1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Przebłyski prawdy. Rozmowa z Wiktorią Zwolińską o traumie, świetle i sile szczerości w muzyce

Przebłyski prawdy. Rozmowa z Wiktorią Zwolińską o traumie, świetle i sile szczerości w muzyce

Wiktoria Zwolińska (Fot. materiały prasowe Magic Records)
Wiktoria Zwolińska (Fot. materiały prasowe Magic Records)
Wiktoria Zwolińska wraca z albumem „przebłyski” – osobistym, szczerym i terapeutycznym. Opowiada o sile światła pośród ciemności, pierwszej miłości, muzyce jako sposobie na oswojenie traumy i sile kobiecej przyjaźni. Dorastała na oczach widzów, dziś zabiera nas w podróż do miejsc, które zwykle zostają przemilczane.

Wiktoria Zwolińska przeżyła coś, co mogło ją złamać. Ale zamiast milczeć, zamieniła ból w dźwięk. W upalną sierpniową noc 2023 roku została potrącona przez samochód – kierowca zbiegł z miejsca wypadku. Przez dwa dni była w śpiączce farmakologicznej, pięć kolejnych spędziła w stanie ciężkim na OIOM-ie. Czekała ją długa hospitalizacja, jeszcze dłuższa rehabilitacja. Z tamtych chwil pamięta jedno: latarnię uliczną. Światło w środku mroku. To właśnie ten symbol stał się jednym z motywów „przebłysków” – jej debiutanckiego albumu, który powstał z potrzeby zrozumienia, pogodzenia się, przeżycia. Rozmawiamy o muzyce jako terapii, o PTSD, o nieoczywistej sile kobiecej przyjaźni, o stracie, pierwszej miłości i dorastaniu na oczach tysięcy ludzi. O tym, jak czasem trzeba się rozsypać, by móc naprawdę poskładać siebie na nowo.

Robert Choiński: „przebłyski” to bardzo osobisty i emocjonalny album. Co poczułaś, gdy po raz pierwszy usłyszałaś go jako zamkniętą, gotową do wydania całość?

Wiktoria Zwolińska: Ogromną dumę. Płakałam i nie mogłam uwierzyć, że ta płyta naprawdę tak brzmi. Dzwoniłam do wszystkich producentów, do osoby odpowiedzialnej za miks, dziękowałam im, bo bez nich ten album nie byłby tym, czym jest. Czułam ogromne szczęście, wdzięczność i wielkie wzruszenie.

Wspomniałaś, że proces twórczy był dla Ciebie oczyszczający i autoterapeutyczny. Czy w trakcie pracy nad albumem odkryłaś o sobie coś nowego?

To bardzo głębokie pytanie… Myślę, że tak. Zrozumiałam, że jestem silniejsza i odważniejsza, niż wcześniej sądziłam. Kiedyś w ogóle nie potrafiłabym tak o sobie pomyśleć. Dziś, kiedy wracam do niektórych utworów, mam czasem takie myśli: „Już nie rób z siebie ofiary”, ale potem przypominam sobie, że wtedy miałam pełne prawo do tych emocji. I to jest dla mnie bardzo ważne – to zrozumienie i akceptacja siebie. Nauczyłam się, że trzeba pozwolić sobie czuć wszystko, co w nas jest. To klucz do zdrowego życia.

A jak wyglądało Twoje podejście do pisania tekstów tym razem w porównaniu z wcześniejszymi utworami?

Tym razem nie myślałam o żadnych oczekiwaniach. Pisałam piosenki, które od dawna chciałam stworzyć. Życie samo mnie poprowadziło do tematów, które poruszam na albumie. Musiałam doświadczyć trudnych rzeczy, żeby móc o nich autentycznie opowiedzieć. Wcześniej, gdy chciałam dotykać poważniejszych tematów, często spotykałam się z negowaniem – przez pryzmat wieku czy braku „życiowego bagażu”. A teraz już miałam swoje przeżycia i mogłam mówić z własnej perspektywy. Myślę, że to była największa różnica – pisałam naprawdę szczerze o sobie. Nie o tym, co wydaje mi się, że ludzie chcą usłyszeć, tylko o tym, co naprawdę czuję. I wierzę, że właśnie taka szczerość najgłębiej trafia do odbiorcy.

