Zaskakują świeżością spojrzenia na muzykę poważną na życie. Karolina Mikołajczyk i Iwo Jedynecki, skrzypaczka i akordeonista, twórcy jednego z najciekawszych zespołów kameralnych w naszym kraju.
Jesteście zwycięzcami wielu międzynarodowych konkursów i laureatami licznych nagród, zostaliście wyróżnieni Paszportem „Polityki”. Ludzie was rozpoznają?
Karolina: Siedzimy właśnie w kawiarni w samym sercu Krakowa, jest tu mnóstwo ludzi, ale... czy ktoś zwrócił na nas uwagę?
Iwo: Jesteśmy znani w środowisku muzyki klasycznej, ale trudno w takim wypadku o sławę i rozpoznawalność rozumianą tak, jak w innych dziedzinach. Kiedy Narodowe Centrum Kultury badało aktywność kulturalną Polaków po pandemii, okazało się, że najczęściej wybierane jest kino, a najrzadziej festiwale muzyki klasycznej. Regularnie brało w nich udział zaledwie trzy procent badanych. Wydaje mi się, że może ma to też związek z promocją muzyki klasycznej w przestrzeni publicznej.
Karolina: Już samo zestawianie muzyki klasycznej z marketingiem, przedstawianie jej jako produktu, który trzeba sprzedać, jest dość niewygodne. Lubimy myśleć, że sztuka wysoka z założenia jest niszowa, nie powinna zabiegać o atencję, musi być ponad to. W dzisiejszych czasach to droga donikąd, bo jeśli nie będzie odbiorcy, to sztuka też zniknie. Brakuje nam mecenatu, który świetnie działa w Stanach, gdzie ciągle coś się dzieje, jest mnóstwo koncertów, a ludzie, którzy są fundatorami tych wydarzeń, czują się w nie zaangażowani, wspierają artystów, stają się częścią tej społeczności, nawiązują nowe znajomości.
Brakuje nam też budowania relacji pomiędzy odbiorcą a wykonawcą. Szkoda, bo sama muzyka ma ogromnie dużo do zaoferowania w sferze emocjonalnej, ale żeby się o tym przekonać, trzeba jej najpierw posłuchać. A jest spory problem ze zrobieniem tego pierwszego kroku – jakby ludzie się czegoś bali.
Jak myślicie, czego?
Karolina: Wydaje mi się, że to kwestia zbyt dużej presji kulturowej, bo przecież na koncert muzyki klasycznej trzeba się odpowiednio ubrać i mieć jakieś podstawy, żeby cokolwiek zrozumieć. A może tego wcale nie trzeba rozumieć? Może po prostu pójść na koncert w dowolnym ubraniu, zamknąć oczy i zwyczajnie się zasłuchać bez uporczywego interpretowania utworu. Odłożyć wszystkie inne rzeczy, telefon, komputer, pracę i potraktować to jako moment dla siebie, chwilę wyciszenia, bycia ze swoimi emocjami, ale jednocześnie z muzyką. W samym centrum Nowego Jorku, przy wejściu do Central Parku, jednym z najbardziej ruchliwych miejsc w tym mieście, w podziemiach co niedzielę w południe odbywają się koncerty, które zaczynają się od kilku minut ciszy. Ludzie przygotowują się w ten sposób na odbiór muzyki, resetują głowę, wyostrzają zmysły, mają czas by pomyśleć o tym, co zaraz będzie się działo. Dzięki temu zupełnie inaczej, pełniej odbierają taki koncert. Sala jest zawsze wypełniona po brzegi, a organizatorzy proponują ambitny program, za to przedstawiony w bardzo przystępnej formie.
Sięgacie po klasykę, ale nie tylko, lubicie łamać stereotypy zarówno jeśli chodzi o dobór repertuaru, instrumentarium czy miejsc, w których występujecie. Graliście w najbardziej prestiżowych salach, jak Carnegie Hall, ale też na Wielkim Murze Chińskim czy w drewnianej chacie w Chile. Skąd się biorą takie oryginalne pomysły?
Karolina: Ze szkoły muzycznej człowiek wychodzi z przekonaniem, że najbardziej wartościowe są koncerty w dużych, prestiżowych salach, bo to właśnie one świadczą o tym, że odniosło się sukces. Ale kiedy zaczynasz koncertować, dostrzegasz, że bez względu na to, czy występujesz w drewnianej chacie, czy w Carnegie Hall, jesteś takim samym posłańcem sztuki, która dostarcza ludziom masę pozytywnych emocji. I to jest w tym wszystkim najważniejsze.
Iwo: Staramy się robić to, co lubimy, nie wyznaczamy sobie żadnych wielkich celów, bo po drodze wydarza się mnóstwo fantastycznych historii. A które z was wpadło na pomysł, aby utworzyć duet z akordeonu i skrzypiec? To zaskakujące zestawienie instrumentów, jeśli chodzi o zespół kameralny.
Karolina: To zaczęło się bardzo naturalnie. Najpierw byliśmy parą w życiu prywatnym i dopiero po dwóch latach związku wpadliśmy na pomysł, żeby połączyć również nasze instrumenty i umiejętności.
Iwo: To jest dość zabawne, bo niewiele zabrakło, a poznalibyśmy się już w podstawówce. Zdawałem do tej samej placówki, w której uczyła się Karolina, ale na egzaminie wstępnym postanowiłem zaśpiewać „Takie tango” Budki Suflera i mnie nie przyjęto. W drugiej szkole zdałem, ponieważ wybrałem bezpieczniejszy repertuar, czyli „Jadą, jadą misie” [śmiech].
Czasem zastanawiam się, co by było, gdybyśmy trafili jednak do tej samej szkoły i poznali się jako dzieciaki? Czy dziś też bylibyśmy małżeństwem? Jesteście małżeństwem, nazwiska macie różne.
Karolina: Zawsze mocno identyfikowałam się ze swoim nazwiskiem, uważam, że czasy, kiedy kobieta po ślubie musi tracić swoją tożsamość, na szczęście minęły. Każdy jest osobnym bytem. Było to dla nas obojga tak oczywiste, że przed ślubem nie prowadziliśmy nawet żadnych dyskusji na ten temat. Słyszałam czasami od koleżanek, które chciały zostać przy swoim nazwisku, że mężczyźni mają z tym problem, niektórzy wręcz się na to nie godzą. Iwo na pewno nie należy do tej grupy.
Iwo: Zmiana nazwiska nie ma dla mnie żadnego sensu, generuje tylko wiele problemów, jak wymiana wszystkich dokumentów. W naszym przypadku konieczna byłaby też zmiana nazwy duetu. Jedyneccy? Jedynecki Duo? To nie brzmi dobrze.
Zgranie w życiu od razu przeniosło się też na sferę muzyczną?
Karolina: Nasz duet oficjalnie powstał w 2013 roku i bez przerw trwa do dziś, co jest dość wyjątkowe, ponieważ w świecie muzyki klasycznej takie połączenia tworzą się zazwyczaj na jakieś konkretne wydarzenie, a później każdy idzie swoją drogą. Wiele osób mówi, że w naszych dialogach muzycznych widać, że się lubimy i mamy przyjemność wspólnego grania. Pewnie dzięki temu od początku łatwiej było nam pogodzić ze sobą te dwa zupełnie różne brzmieniowo instrumenty.
Iwo: Znajomi często dziwią się, że jesteśmy w stanie łączyć życie prywatne i zawodowe bez jakichś większych kontrowersji czy sporów. Sprzeczki w zespołach muzycznych są na porządku dziennym, czasem ludzie, którzy współpracują zawodowo, próbują odgrywać przed sobą jakieś role, udawać. My znaliśmy się już tak dobrze, że żadne z nas nawet nie siliło się na jakieś kreacje. Zamiast forsować swoją wizję, mogliśmy więc rozmawiać o interpretacji, o tym, jak wspólnie chcemy działać. Od początku mieliśmy świadomość, że oboje jesteśmy dobrze wykształconymi muzykami, specjalistami w swojej dziedzinie. Wybraliśmy instrumenty, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi. Karolina gra na skrzypcach od czwartego roku życia, a ja zacząłem naukę gry na akordeonie jako siedmiolatek.
Co sprawiło, że czteroletnia dziewczynka postanowiła grać na skrzypcach i była w tym taka konsekwentna?
Moi rodzice są muzykami, myślę, że zwyczajne chciałam ich naśladować. Punktem odniesienia szczególnie była mama, z zawodu skrzypaczka, ponieważ często widziałam ją ćwiczącą w domu. Tata pracuje w Teatrze Wielkim jako kotlista. Rodzice zabierali mnie oczywiście na próby orkiestry, znałam więc wielu muzyków. Dorastając w tym środowisku, myślałam, że każdy człowiek potrafi grać na jakimś instrumencie.
Iwo: Ale podobno puzonów panicznie się bałaś.
Karolina: Tak! Bałam się duchów i puzonów. Przerażał mnie chyba kształt tego instrumentu, było w nim coś niepokojącego.
A ty, Iwo, nie marzyłeś o tym, by iść w ślady taty perkusisty? Nie pociągał cię rock i pop?
Iwo: U mnie, podobnie jak u Karoliny, oboje rodzice zajmowali się muzyką, ale nie była ona obecna w naszym życiu 24 godziny na dobę. Z tatą bardziej łączył mnie sport. Mama grywała na fortepianie, ale nie były to regularne ćwiczenia. Pamiętam, że lubiłem się bawić jej syntezatorami. Podobno sam wymyśliłem tę szkołę muzyczną, choć tego akurat sobie nie przypominam.
Chciałem, idąc w ślady mamy, grać na fortepianie, ale był to bardzo popularny instrument i zabrakło już dla mnie miejsca, stąd właśnie ten akordeon. Później byłem nawet bardzo zadowolony z tego przydziału, ponieważ miałem świetnego nauczyciela, który, tak jak ja, lubił grać w piłkę, więc nie przeszkadzało mu, że przychodziłem na lekcje spocony prosto z boiska.
Karolina: Ale Iwo jest też rockmanem. Razem z trzema kolegami w szkole założyli nawet zespół.
Jak się nazywał?
Iwo: Okazało się, że cała nasza czwórka nie lubi skrzypiec, więc nazwaliśmy się H8 Violin, ale kiedy dorośliśmy i staliśmy się troszkę poważniejsi, stwierdziliśmy, że warto zmienić tę nazwę na taką, która nie będzie wykluczać żadnej grupy. I wtedy wymyśliłem grę słów Miletone, czyli milowe dźwięki. Ostatni koncert w tym składzie zagraliśmy osiem lat temu i nasze muzyczne ścieżki trochę się rozeszły. Szkoda, bo robiliśmy fajne rzeczy.
Czy w tym rockowym zespole również grałeś na akordeonie?
Iwo: Nie, zabrakło mi chyba odwagi, wstydziłem się. Może dlatego, że w szkole muzycznej akordeon był często przedmiotem drwin, a ja byłem bardzo wrażliwym chłopcem i wszystko brałem do siebie. W porównaniu z dostojnym fortepianem czy skrzypcami zielone lub czerwone akordeony nie wyglądały zbyt poważnie. Poza tym kojarzyły się z grajkami w autobusach czy tramwajach, z biesiadowaniem, ludycznością. Na pewno nie z muzyką poważną. Przez większość historii muzyki tego instrumentu nie było. W takiej formie, w jakiej znamy go obecnie, pojawił się dopiero w drugiej połowie XX wieku.
Ale podobno na instrumencie zbliżonym do akordeonu grał sam Chopin.
Iwo: W tamtych czasach powstało mnóstwo instrumentów o tym samym źródle dźwięku, co akordeon, czyli były wyposażone w stroik przelotowy, mały metalowy języczek, który jest wprawiony w ruch przez przepływające powietrze. Dokładnie na tym samym mechanizmie bazuje harmonijka ustna, ale też fisharmonia, instrument wyglądem przypominający pianino wyposażony w pedały, które pompowały powietrze, i właśnie eolipantalion, na którym grywał Chopin. Podobno napisał nawet dwa utwory na ten instrument, ale gdzieś zaginęły.
Karolina: Kilka miesięcy temu odnaleziono utwór Chopina w bibliotece Morgan Library w Nowym Jorku, więc kto wie, może i te dwa zaginione utwory na eolipantalion się kiedyś odnajdą? To byłby prawdziwy hit. Akordeoniści mieliby wreszcie oryginalny utwór Chopina!
A zanim to nastąpi, co będziecie robić w najbliższym czasie?
Karolina: Lecimy do Stanów, bo Iwo dostał bardzo fajny angaż w Waszyngtonie. Będzie grał z National Symphony Orchestra, jedną z ważniejszych filharmonii na świecie. Później mamy duetowe koncerty w Nowym Jorku, na Florydzie i w Georgii.
A w Polsce na ten rok zaplanowaliśmy prawykonanie koncertu podwójnego na skrzypce, akordeon i orkiestrę, napisanego przez amerykańską kompozytorkę żydowskiego pochodzenia Dalit Warshaw. Muzyka opowiada historię jej przodkini Maszy, której nigdy nie poznała ze względu na Holokaust. Będą oczywiście odniesienia historyczne, ale koncert przede wszystkim pokazuje życie takie, jakie ono było, czyli nie tylko smutki i dramaty, ale też radości, bo choć los tych ludzi został naznaczony tragedią, przeżyli oni również piękne dni – i o tym też warto pamiętać. Koncert odbędzie się w Warszawie, a o dokładnym terminie będziemy informować na naszej stronie internetowej i w mediach społecznościowych.
Mamy również zaplanowane koncerty w Azji i prawdopodobnie zagramy również w Australii. Ale jest też projekt wydawniczy. Chcemy spisać wszystkie nasze transkrypcje na akordeon i skrzypce, bo mamy nadzieję, że takich składów będzie coraz więcej. A poza tym płyniemy z prądem. Życie muzyka to przede wszystkim sztuka elastyczności.
Duo Karolina Mikołajczyk & Iwo Jedynecki nagradzani na konkursach muzycznych we Francji, Chorwacji, Austrii, Włoszech i Polsce, w zeszłym roku zostali wyróżnieni Paszportem „Polityki” w kategorii muzyki poważnej za wszechstronność i wirtuozerię.