Tworzy piosenki, lideruje męskiej grupie Mikromusic, ale przede wszystkim idzie własną drogą. Natalia Grosiak – wokalistka o krystalicznym głosie, obrończyni przyrody, rzeki odry i dębu Romek, który rośnie w jej domu – po latach przerwy wraca razem z zespołem płytą „Nie umiem tańczyć”.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 5/2025.
Alina Gutek: W 2013 roku twoja piosenka „Takiego chłopaka” stała się wielkim hitem. Kilka lat później zniknęłaś. Gdzie byłaś, jak cię nie było?
Natalia Grosiak: Rzeczywiście piosenka „Takiego chłopaka” wskoczyła na orbitę popularności. Do roku 2019 cały czas grałam koncerty, rocznie ponad 100. I nagle przyszedł rok 2020, pandemia i zapaść w naszym świecie artystycznym. Znalazłam się, jak wielu twórców, na przymusowym urlopie. Na tym urlopie miałam czas, żeby się wreszcie sobie przyjrzeć. I odkryłam, że jestem przemęczona, schorowana i wypalona. Ale dopiero w 2023 roku totalnie się rozsypałam.
Poczułaś to, kiedy zwolniłaś, a nie jak działałaś na wysokich obrotach?
Paradoksalnie tak. Jestem typem osoby zadaniowej. Działałam, nie przyglądałam się sobie, a to odwracało uwagę od tego, w jakiej kondycji były moje ciało i psychika. Jeździłam w trasę nawet z anginą. Przed koncertem połykałam polopirynę, potem brałam prysznic i na scenę, żeby następnego dnia jechać dalej z gorączką.
Gwałt na organizmie.
Na wszystkim. A byłam jeszcze menedżerką zespołu, założyłam wydawnictwo i wydawałam płyty. Jestem też mamą dwóch córek. Nie miałam czasu ani refleksji, żeby przyjrzeć się temu, co czuję.
Pandemia okazała się więc twoim sprzymierzeńcem.
Tak, twierdzę, że pandemia uratowała mi życie, bo musiałam zająć się sobą. Ale najpierw się rozsypałam, kryzys trwał trzy lata. Poszłam na terapię, którą po roku zakończyłam na życzenie. Wróciłam już po roku, będąc w bardzo głębokim kryzysie psychicznym, cierpiąc na bezsenność. Okazało się, że tkwiłam przez lata w wysokofunkcjonującej depresji. Nie miałam siły tworzyć nowych utworów, nie cieszyła mnie perspektywa koncertu, a z drugiej strony – czułam lęk, że nie koncertuję. Myślę, że kryzysy są po to, żeby dotknąć jakiegoś dna i zobaczyć tam, kim się jest, jakie ma się potrzeby, w którą stronę pójść. Przynajmniej w moim przypadku kryzys odegrał taką rolę.
Mówisz w czasie przeszłym. To znaczy, że czujesz się już uleczona?
Wydaje mi się, że to zadanie na całe życie. Bo kończąc terapię, dostajemy narzędzia do korzystania w trudnych chwilach, ale nie ma gwarancji na życie bez problemów. One są i będą, ale ja jestem inna, już sobie z nimi potrafię poradzić.
Wróciłaś silniejsza. Ale pomówmy o bodaj najważniejszym powrocie w twoim życiu, czyli o zawróceniu z drogi, którą zaprojektowali ci rodzice. Późno się im postawiłaś.
Myślę, że jestem dobrym przykładem ludzi z mojego pokolenia, czyli urodzonych pod koniec lat 70. Co prawda, poczyniliśmy duży postęp w stosunku do pokolenia naszych rodziców, zupełnie odciętych od swoich emocji. Ówczesne standardy wychowawcze zrobiły jednak swoje. Po urodzeniu zostałam odłączona od mamy, pokazano jej mnie dopiero trzeciego dnia, więc nie było uwolnienia oksytocyny. Do żłobka trafiłam, gdy miałam trzy miesiące. Dzieci z mojego pokolenia już na początku zostały złamane, więc potem nie znały swoich potrzeb i granic. Teraz odrabiamy lekcje za swoich rodziców – idziemy na psychoterapię, łączymy się ze swoimi emocjami. Oczywiście rodzice starali się być dla nas jak najlepsi. Co nie zmienia faktu, że długo nie wiedziałam, czego chcę, i gdy tata powiedział mi, że mam studiować prawo, to ja w owym czasie nie zdawałam sobie sprawy, że mogę odpowiedzieć: „Nie, tato, to jest moje życie, będę nim sama kierować”. Żyłam w przeświadczeniu, że to, co tata powie, jest święte. Poszłam więc na prawo.
Ale rodzice posłali cię najpierw do szkoły muzycznej.
Dlatego, że ktoś z ich znajomych, gdy usłyszał, jak gram na pianinie, powiedział, że mam talent. W szkole chciałam grać na flecie, ale narzucono mi skrzypce. Nie pokochałam się jednak ze skrzypcami, od zawsze rwałam się do śpiewania. Na 13. urodziny zażyczyłam sobie od rodziców gitarę. Od tej pory siedziałam w swoim pokoju i godzinami uczyłam się grać i śpiewać, aż słyszałam z głębi domu: „Natalia, już wystarczy, przestań wyć”. Wreszcie odkryłam swoją prawdziwą pasję – śpiewanie i układanie piosenek.
Musiałaś cierpieć na tym prawie. Jakim cudem dotrwałaś do końca?
Skończyłam z czwórką na dyplomie, nawet zaproponowano mi doktorat. Co więcej, w tym samym czasie studiowałam filologię słowiańską, którą też skończyłam z dobrą oceną. Już wtedy stworzyłam, razem z Dawidem Korbaczyńskim, zespół Mikromusic. Jeszcze na studiach graliśmy pierwsze koncerty we wrocławskich klubach. Tuż po studiach zaczęłam pracę w kancelarii prawnej, którą rzuciłam po pół roku.
Pamiętasz moment, kiedy odważyłaś się zejść z tej drogi?
Pamiętam dokładnie. Wyobraź sobie, że dwukrotnie zdawałam na aplikację radcowską za namową taty, który mówił: „ Będziesz pracowała jako prawniczka, a na boku sobie pośpiewasz”. W tej całej przygodzie z prawem czułam się bardzo niekompetentna, to nie był mój język, mój świat. Decyzja o odejściu była impulsem.
Myślę, że miałam początki stanu depresyjnego, bałam się przyszłości. Gdy myślałam o niej, ogarniała mnie panika. I pewnego dnia obudziłam się z wielkim ciężarem na klatce piersiowej. Stwierdziłam: koniec, muszę zawalczyć o siebie. Wstałam, ubrałam się, pojechałam do pracy i z marszu się zwolniłam.
Jak zareagowali rodzice?
Mój tata bardzo to przeżył. Rodzice byli w ogromnej panice, oświadczyli, że nie będą mnie utrzymywać. Ale świat już przygotował dla mnie miejsce do pracy. Grałam do kotleta we wrocławskiej restauracji Pod Papugami. Akurat w tym czasie w teatrze Capitol odbywał się casting do spektaklu „Scat” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, z muzyką Leszka Możdżera. Dostałam tam drugoplanową rolę. W międzyczasie powstała pierwsza płyta Mikromusic. I tak zaczęłam żyć po swojemu. Nie było łatwo, zwłaszcza że sukces długo nie przychodził. Zanim to się stało, nagrałam cztery płyty z Mikromusic. W 2013 wydaliśmy płytę „Piękny koniec”. Zupełnie nie wierzyłam w sukces. Byłam wtedy w ciąży z pierwszą córką. Potem w szpitalu, trzymając w ramionach córkę, obserwowałam, co dzieje się na YouTubie z piosenką „Takiego chłopaka”. Pierwszego dnia mieliśmy 50 tysięcy odsłon, w ciągu miesiąca – ponad milion.
Może ktoś tam na górze przestraszył się tytułu płyty i chciał cię tym sukcesem zatrzymać?
Może [śmiech]. Pamiętam, że gdy wymyśliłam tytuł, to Dawid powiedział: „Boję się, żeby to nie była samosprawdzająca się przepowiednia”. Na co odpowiedziałam: „To może być piękny koniec tego etapu”. I tak było.
Z jednej strony wielki sukces, za którym nie mogłaś pójść, bo – z drugiej strony – macierzyństwo.
Tak, życie wywróciło mi się podwójnie: zostałam matką Kai i „Takiego chłopaka”. Dostaliśmy zaproszenia na wiele festiwali, koncertów. Na Open’era jechałam z dwumiesięczną córką. W czasie koncertów zajmował się nią nasz kierowca – zawiązywałam mu chustę, a on nosił ją w niej po pokoju, dopóki nie wróciłam. Przy kolejnej płycie pojechałam w trasę z drugą córką. Od tej pory nie było czasu na odpoczynek.
Wracasz teraz z nową płytą, na której co piosenka to mocny temat. Kim jest Marianna, bohaterka jednej z nich?
To babcia, mama mojego taty, bohaterka książki „Chłopki”. Była jedną z 15 dzieci. Opowiadała mi, że kochała chodzić do szkoły, ale gdy nastawał czas żniw, ojciec zabierał ją do pracy w polu. Nie skończyła nawet podstawówki. Nikt nie wie, kiedy dokładnie się urodziła. Żyła niespełnioną miłością, o tym jest ta piosenka. Jako nastoletnia dziewczyna zakochała się z wzajemnością w chłopaku z tej samej wioski, delikatnym i czułym. Otulał ją długim płaszczem, kiedy spotykali się pod ich ulubionym drzewem. Rozdzieliła ich wojna, on wyjechał na przymusowe roboty do Niemiec, ona została przez ojca wydana za mąż, za alkoholika który ją bił, miała z nim córkę. Babcia mówiła, że gdy ukochany wrócił z wojny, spotkali się pod tym samym drzewem i płakali. Musieli się rozstać. Potem poznała mojego dziadka. Mieli dwoje dzieci, ale to nie było dobre małżeństwo. Dziadek był surowym człowiekiem, bił dzieci, mojej babci nie okazywał uczuć. Po jego śmierci babcia Marianna wyszła ponownie za mąż, znowu za alkoholika. Aż do końca życia wspominała swoją pierwszą miłość. Tęskniła za tamtym chłopakiem, który prawdopodobnie jako jedyny traktował ją z szacunkiem i czułością. Ponoć jego duch odwiedził ją w noc jego śmierci. O tym mi opowiadała.
Posłuchaj także: My, „Chłopki”. Co odziedziczyłyśmy po naszych babkach? Rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak
Zatrzymajmy się przy piosence „Nie biłeś się nigdy o mnie”. Miłość, która ci się przydarzyła, jest chyba zaprzeczeniem tej z „Takiego chłopaka”.
„Przydarzyła się” to dobre słowo. Dużo o tym myślałam, że sposób, w jaki wiążemy się z kimś, często nie jest naszą decyzją. W idealnym świecie tak naprawdę powinniśmy się najpierw zaprzyjaźnić, tymczasem najpierw wiąże nas chemia, a poznajemy siebie nawzajem dopiero wtedy, gdy przestają buzować hormony. Jesteśmy z mężem prawie 20 lat, a tak naprawdę dopiero teraz go dobrze poznałam, wiem, kim jest.
Jest od ciebie młodszy o sześć lat.
I to ja go poderwałam! Kiedy się poznaliśmy, miałam 28 lat, on 22. Zdążyłam już się dowiedzieć, jakich partnerów chcę unikać.
Miłość to trudne słowo. Bo to nie jest to, co czujemy, gdy się poznajemy. Miłość to przyjaźń, przywiązanie, lojalność, bycie ze sobą w trudnych momentach, kryzysach, wspieranie się nawzajem. Ostatnie parę lat było dla nas bardzo trudne. Ale kiedy byłam w depresji, dostałam od niego mocne wsparcie. Sprawdzianem dla związku są też dzieci. Życie się wtedy przemeblowuje, tracimy wolność, jesteśmy niewyspani i zmęczeni. I tutaj nie ma motyli w brzuchu. Jest partnerskie działanie dla wspólnej sprawy. I w tym trudnym momencie łatwo o kryzys w związku.
Śpiewasz: „Wybrałam cię, aby z tobą było mi najtrudniej”.
Bo miłość nie jest łatwa. Śpiewam też: „Gdy zachodzi słońce, wschodzi księżyc po twojej stronie”. Jesteśmy zupełnie różni, mamy inne potrzeby, czasami lubimy być sami, ale mamy też dużą część wspólną. Jesteśmy niezależnymi, osobnymi istotami, które postanowiły być razem.
To ty trzymasz kierownicę, tę metaforyczną i tę dosłowną, bo twój mąż nie ma prawa jazdy.
Uwielbiam prowadzić auto, bo to daje niezależność. Lubię pojechać z córkami przed siebie, gdziekolwiek. Ale w naszym związku współrządzimy.
A w zespole?
Na początku sądziłam, że będziemy to robić wspólnie. Przed urodzeniem Kai powiedziałam do Dawida: „Będziesz odbierał telefony i maile”. To się zupełnie nie sprawdziło, więc między skurczami w czasie porodu rozmawiałam przez telefon w sprawie koncertów.
Artystka i menedżerka w jednej osobie to nietypowe połączenie.
Myślę, że rzeczywiście spotkały się we mnie pożądane cechy, z jednej strony kreatywność, wrażliwość, a z drugiej – zaradność, przedsiębiorczość. Dzięki temu, kiedy na początku nikt nas nie chciał wydawać ani być naszym menedżerem, to sama nas wydałam, sama negocjowałam umowy. Dziś wyręcza mnie już moja menedżerka.
W piosence „Czułość” śpiewasz o dzieciach. Jak zmieniły cię córki?
Totalnie. Osadziły mnie w nowej roli, w której pozostanę do końca życia, nauczyły bezwarunkowej miłości.
Masz z tyłu głowy, żeby nie zrobić im tego, co niechcący zrobili ci twoi rodzice?
Oczywiście. Na terapii przerabiamy system rodzinny i chcąc uleczyć siebie, musimy tak jakby zburzyć system wgrany przez rodziców i zbudować własny. Gdy urodziły się córki, musiałam długo walczyć ze starszyzną, która próbowała narzucić mi swoje podejście do dzieci. Na szczęście posłuchałam siebie. Moje córki zostały wynoszone, wyprzytulane, spały z nami tak długo, jak potrzebowały. Wydaje mi się, że to uratowało starszą córkę, u której stwierdzono autyzm. Długo nie wiedziałam, na czym polega trudność między nami, ale dostała tyle miłości, że to pozwoliło wyprowadzić ją na prostą.
Nagrywacie razem piosenki.
Tak, wkrótce ukaże się płyta dla dzieci „Panda i Banda”. Zaczęło się tak, że jakiś czas temu napisałam na zamówienie kilka piosenek dla dzieci, które nie zostały wydane i wtedy postanowiłam nagrać na pamiątkę głosy córek. Fantastycznie się bawiłyśmy, wymyślałyśmy słowa i melodie. Powstała wesoła, optymistyczna płyta o zwierzątkach.
Płynnie – nomen omen – przeszłyśmy do ważnej piosenki na twojej nowej płycie „Jestem rzeką”.
Napisałam ją na prośbę Roberta Rienta, który stworzył Fundację Osoba Odra w odpowiedzi na katastrofę ekologiczną z 2022 roku, jaka dotknęła Odrę. Powiedział: „Rzeka cię woła”. Piosenki na zamówienie to trudny temat, staram się schować je pod serce i ponosić tak długo, aż naturalnie „wyjdzie” ze mnie piosenka. Ta czekała rok, włożyłam w nią całą moją miłość do Odry. Chciałam, żeby wsparła ją kobieca energia, stąd Małgorzata Maszkiewicz, artystka ze Szklarskiej Poręby, która stworzyła przepiękny teledysk. Stąd też moje przyjaciółki, które ze mną śpiewają: Bela Komoszyńska, Bovska i Marcelina. Na koncertach zbieramy podpisy pod petycją o uznaniu rzeki za osobę prawną.
Ochrona przyrody to bliski ci temat – gdy mieszkałaś w centrum Wrocławia, sadziłaś tam drzewa. Partyzancko, jak pisano.
No tak, bo to było nielegalne. Ale zostawiliśmy z mężem duży spadek mieszkańcom Wrocławia. Czuję dumę, jak obserwuję teraz te drzewa. Od kilku lat mieszkamy w bardzo zielonej dzielnicy, Biskupinie, niedaleko Odry, gdzie chodzę na spacery z moimi psami: Czesią i Ziutą. W naszym mieszkaniu rośnie dąb Romek...
Słucham?
Został zabudowany prawdopodobnie przez poprzednich właścicieli domu. Romek jest pod opieką dendrologa, ma między 150 a 200 lat. Mój mąż zaprojektował i wyremontował pokój Romka tak, żeby mieszkało mu się w nim komfortowo. Ma założony kołnierz, żeby dom nie przemakał, jego korona sięga ponad dach. Może kiedyś, jak finanse pozwolą, całkowicie go uwolnimy.
Wydałaś kolejną płytę, więc dużo się dzieje. Potrafisz w tym wszystkim zadbać o siebie?
Tak, zdecydowanie. Teraz już dbam o czas wolny, sen, o regenerację, o to, żeby jakościowo spędzać czas z rodziną. Najważniejsze, żeby żyć w samoświadomości, mieć kontakt ze sobą, ze swoimi potrzebami. Bardzo tego pilnuję.
Natalia Grosiak, wokalistka, autorka tekstów piosenek, gra na gitarze i ukulele. Współtwórczyni i liderka zespołu Mikromusic. Na początku tego roku ukazała się nowa płyta zespołu zatytułowana „Nie umiem tańczyć”.