Światło, symbol nadziei, pojawia się w tytule i przekazie albumu. Czy były jeszcze inne symbole lub obrazy, które towarzyszyły Ci podczas tworzenia „przebłysków”?

Tak, ten motyw światła był dla mnie bardzo ważny. Tytułowe „przebłyski” to nie tylko nadzieja – to też coś ulotnego, coś, co pojawia się na chwilę i znika. Takie właśnie są te historie, które opowiadam w piosenkach. To obrazy i wspomnienia z ostatnich dwóch lat, które do mnie wracały, czasem w najmniej spodziewanych momentach. I wiele z tych przebłysków wcale nie było przyjemnych. Symbolika światła ma też osobisty wymiar. Jedyna rzecz, którą pamiętam z mojego wypadku samochodowego, to uliczna latarnia. To bardzo symboliczny obraz, trochę absurdalny, bo pamiętam, że pomyślałam wtedy: „Ale ładnie świeci ta latarnia”. Miałam wobec niej jakieś ciepłe, pozytywne odczucia mimo całej sytuacji. To właśnie ten obraz i to odczucie, choć tak proste, mocno wpłynęły na charakter albumu. Lubię nocne, ciemne klimaty, które na tej płycie też są obecne.

Wspomniałaś, że utwór „będę czekać”, który ostatecznie nagrałaś w duecie z Wiktorem Dydułą, był szczególnie trudny do napisania. Czy to właśnie ta piosenka jest dla Ciebie najważniejsza na płycie?

Tak, zdecydowanie. „będę czekać” to dla mnie najważniejszy utwór z całego albumu. Może właśnie dlatego było mi tak trudno go napisać. Kiedy ci na czymś bardzo zależy, pojawia się napięcie, prokrastynacja… Ciągle odkładasz to na później, bo chcesz, żeby wyszło idealnie. Miałam bardzo konkretną wizję tego, jak ten numer ma brzmieć, i finalnie wyszło nawet lepiej, niż się spodziewałam. Wiedziałam, że chcę, żeby to był duet, ale nie sądziłam, że z Wiktorem. A dziś? Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Jego obecność dopełniła ten utwór w niesamowity sposób.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Podkreślasz, że nie musiałaś niczego wymyślać, że to były Twoje własne historie. Jakie to uczucie dzielić się nimi z publicznością?

Różne. Z jednej strony niesamowite. Widzę, jak wiele osób odnajduje siebie w tych utworach. To bardzo wzruszające. Ale z drugiej strony… to też spore odsłonięcie się, emocjonalny ekshibicjonizm. Czasem czuję się z tym okej, a czasem mam wątpliwości, czy nie powiedziałam za dużo. Minęły już ponad dwa miesiące od premiery i teraz zaczynam mieć takie refleksje: czy nie pokazałam zbyt wiele ze swojego życia? Nadal jestem dumna z tej płyty, bez dwóch zdań, ale też mam świadomość, że bardzo się na niej otworzyłam.

Masz takie „second thoughts”? Że może wyśpiewałaś za dużo?

Trochę tak. Wiem, że szczerość jest ważna. I wierzę, że ludzie naprawdę jej potrzebują. Ale też żyjemy w czasach, gdzie zbyt duża otwartość bywa czasem odstraszająca.

Rozumiem. Ale myślę, że akurat w świecie muzyki to właśnie artyści mają odwagę mówić na głos to, co inni tylko czują. Twoje odczucia przypomniały mi wypowiedź Miley Cyrus, która powiedziała, że dziś nie wypuściłaby swojego utworu „Used To Be Young”, bo była w nim zbyt szczera. Ariana Grande mówiła podobnie o „ghostin”. To pokazuje, że nie jesteś sama w tych rozterkach.

Ty też masz niełatwe zadanie. Musisz otwierać artystów, ale z wyczuciem. Z jednej strony chcesz dotrzeć do sedna, z drugiej musisz uszanować prywatność. I rozumiem, że też pewnie czasem się zastanawiasz, co można pokazać, a czego lepiej nie publikować.

Masz rację. Dobrze, wróćmy do Twojej historii. Zastanawiam się, czy te powracające „przebłyski” z czasem stały się mniej obciążające dzięki muzyce? A może również dzięki terapii?

Dokładnie tak. Opisanie tych obrazów i przeniesienie ich do świata dźwięków i tekstu bardzo mi pomogło. To był sposób, by oswoić się z tym, co mnie nawiedzało. Oczywiście terapia również odegrała ogromną rolę. Miałam nawet sesje, podczas których analizowałam z terapeutką konkretne piosenki, które napisałam. Schodziłyśmy wtedy jeszcze głębiej. Sprawdzałyśmy, co właściwie chciałam powiedzieć, co ukryłam, a czego nie powiedziałam wprost. Bo prawda jest taka, że w niektórych tekstach trochę „gryzłam się w język”. Mogłam opisać pewne rzeczy bardziej dosłownie, mocniej, ale z jakichś powodów tego nie zrobiłam. I właśnie na terapii przyglądałyśmy się temu, dlaczego postąpiłam tak, a nie inaczej, co stało za tym wyborem. To były naprawdę ciekawe procesy. Myślę, że kiedy w życiu wydarza się coś trudnego, coś traumatycznego, to nie da się od tego uciec. Prędzej czy później to i tak wraca. Jedyna droga, jaką znam, to akceptacja. Przepracowanie tych doświadczeń, oswojenie ich na tyle, by móc powiedzieć: „To się wydarzyło, wiem, jak się wtedy czułam, ale dzisiaj jestem z tym pogodzona”. I nawet potrafię się w tym wszystkim do siebie przytulić.

Wiktoria Zwolińska (Fot. materiały prasowe Magic Records) Wiktoria Zwolińska (Fot. materiały prasowe Magic Records)

Chciałbym zapytać Cię o coś bardzo osobistego. Mówisz otwarcie o zespole stresu pourazowego, o amnezji dysocjacyjnej. To ogromnie odważne. Czy mówienie o tym publicznie było dla Ciebie częścią procesu zdrowienia?

Zdecydowanie tak. Chciałam jasno powiedzieć, o czym właściwie jest ta płyta, a ona jest właśnie o konfrontacji z trudnymi obrazami, z lękiem, z PTSD. To był proces oczyszczający. I dziś, kiedy patrzę na to z dystansu, czuję szacunek do samej siebie, że się na to zdobyłam. Wiem też, że wiele osób potrzebuje usłyszeć takie historie. Jeśli mam tę możliwość, by mówić o zdrowiu psychicznym, to chcę to robić. To ważne. Trzeba o siebie dbać, pielęgnować swoje emocje, a przede wszystkim nie bać się sięgać po pomoc. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że nie są sami. Jeśli ktoś potrzebuje rozmowy, wsparcia – może do mnie napisać. Zawsze odpisuję. Staram się wesprzeć, znaleźć wspólnie jakieś rozwiązanie. Wiem, że w pewnym sensie zrobiłam to wszystko dla siebie. Ale nie tylko.

Ruszacie z materiałem w trasę. Powroty do tych utworów bywają trudne? Czy jest na płycie taka piosenka, którą szczególnie boisz się wykonywać na żywo, bo wiąże się ze zbyt silnymi emocjami?

Kiedy teraz przygotowujemy się do koncertów, zauważam, że wiele z tych utworów nabiera dla mnie nowego znaczenia. Czasem wręcz odwrotnego niż wtedy, gdy je pisałam. To fascynujące. Na przykład piosenka, która powstawała w pozytywnych emocjach, dziś niekoniecznie już niesie ze sobą ten sam ładunek. Może nawet wręcz przeciwnie. I jest w tym coś bardzo pięknego, że koncertowa wersja „przebłysków” może zabrzmieć inaczej niż to, co słyszymy na płycie. Że te historie żyją, zmieniają się razem ze mną. Uwielbiam moich chłopaków z zespołu i to jest kolejna wartość tej trasy. Bo Wiktoria Zwolińska i „Wiktoria Zwolińska” jako zespół to dwie różne rzeczy. Choć gramy moje utwory, to każdy z nich daje z siebie sto procent i naprawdę wkłada w to całe serce. To nie jest tak, że tylko ja o wszystkim decyduję. To jest wspólna burza mózgów. Każdy z nich odnajduje się w tych utworach na swój sposób. Na koncertach brzmią one zupełnie inaczej. To coś więcej – to nowa energia, nowe życie tych samych historii. Nikodem Dybiński, który jest kierownikiem muzycznym i odpowiada za tzw. stemy, czyli ślady instrumentalne, też gra w zespole. Jest również współproducentem płyty, razem zrobiliśmy m.in. intro, outro i „bilet beze mnie”. Dla niego to też bardzo osobisty projekt. I myślę, że to wszystko mocno czuć w tym, jak razem gramy.

A czy w tym całym trudnym czasie miałaś swoją „latarnię”? Kogoś lub coś, co pomogło Ci przetrwać najciemniejsze momenty?

Oczywiście. Bez wątpienia byli to moi przyjaciele, szczególnie przyjaciółki. I właśnie tutaj bardzo naturalnie nawiążę do piosenki „nie płacz dziewczyno”, bo ja naprawdę mam ogromne szczęście, że jestem otoczona kobietami, przy których mogę się po prostu rozpłakać. Jestem im niesamowicie wdzięczna, że są. Ale największym wsparciem, najjaśniejszym światłem w tym wszystkim, byli i są moi rodzice. Mam do nich ogromny szacunek. Wiem, że to, co ja przeżyłam, to jedno, ale mam poczucie, że oni przeżyli znacznie więcej. Dlatego też tak bardzo chciałam szybko stanąć na nogi. Dla siebie, ale też ze względu na nich.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Na Twoim albumie nie brakuje trudnych wątków – pojawiają się nawiązania do traumatycznych wydarzeń sprzed prawie dwóch lat, ale też mocno wybrzmiewa temat relacji i miłości, choć nie zawsze szczęśliwej. Co było impulsem, by te wątki połączyć?

Myślę, że one po prostu naturalnie się na siebie nałożyły w czasie. Właściwie, gdy wcześniej wspominaliśmy o „światełku”, które pomogło mi przetrwać trudne chwile, to właśnie relacja romantyczna też nim była. Stała się dla mnie odskocznią od ciemniejszych, bardziej mrocznych doświadczeń. Bo kiedy człowiek się zakochuje, nawet jeśli to zakochanie nie jest do końca szczęśliwe, to ono i tak niesie ze sobą jakąś lekkość, nadzieję. Daje wiarę, że poza cierpieniem istnieją też inne emocje, że życie to coś więcej niż trauma. Ta relacja przyszła do mnie w momencie, który zbiegał się z moim wewnętrznym „egzaminem dojrzałości”. Pozwoliła mi inaczej spojrzeć na siebie i świat – może nie była idealna, ale bardzo dużo mnie nauczyła, szczególnie o emocjonalnej dojrzałości. I jestem za to wdzięczna.

Czytaj także: Od chłopaka z supermarketu do głosu pokolenia. Kim jest Bad Bunny?

Skoro już poruszyłaś temat dorastania, chciałbym Cię zapytać o początki Twojej kariery. Zadebiutowałaś w bardzo młodym wieku, wielu zna Cię z „The Voice Kids”. Jak dziś patrzysz na tamten etap?

Tak naprawdę zadebiutowałam jeszcze wcześniej niż w „The Voice Kids”! Gdy miałam dziesięć lat, występowałam w programie „Mali Giganci”, a później w „Hit Hit Hurra!”. Można powiedzieć, że trochę wychowałam się na scenach telewizyjnych. Brałam udział w wielu konkursach i festiwalach, jeździłam po całej Polsce, śpiewałam covery. To mi dało ogromne doświadczenie – ale też wzbudziło apetyt na więcej. Bo wiadomo, w takich programach najczęściej śpiewa się covery.

No właśnie, piosenki pewnie też były wybierane przez producentów. Nie wiem, czy możesz o tym mówić, więc może ja powiem za Ciebie…?

Tak, tak, zdecydowanie tak było. W programach były sugestie repertuarowe. Na konkursach często sama wybierałam piosenki, ale i tak były to covery. W pewnym momencie trochę mi się to znudziło i któregoś dnia po prostu usiadłam do pianina i zaczęłam pisać, tworzyć coś własnego. Miałam wtedy 12 lat i pomyślałam: „Napiszę swoją piosenkę”. I od tego wszystko się zaczęło. Kiedy poszłam do „The Voice’a”, to już z pewną świadomością tego, dlaczego tam jestem. Mimo że miałam wtedy 14 czy 15 lat, wiedziałam, że chcę pokazać się szerszej publiczności. Zaśpiewałam tam swoją autorską piosenkę, bo od początku czułam, że to jest mój cel – tworzyć własne rzeczy i dzielić się nimi z ludźmi. I tak znalazłam się tu, gdzie jestem teraz. Odnajduję w tym duży spokój. Tworzenie stało się moją codziennością, a dzielenie się tym z innymi daje mi ogromną satysfakcję. Nie ma już tej presji konkursów i uważam, że to jest super.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

A czy tamte doświadczenia, udział w programach i konkursach, w jakimś stopniu przygotowały Cię do obecnego życia artystycznego? Nauczyły Cię czegoś? A może przed czymś ostrzegły?

Na pewno nauczyły mnie, że serce zawsze wygrywa. I że trzeba iść za tym, co czujesz. Miałam ogromne szczęście, że od początku wspierali mnie moi rodzice. Przed każdym występem powtarzali mi: „Pamiętaj, śpiewaj prosto z serducha. To, co wyćwiczyłaś – super, a czego nie wyćwiczyłaś – trudno. Najważniejsze, żeby to było szczere”. I to zdanie zostało ze mną do dziś. Z drugiej strony, te doświadczenia miały też ciemniejszą stronę. W konkursach dostaje się wynik natychmiast – albo aprobatę, albo nie. Pierwsze, drugie, trzecie miejsce – i to przez długi czas było dla mnie wyznacznikiem tego, czy jestem dobra. A potem, kiedy zaczęłam budować swoją własną drogę artystyczną, kiedy zaczęłam wydawać własne utwory, zrozumiałam, że muzyka nie jest mierzalna. Nie ma „pierwszego miejsca”. Jasne, są listy przebojów, ale to działa zupełnie inaczej. To jest inny świat, dużo mniej przewidywalny. I tu ogromną rolę gra szczęście.

I cała masa zmiennych.

Dokładnie, masa zmiennych. I to nauczyło mnie odpuszczania. Zrozumiałam, że w muzyce nie chodzi o rywalizację. Osoba, która mnie słucha, może też słuchać pięciu innych artystów. Może iść na wszystkie nasze koncerty. To nie działa na zasadzie „ten albo ten”. To zależy od nastroju, potrzeby, chwili. Nie ma lepszych i gorszych – i to jest, moim zdaniem, piękne. Ogromna wartość.

A długo zajęło Ci wyjście z tego zero-jedynkowego schematu: dostałam się/nie dostałam, wygrałam/nie wygrałam?

Myślę, że tak… i nie. To był proces. Od czterech lat jestem związana z Magic Records i mam wrażenie, że dopiero kiedy zaczęłam wydawać EP-kę „…na podstawie zazdrości”, kiedy wyszedł duet z Dawidem Tyszkowskim – wtedy zaczęłam naprawdę odpuszczać. Na początku, przez pierwsze dwa lata, wciąż miałam w głowie te wszystkie schematy – czemu nie lecę w radiu, czemu nie zaproszono mnie na festiwal… Ale dziś mam to już całkowicie za sobą. I jestem bardzo wdzięczna, że doszłam do takiego momentu, że tworzę z radości, a nie z potrzeby udowadniania czegoś.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Od pewnego czasu mieszkasz w Warszawie. Co skłoniło Cię do przeprowadzki i jak odnajdujesz się w tym mieście?

Czuję się tutaj naprawdę świetnie. Największym impulsem do przeprowadzki byli ludzie – moi przyjaciele są właśnie w Warszawie. Poza tym to miasto oferuje ogromne możliwości, szczególnie jeśli chodzi o działalność artystyczną. Czułam też potrzebę zamknięcia pewnego etapu w życiu. Kraków był moim domem od zawsze, ale z czasem zaczęłam odczuwać zmęczenie tym miejscem. Z Warszawą przez lata kojarzyły mi się tylko pozytywne rzeczy: sesje nagraniowe, krótkie wyjazdy, spotkania z producentami. Traktowałam ją trochę jak odskocznię, przestrzeń wytchnienia. W końcu zadałam sobie pytanie: „Dlaczego ta odskocznia nie miałaby stać się codziennością?”. I tak się właśnie stało. Teraz to Warszawa jest moim domem, a do Krakowa jeżdżę na weekendy, jak do rodziny. I to jest naprawdę cudowne.

Jak wygląda Twoja codzienność, kiedy akurat nie nagrywasz ani nie grasz koncertów? Czym się wtedy zajmujesz?

Zaczęłam uczyć śpiewu w prywatnej szkole i to jest coś absolutnie fantastycznego. Czuję ogromną satysfakcję, że po tych ponad 10 latach warsztatów, lekcji, pracy z różnymi trenerami mogę teraz przekazywać swoją wiedzę dalej. Uwielbiam moich uczniów, mam do nich wielkie szczęście. Każdego z osobna bardzo lubię i myślę, że gdybyśmy się poznali prywatnie, to z większością naprawdę bym się zaprzyjaźniła. To daje mi coś bardzo ważnego – możliwość bezpośredniego kontaktu. Poprzez muzykę chcę pomagać innym, opowiadać historie, dawać emocje. A tutaj mogę to robić w bardzo realny, namacalny sposób. Pomagać komuś otworzyć się przez śpiew, znaleźć swoją ekspresję. To dla mnie niezwykle cenne.

A ten pomysł, żeby zostać nauczycielką śpiewu, wyszedł od Ciebie czy ktoś Ci to zasugerował?

Szczerze? Bodźcem było trochę… poszukiwanie pieniędzy. (śmiech)

Proza życia. Trzeba się jakoś w tej stolicy utrzymać.

Dokładnie. Jeszcze jak mieszkałam w Krakowie, pracowałam jako hostessa w restauracji. I wtedy zrozumiałam, że jeśli ktoś jest wysoko wrażliwy i działa w artystycznej przestrzeni, to trudno mu odnaleźć się w – nazwijmy to – zwykłej pracy.

To musi być ogromny dysonans. Tu na co dzień żyjesz muzyką, tworzysz, a nagle masz robić coś, co jest totalnie poza tym światem i do czego nie masz serca.

Dokładnie. Na początku ogłosiłam się w Krakowie na różnych stronach, zapraszałam uczniów do siebie do mieszkania i… zakochałam się w tym. Bardzo szybko się w tym odnalazłam. Moi rodzice też zawsze mówili: „Jakby co, zawsze możesz uczyć śpiewu, przecież tyle wiesz”. A ja miałam w sobie takie: „Nie, to za duża odpowiedzialność, nie wiem, czy dam radę”. Ale spróbowałam i okazało się, że naprawdę mam wiedzę. Wiele rzeczy, o których nawet zapomniałam, że je wiem, nagle zaczęło wypływać w pracy z uczniami. Przypominały mi się konkretne techniki, ćwiczenia i wiedziałam, co może pomóc danej osobie. To było niesamowite. Kiedy przeprowadzałam się do Warszawy, wiedziałam, że jeśli uda mi się znaleźć pracę związaną z przestrzenią artystyczną, to będzie ogromne szczęście. No i udało się. Przyszło to dość szybko i naturalnie, za co jestem bardzo wdzięczna.

Wiktoria Zwolińska (Fot. materiały prasowe Magic Records) Wiktoria Zwolińska (Fot. materiały prasowe Magic Records)

Przed Tobą wyjątkowy czas: koncert premierowy, udział w Męskim Graniu, który jest ogromnym wyróżnieniem. Serdeczne gratulacje, to naprawdę prestiżowe wydarzenie!

Dziękuję! To naprawdę spełnienie marzeń.

Jesienią ruszasz też w klubową trasę koncertową. Jakie emocje towarzyszą Ci przed powrotem na scenę z tak osobistym materiałem?

Ogromne, nie mogę się tego doczekać! Zespół Wiktoria Zwolińska wkłada w te występy całe swoje serce i bardzo się cieszę, że koncerty będą miały formę takiego małego spektaklu. Uwielbiam w nich to, że pobudzają wszystkie zmysły. Bo to nie tylko dźwięk – to też obraz, ruch, światło, zapach, atmosfera. Chciałabym, żeby każdy, kto przyjdzie, naprawdę to poczuł; żebyśmy stworzyli wspólnie coś wyjątkowego. Koncert premierowy będzie taką wizytówką tego, co planujemy dalej. Mam mnóstwo pomysłów, planów i mam nadzieję, że tym pierwszym występem zachęcę ludzi do przyjścia na kolejne koncerty, żeby wracali, bo to będzie coś, co się przeżywa, a nie tylko słucha.

A co dalej? Wspominałaś, że zaraz po premierze wracasz do studia. Czy już powstają nowe historie, nowe dźwięki?

Cały czas coś się dzieje w mojej głowie. Nie jest to jeszcze do końca określone, ale mam zarys tego, jak mogłoby to wyglądać. Na pewno chcę pozostać przy tworzeniu spójnych historii – jak przy „przebłyskach”, gdzie album ma swój kolor, motyw przewodni, emocjonalny trzon. Uwielbiam, kiedy muzyka opowiada historię od początku do końca. I z pewnością w nowych utworach też będzie ta narracja, ale teraz jestem na etapie zbierania inspiracji, łączenia kropek. Jestem też otwarta na nowe bodźce, które mogą sprawić, że ten kierunek się jeszcze wyklaruje. To wszystko się dopiero tworzy, ale czuję, że jestem na dobrej drodze.

Wiktoria Zwolińska urodziła się 1 listopada 2004 roku w Krakowie. Jest piosenkarką, autorką tekstów i kompozytorką. 21 marca 2025 roku ukazał się jej debiutancki album pt. „przebłyski”, na którym znalazły się duety z takimi artystami jak Livka, Wiktor Dyduła czy zespół Lor. Nowego materiału artystki będzie można posłuchać na żywo 28 maja 2025 roku podczas premierowego koncertu w warszawskim klubie Hydrozagadka. Bilety można zakupić na livenation.pl.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze