka, tak różnorodna i tak ekscytująca, że nie sposób jej przedawkować, chce się tylko jeszcze, tylko więcej dźwięków prosto z eklektycznego świata islandzkiej wokalistki.
(Fot. materiały prasowe)
Interpol „Turn On The Bright Lights”, 2002
Nowy Jork po katastrofie, metropolia w szoku i miasto w artystycznym rozkwicie. Diament lokalnej sceny wydaje album wspanialszy niż największe słowa. Ta płyta to mrok, w którym nie tęskni się za światłem.
(Fot. materiały prasowe)
Father John Misty „I Love You Honeybear”, 2015
Koncept album o wielkiej miłości, od jej początków po matrymonialne spełnienie. Brzmi cukierkowo? Nic z tych rzeczy, nie pozwala na to ani cynizm autora, ani jego błyskotliwe pióro, ani, co tu kryć, charakter!
(Fot. materiały prasowe)
Sufjan Stevens „Carrie & Lowell”, 2015
Przygotujcie chusteczki, kontrast delikatnego głosu Sufjana z brutalnością pożegnań, rozliczeń i śmierci, gwarantuje silne emocje. Wszystko równoważy subtelne piękno tych ponadprzeciętnie intymnych piosenek.
(Fot. materiały prasowe)