1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „To potworne myśleć o sobie, że jest się niekompletnym tylko dlatego, że nie ma się partnera czy partnerki” – mówi Peter McGraw, rzecznik singli

„To potworne myśleć o sobie, że jest się niekompletnym tylko dlatego, że nie ma się partnera czy partnerki” – mówi Peter McGraw, rzecznik singli

Peter McGraw (Fot. Josh Mishell)
Peter McGraw (Fot. Josh Mishell)
Jeśli kobieta nie ma partnera, to znaczy, że nikt jej nie chce. Jeśli mężczyzna żyje sam, to pewnie nie zasłużył. Czy w świecie zaprojektowanym dla par, osobom, które świadomie wybierają życie w pojedynkę, może być dobrze? Pytamy Petera McGraw, badacza, autora książki „Solo. Żyj szczęśliwie własnym życiem” oraz zdeklarowanego solistę.

Tekst pochodzi ze „Zwierciadła” 4/2025

Jak wyglądał twój wieczór kawalerski?

20 lat temu przeprowadziłem się z Princeton do Boulder w stanie Kolorado. Prowadziłem bogate życie towarzyskie, miałem wielu dobrych znajomych i każdy z nich chciał odwiedzić mnie w nowym miejscu. Zamiast organizować pojedyncze wizyty przez okrągły rok, postanowiłem zaprosić wszystkich jednocześnie i zorganizowałem weekend rozrywek. Graliśmy w pokera, chodziliśmy po górach, szwendaliśmy się od baru do baru. Świetna zabawa. Pewnie nawet lepsza niż na standardowym wieczorze kawalerskim, bo jako osoba, która nie zamierzała wziąć ślubu i nie miała narzeczonej, mogłem do woli flirtować z obcymi kobietami.

Ale kiedy człowiek przeprowadza się i chce pokazać znajomym nowy dom, urządza parapetówkę…

Już wtedy podejrzewałem, że małżeństwo i dzieci nie są mi pisane. A z drugiej strony nie potrafiłem pogodzić się tym, że jedynie ludzie chcący się żenić zasługują na świętowanie. Dlaczego tylko oni mają się dobrze bawić? Dlaczego celebruje się koniec singielstwa, a nie życie w pojedynkę? Będę szczery. 20 lat temu moje refleksje nad byciem solistą nie miały zbyt wiele głębi, ale już coś się we mnie tliło. Zasiałem wtedy ziarno, które rozkwitło ruchem Solo, choć nie zakładałem, że stanę się rzecznikiem singli. Nie myślałem o wszczynaniu globalnej dyskusji na temat satysfakcjonującego życia bez pary. Po prostu wiodłem samodzielne fajne życie i uważałem, że należy to życie docenić.

Kiedy utwierdziłeś się w przekonaniu, że nie chcesz brać ślubu i zakładać rodziny?

Najpierw zrozumiałem, że nie chcę mieć dzieci. Wizja ojcostwa nigdy mnie specjalnie nie kręciła. Chciałem podróżować, tworzyć, a gdy wszedłem na ścieżkę akademicką prowadzącą ku profesurze, nawet posiadanie partnerki było zbyt dużym poświęceniem i wyzwaniem, o dzieciach nie wspominając. To nie znaczy, że jestem przeciwny związkom. Byłem w kilku bardzo udanych i kochałem moje partnerki, budowaliśmy wspólnie świetne relacje, które były dla nas źródłem szczęścia. Tyle że wszystkie te kobiety pragnęły mieć rodzinę. Nawet gdy będąc ze mną, twierdziły, że nie są zainteresowane macierzyństwem, niedługo po naszym rozstaniu poznawały kogoś, z kim mają dziś dzieci.

Parę razy byłem tak zakochany, że rozważałem małżeństwo, ale wiedziałem, że to transakcja wiązana. Będzie ślub, będą dzieci. O jednej z moich partnerek piszę w „Solo. Żyj szczęśliwie własnym życiem” (przeczytaj fragment książki, przyp. red). Byliśmy bardzo szczęśliwi, ale mój brak zainteresowania rodzicielstwem sprawił, że straciła przekonanie do naszej relacji i zaczęła się z niej wycofywać. Oboje byliśmy zdruzgotani rozstaniem. O tym już nie wspominam w książce, ale rok później odnowiliśmy znajomość, a ja próbowałem ją odzyskać. Gdy powiedziała „nie”, poczułem ulgę. Wiedziałem, że temat dziecka wróci i będziemy musieli zerwać po raz drugi.

To doświadczenie i kilka kolejnych ważnych relacji utwierdziły mnie w decyzji o nieposiadaniu dzieci. Jestem jej pewien i dziś, gdy kogoś poznaję, od razu o tym mówię. Po tym objawieniu przyszło następne – że nie potrzebuję ślubu. Nie jestem przeciwnikiem małżeństwa, wierzę, że u wielu ta koncepcja się sprawdza, ale dla mnie jest wysiłkiem niewartym zachodu. Poza tym wersja stałej relacji, która by mi odpowiadała, jest tak niekonwencjonalna, tak daleka od tradycyjnych definicji związku, że są niewielkie szanse, aby to osiągnąć. Dlatego nawet nie próbuję. A ponieważ kobiet, które myślą podobnie, jest na całym świecie pewnie kilka, po co w ogóle wchodzić na Tindera?

Kobiety dziś aktywnie walczą o prawo do dobrowolnej bezdzietności, oswajają społeczeństwo z figurą niematki z wyboru. Ale wśród mężczyzn to nie są jeszcze popularne deklaracje. Nie ma wielu takich, którzy otwarcie mówią: „Nie chcę zostać ojcem, to nie dla mnie”.

Tak myślisz? Gdy pięć lat temu startował projekt Solo [to nie tylko książka, ale także podcast, cykl spotkań dla singli The Singles Salon, wystąpienia publiczne i badania naukowe nad kulturą relacji – przyp. red.], myślałem o stworzeniu prostej wykładni dobrego życia w pojedynkę. Jak nie przepraszać za bycie singlem. Jak nie czuć się mniej wartościowym bez pary. Jak wchodzić w wiek średni jako singiel, gdy wszyscy dokoła są w związkach. Jak nie dać się opresyjnym społecznym przekazom i przetrwać solo w świecie zaprojektowanym dla dwojga. To był proces zespolony z głębokim poznawaniem samego siebie.

Sprawdzałem, jak sam chciałbym żyć, jak chciałbym budować relacje, jeśli zdecyduję się chodzić na randki, bo potwornie męczyła mnie sztywna i dawno ustalona dynamika uwodzenia. Wiedziałem też, że nie chcę mieszkać z partnerką. Możemy się świetnie dogadywać, kochać, mieć podobne preferencje i nawyki, ale ja chcę mieszkać sam. Na starcie miałem więc do zakomunikowania kilka poważnych rzeczy. „Nie” dla wspólnego mieszkania, „nie” dla dzieci. Mogłem więc ściemniać ze strachu przed odrzuceniem albo mówić prawdę i czuć, że jestem na randce jako najbardziej autentyczna wersja siebie. Wiesz, co mnie przyjemnie zaskoczyło? Większość kobiet, które poznałem przez aplikacje randkowe, doceniła moją szczerość. A wiesz dlaczego? Bo wiele z nich jest notorycznie oszukiwanych albo zwodzonych. A tu nagle pojawia się gość, który może wygłasza niepopularne opinie na temat relacji, mówi rzeczy, które większość ludzi uważa za moralnie naganne, ale przynajmniej od początku stawia sprawy uczciwie. Kiedy interesuje cię standardowa wersja związku, nie rozmawiasz o kolejnych etapach pogłębiania relacji.

Wiesz, że takie sytuacje jak wspólne zamieszkanie, narzeczeństwo, ślub czy dzieci po prostu się wydarzą. Wszyscy znają reguły gry. Kiedy jednak choćby odrobinę wykraczasz poza normę ze swoimi potrzebami, gdy interesuje cię relacja, która łamie zasady – musisz rozmawiać, musisz się odsłonić, musisz pogodzić się z tym, że osoba po drugiej stronie uzna cię za dziwaka albo szaleńca, że ją rozczarujesz, rozgniewasz albo odstręczysz.

Mówisz, że kobiety są często okłamywane. Wezmę stronę mężczyzn. Może nie wszyscy oszukują z premedytacją, a jedynie mówią nam to, co większość z nas chce usłyszeć. Kultura tak programuje kobiety, by marzyły o pierścionku zaręczynowym, a mężczyzn, by myśleli, że najgłębszym pragnieniem każdej kobiety jest zamążpójście.

Masz rację. Zastanawiam się, jak wiele par ucieszyłyby osobne wakacje, ale żadne tego nie zaproponuje, bo boi się, że drugiemu będzie przykro. Ludzie nie mówią, czego naprawdę chcą – ze strachu.

Czytaj także: Ghosting – co to dokładnie jest? Jak reagować na takie zakończenie relacji?

Ale czy ludzie wiedzą, czego naprawdę chcą? Świadomą decyzję o singielstwie czy bezdzietności mogą podjąć osoby, która świetnie znają siebie, swoje potrzeby, swoje mocne strony i ograniczenia.

W książce pochylam się nad koncepcją ruchomych schodów związku, to termin ukuty przez Amy Gahran w książce „Stepping Off the Relationship Escalator: Uncommon Love and Life” („Schodząc z ruchomych schodów związku: nietypowe sposoby na miłość i życie”). Gahran definiuje listę oczekiwań społeczności wobec osób, które łączą się w parę. Co muszą zrobić, żeby ich związek był traktowany poważnie i spełniał normę wartościowej relacji. Uważam, że taki model związku, w którym pokonujemy kolejne etapy na drodze do ślubu, jest świetny, ale pod warunkiem, że dwie dorosłe, zaangażowane w relację osoby zrozumiały zasady postępowania, skonfrontowały je z własnymi potrzebami, a potem omówiły z partnerem lub partnerką. Naprawdę przegadali sprawy, a nie tylko założyli, że każdy chce tego samego od relacji romantycznej. Tymczasem niewiele osób przygląda się narzuconym zasadom, nikt nie zastanawia się nad tym, skąd się wzięły i komu mają naprawdę służyć.

Rozróżniasz bycie singlem i bycie solistą. Dlaczego?

Terminy „singiel” i „singielka” określają twój stan cywilny, a solista i solistka to coś szerszego, to tożsamość. Nie wszyscy single są solistami i nie wszystkie solistki to singielki. Możesz być osobą o orientacji solo, ale żyć w relacji.

Co definiuje solistów i solistki? Wbrew temu, co próbuje wmówić im kultura, nie wierzą, że potrzebują pary, by żyć pełnią życia. Nie są samotnymi połówkami, które czekają, żeby połączyć się z kimś w idealną całość. To potworne myśleć o sobie, że jest się niekompletnym tylko dlatego, że nie ma się partnera czy partnerki. Że znaczy się mniej.

Drugim fundamentem solisty jest jego autonomia. Nie szuka osoby, która rozwiąże za niego jego problemy, bo sam potrafi się z nimi uporać. To nie znaczy, że mamy nie prosić o pomoc, gdy jej potrzebujemy, ale potrafimy się sobą zająć. Jesteśmy dla siebie samych dobrymi rodzicami. Dzięki temu wchodzimy w partnerskie związki, a nie relacje oparte na niezdrowej zależności.

Jesteś w relacji, bo zdecydowałaś, że ona wzbogaci twoje życie, a nie dlatego, że jej desperacko potrzebujesz. Spójrz, jak często po rozpadzie związku jedna osoba zostaje z niczym, ponieważ zrezygnowała z własnej autonomii. Mężczyźni rezygnują z własnych aktywności społecznych, bo żony organizują im życie towarzyskie. Po rozwodzie taki mężczyzna nie ma żadnych przyjaciół. Kobiety z kolei poświęcają karierę i ekonomiczną niezależność. Soliści kwestionują te reguły, solistki to urodzone buntowniczki. Żyją życiem skrojonym pod ich potrzeby i preferencje.

Gdy mówisz o samowystarczalności, od razu myślę o badaniach, które pokazują, że kobiety niezamężne żyją dłużej i cieszą się lepszym zdrowiem niż mężatki, a mężczyźni na odwrót. Pojedynczy mężczyzna choruje i umiera wcześniej niż żonaty, któremu żona suszy głowę o zdrową dietę i regularne badania. Nie chcę przekonywać mężczyzn, że małżeństwo opłaca im się, nawet gdy go nie chcą, ale może te badania pokazują, że powinni nauczyć się zdrowego życia?

Byłbym ostrożny z wyciąganiem kategorycznych wniosków ze wspomnianych badań, bo one niekoniecznie świadczą o cudownym wpływie żon na zdrowie mężów. Mogą pokazywać, że kobiety po prostu chętniej poślubiają mężczyzn, którzy cieszą się niezłym zdrowiem, więc już na starcie mężowie mają przewagę.

Zgadzam się jednak, że nie powinno być tak, że mężczyzna odżywia się zdrowo tylko dlatego, że jego partnerka tego oczekuje albo dlatego, że gotuje mu zblinasowane posiłki. Albo unika alkoholu dlatego, że jego żona wkurza się, gdy wypije za dużo. Powinien wiedzieć, że to mu szkodzi.

W książce przypominasz, że gdy amerykański psychoanalityk Harry Stack Sullivan stworzył termin „druga połówka” (significant other), miał na myśli wszystkie ważne i bliskie nam osoby, również przyjaciółki i mentorów. Z czasem jednak zaczęliśmy go używać wyłącznie w kontekście miłości romantycznej. Smutne, że tak nisko cenimy przyjaźnie.

To konsekwencja atomizacji życia rodzinnego. Dawno, dawno temu żyliśmy w składających się z krewnych i przyjaciół niewielkich grupach łowców i zbieraczy, w których nie było miejsca na dysharmonię. Żeby wspólnota działała, musiałaś dogadać się z ludźmi. To była kwestia przetrwania, a każdy członek społeczności był tak samo potrzebny, by przeżyć. Plemię było rodziną. Gdy zaczęliśmy zajmować się uprawą ziemi, stworzyliśmy hierarchiczne struktury rodzinne, ale wciąż wielopokoleniowe, rozbudowane. Wraz z postępującą industrializacją, osiadaniem w centrach miast albo na przedmieściach, rodzina się stopniowo kurczyła. Rodzice, dzieci i tyle. Odizolowaliśmy się od sąsiadów. A potem na nasze nieszczęście wynaleziono telewizję. Rozrywkę, którą konsumujesz bez potrzeby wychodzenia z domu i spotykania się w ludźmi. Postęp wyciąga nas ze wspólnoty. Ale to twierdzenie nie jest prawdziwe w przypadku singli, którzy mają większe grona przyjaciół niż ludzie po ślubie i chętnie angażują się w życie społeczne czy sąsiedzkie, działając na rzecz innych. Też siedzą przed telewizorem, ale łatwiej im wyjść, gdy obok na kanapie nie siedzi mąż albo żona, która ich od tego pomysłu odwiedzie.

Często powtarzasz, że emancypacja solistów i solistek jest powiązana z emancypacją kobiet. Rozwiniesz tę myśl?

W społecznościach łowiecko-zbierackich mężczyźni polowali, a kobiety zbierały owoce czy zioła. Jedni i drudzy dbali o wyżywienie grupy, ich pozycje były równe. W agrokulturze wyższą pozycję miał mężczyzna, bo obsługa maszyn rolniczych wymagała tężyzny fizycznej. Kobietom pozostała opieka na dziećmi i zajmowanie się domem, uznano je wtedy za drugą płeć. Dodatkowo małżeństwa aranżowane, służące ekspansji majątków, traktowały kobietę jak własność, przekazywaną z jednej rodziny do drugiej.

Kobiety straciły swoją moc. Nie mogły głosować, posiadać nieruchomości, mieć własnych pieniędzy. Rewolucja przemysłowa przywróciła im prawo edukacji i finansową niezależność. Zyskały sprawczość i mogły decydować nie tylko o tym, kogo poślubią, ale czy w ogóle wyjdą za mąż. Stara panna, na którą patrzyło się z politowaniem, miała własne pieniądze i wolność. Dlaczego dziś rośnie liczba osób żyjących solo? Bo coraz więcej kobiet zdaje sobie sprawę, że nie potrzebuje mężczyzny do szczęścia.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Peter McGraw, profesor marketingu i psychologii, specjalizujący się w ekonomii behawioralnej. Działacz na rzecz normalizacji singielstwa z wyboru. Nagrywa podcast, prowadzi bloga i cykl spotkań dla singli. W Polsce ukazała się jego książka „Solo. Żyj szczęśliwie własnym życiem”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze