1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Smutek jest prosty. Przychodzi sam. O radość trzeba się postarać”. Rozmowa z Ireną Santor

„Smutek jest prosty. Przychodzi sam. O radość trzeba się postarać”. Rozmowa z Ireną Santor

(Fot. Wojtek Biały)
(Fot. Wojtek Biały)
„Radość to wysiłek. To coś, co trzeba codziennie zdobywać, czego trzeba się uczyć, jak języka, jak gry na instrumencie. Ale warto. Radość jest moją przeciwwagą psychiczną, moim ratunkiem” - mówi Irena Santor w książce „Kobiece gadanie” (wyd. REBIS).

Tekst jest fragmentem książki Beaty Biały „Kobiece gadanie” (wyd. REBIS).

Beata Biały: Trudne czasy, a ja chcę z tobą porozmawiać o radości. Czy radość to dziś luksus, przywilej czy może obowiązek wobec samego siebie?

Irena Santor: Radość... Radość w trudnych czasach wydaje się niemal niedorzeczna, ale może właśnie dlatego jest nam bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Wiesz, nie traktuję jej jako luksusu, nie jest też dla mnie przywilejem, bo ten zakłada, że jest dla wybranych. Myślę sobie, że radość to… obowiązek, zdecydowanie obowiązek. Jeśli już mam coś klasyfikować w tej wielkiej układance życia, to tak – naszym obowiązkiem jest szukać radości. Nie czekać, aż przyjdzie sama, ale szukać. Szukać pozytywów, siły, pewności siebie – ale tej prawdziwej, zakorzenionej w dobru, w poczuciu wartości. Mam prawo do życia. I nikt nie ma prawa mi go odebrać.

Ty zawsze wydajesz się radosna. To maska, iluzja, a może rzeczywiście odnajdujesz radość każdego dnia?

To nie jest gra. Ja jej szukam. Świadomie, uparcie. Radość to wysiłek. To coś, co trzeba codziennie zdobywać, czego trzeba się uczyć, jak języka, jak gry na instrumencie. Ale warto. Radość jest moją przeciwwagą psychiczną, moim ratunkiem. Smutek mnie wyniszcza, odrzucam go instynktownie, jak organizm odrzuca truciznę. Nie znoszę go, gryzę się z nim. Ale czasami wpadam w tę otchłań, więc uczę się z niej wychodzić.

Jak się z niej wydostajesz? Jak się podnosisz, kiedy smutek cię przygniata?

To kwestia doświadczenia. Żyję już wystarczająco długo, by znać swoje emocje i wiedzieć, że można się nauczyć z nimi pracować. Tyle razy w życiu byłam smutna, przeszłam przez to. A jednak za każdym razem, kiedy ciemność mnie wciąga, wiem, że muszę się wygrzebać. To niemal fizyczny wysiłek. Jak wspinaczka, krok za krokiem, chwyt za chwytem, bez spoglądania w dół.

Czy to znaczy, że radość to wybór? Można ją wybrać jak ubrania w szafie?

Epiktet mówił, że nie rzeczy nas martwią, ale sposób, w jaki je postrzegamy. To prawda. Wybieram to, na czym się koncentruję. Kiedy w mojej głowie zaczyna rządzić lęk, wracam do tego, co daje mi światło. Bo wiem, czym jest życie w lęku. Jako dziecko przeżyłam wojnę, doświadczenie, którego nie da się zapomnieć. I teraz, kiedy patrzę na świat, mam to okropne poczucie, że historia się powtarza. Niepewność chwili. Lęk, że ktoś powie ci, że nie zasługujesz na istnienie.

A jednak przetrwałaś. Przeżyłaś to wszystko. Tyle osób nie miało tej szansy…

Więc samym cudem jest to, że oddycham. Samą radością jest życie. Dlatego trzeba go bronić. Bronić dostępu do radości, do siły, do tego, co daje ci chęć na jutro. Do tego, żeby mieć prawo do beztroski, do chwili lekkomyślności, do luksusu niechcenia. Bo wiesz, to też jest radość – pozwolić sobie na odpoczynek, na nicnierobienie, na oddech. Ale to zawsze trwa przez chwilę, nie wiadomo jak długo. I nie wiadomo, kto, kiedy i w jaki sposób spróbuje ci to odebrać. Smutek jest prosty. Przychodzi sam. O radość trzeba się postarać. Oczywiście są ludzie, którym radość przychodzi naturalnie, może z nieświadomości. Nigdy nie doświadczyli lęku, który czai się gdzieś za plecami, nigdy nie wiedzieli, co to znaczy obudzić się rano i czuć, że świat może cię zmiażdżyć, że jedno wydarzenie może wszystko zmienić.

Profesor Czapiński mówił, że człowiek rodzi się albo szczęśliwy, albo nieszczęśliwy. Może to kwestia predyspozycji, wewnętrznej gotowości do walki?

Ja urodziłam się w niedzielę. W samo południe. Dzwony biły na Anioł Pański. Sala porodowa była tuż przy kościele. Może dlatego mam w sobie to światło? Może dlatego chcę być radosna? Może to coś znaczy? Może noszę w sobie tę potrzebę, by za wszelką cenę… szukać radości? Urodziłam się w Papowie Biskupim, koło Chełmży i Chełmna. Jak miałam rok, rodzice przeprowadzili się do Solca Kujawskiego, który był po prostu większą wsią. Lubiłam w tym Solcu biegać nad Wisłę albo chodzić do lasu. Byłam radosnym dzieckiem, ciekawskim. Ale też trochę niegrzecznym, takim „nieusłuchanym”, jak się tam mówiło. Musiałam być wszędzie tam, gdzie nie wolno było chodzić. Pamiętam, jak kiedyś cała wieś mnie szukała, bo gdzieś przepadłam. Pewnego dnia wyszłam do miasta i się zgubiłam. Mama odchodziła od zmysłów. Znalazł mnie tata, w lesie. Pamiętam, jaka byłam dumna, jak paw, gdy niósł mnie na barana przez Solec i z wysokości patrzyłam na wszystkich. Może to jest właśnie dowód na to, że zawsze szukałam radości. Że w naturalny sposób broniłam się przed smutkiem, nawet wtedy, gdy życie wcale nie było łatwe. Nie wiem, czy się bałam, gdy błąkałam się sama w tym wielkim lesie. Nie pamiętam tego strachu – więc może wcale go nie było? A może mój mózg wyrzuca wszystko, co nie jest radością? Bo z tego zdarzenia pamiętam tylko radość towarzyszącą temu, jak tata mnie niósł na ramionach przez Solec.

A jak myślisz, czy człowiek rodzi się z radością w sercu, czy musi się jej nauczyć, potykając się o życie?

Przyszłam na świat w niedzielę, dzień święty. Może rzeczywiście dostałam ją w darze? Ale myślę, że pierwsze chwile życia to nie tylko światło wpadające przez okno, ale również ludzie, którzy otaczają nowo narodzone dziecko. Ja miałam szczęście – byli wokół mnie dobrzy ludzie. Nie rozczulali się nade mną, nie szeptali słodkich słów, ale dbali, bym miała ciepło, by mój nos był wytarty, a małe ręce nie zmarzły, kiedy biegałam po podwórzu. Nie było wtedy wielkich wyznań, ale miłość była w geście, w spojrzeniu, w pozwoleniu na to, bym słuchała rozmów dorosłych, bym uczestniczyła w ich codziennym świecie. Mój dziadek był zarządcą we wsi należącej do pana Waligóry. Prowadził mnie do obory, gdzie pokazywał mi świat zwierząt, świat ciepłych oddechów i delikatnych chrap. Pamiętam, jak podałam cielaczkowi palec, a on zaczął go ssać, ostrożnie, ufnie. Poczułam wtedy coś, czego nie umiałam nazwać, coś na kształt przynależności do tego świata, tej ziemi, tych ludzi. Było w tym świecie wiele radości, choć nie zawsze była oczywista. Byłam dzieckiem, które szybko zrozumiało, że miejsce przy stole nie zawsze jest pewne. W moim domu wszyscy jedli razem – to było coś więcej niż posiłek, to był rytuał, wspólnota, wyznacznik przynależności. Ale kiedy byłam niegrzeczna, odsuwano mnie od tego kręgu. Dla trzylatki, czterolatki to było jak wygnanie. Siadałam na małej ryczce – oddzielona, ukarana milczeniem. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że to nie sama kara jest najgorsza, ale to, co się z nią wiązało – samotność. Jadłam w ciszy, a jedzenie stawało się gorzkie, jakby straciło smak. I do dziś pamiętam tamten dzień. Siedziałam skulona na tej małej ławeczce, trzymając w rękach kawałek chleba, gdy podbiegł pies i wyrwał mi go. Chwilę później zeskoczył kot i strącił resztę. Patrzyłam na okruchy, które zniknęły w ich łapczywych pyskach, i poczułam rozpacz tak wielką, jakby świat się zapadł. Płakałam, szlochając przez łzy: „Psy na mnie, koty na mnie, wszystko na mnie!”. Dziś, po latach, wydaje mi się to niemal symboliczne. To pierwsze poczucie niesprawiedliwości, to pierwsze doświadczenie samotności, kiedy w dziecięcej głowie pojawia się myśl, że coś jest przeciwko tobie. A przecież to był tylko pies, tylko kot – zwykłe zwierzęta, głodne jak ja. Ale też i podświadome poczucie zasłużonej kary. Nie wiedziałam wtedy, że to był dopiero początek większych strat. Są smutki, które przychodzą nagle, jak uderzenie wiatru, które niemal przewraca człowieka. I są smutki, które osiadają na duszy jak kurz – warstwa po warstwie, dzień po dniu, aż nagle zdajesz sobie sprawę, że są częścią ciebie.

Zastanawiam się przez całą naszą rozmowę, skąd w tobie tyle optymizmu.

Trochę w życiu przeszłam. A wtedy wszystko wydaje się już tylko prostsze. Poza tym mam swoje nutki.

Miałaś ten optymizm, gdy kilkanaście lat temu zachorowałaś na raka? Myślałaś: „Wszystko będzie dobrze”?

Nie. Wtedy świat się zawalił. Zrobiłam mammografię i okazało się, że w jednej piersi jest jakiś mały guzek. Pamiętam, to był Wielki Czwartek. Natychmiast pobiegłam do Centrum Onkologii na Ursynowie. Gmach był niemal opustoszały, wszyscy już żyli świętami. Zrobiłam raban: „Gdzie jest lekarz? Proszę lekarza!”. Pielęgniarka pytała, o co chodzi, chciała mnie uspokoić. „Ja mam raka! Natychmiast trzeba mnie operować!” – krzyczałam. Na szczęście lekarka, do której trafiłam, ukołysała mnie, pogłaskała, wysłuchała. Pokazałam wynik mammografii. „Ale to jeszcze nic nie jest” – powiedziała spokojnie. A ja znów wpadłam w ton paniki: „Proszę to wyciąć. Jeśli trzeba, proszę amputować pierś”. Histeria pełna. I to wszystko w ten Wielki Czwartek. „Święta jeszcze pani przeżyje” – powiedziała, żeby mnie rozśmieszyć. Miałam się zgłosić po Wielkanocy. Zrobili wszystkie badania. Czekanie na wyniki to jest piekło. Ale to piekło, z którego muszę wyjść.

A skąd siły do walki?

Może z tych przeżyć? Bo nie wierzę, że ktoś wychowany pod kloszem potem daje sobie radę z przeciwnościami losu. I wtedy też stanęłam do walki. Na szczęście wystarczyła operacja oszczędzająca.

Czego bałaś się najbardziej? Śmierci?

Tego, że przestanę być. Że już nie zobaczę tylu rzeczy – jak zakwitnie łąka, nie usłyszę, jak śpiewają ptaki... Bo ja mam kłopot z tą wiarą, że będzie mi lepiej w raju, po śmierci. Dlatego jestem zdania, że powinnam być jak najdłużej tu, na ziemi. Istnieć i cieszyć się życiem. Doświadczać. Doznawać. W chorobie boję się tylko tego, że stanę się rośliną i nie będę wiedziała, kim jestem, przestanę rozumieć.

Czy wiesz już, po co musiałaś przejść przez ból? Czy to wszystko miało sens, czy też było tylko okrutnym zrządzeniem losu?

Nie wiem. Mówi się, że cierpienie uszlachetnia. Nieprawda. Cierpienie nie czyni człowieka lepszym, nie dodaje mu blasku ani nie wynosi go na wyższy poziom istnienia. To nie alchemia – z bólu nie rodzi się złoto. Cierpienie uczy jedynie przetrwania. Hartuje, oswaja, sprawia, że człowiek nie drży tak bardzo, gdy przychodzą kolejne ciosy. To jak stara blizna – wciąż czujesz, że tam jest, ale już nie boli tak jak wtedy, gdy rana była świeża. Ale uszlachetnienie? Nie.

Fot. materiały prasowe) Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze