Dostosowana kobieta nie żąda swego, nie wścieka się, nie mówi: „Ja się na to nie zgadzam”, nie konfliktuje się z otoczeniem, za to współpracuje i stara się, by wszystkim było dobrze i by rzeczy działały. Dostosowana kobieta nie wychodzi ze schematu kulturalnej, miłej, profesjonalnej i eleganckiej damy. Ale robi to kosztem utraty siebie – ostrzega psycholożka Marta Niedźwiecka.
Przekleństwo bycia miłą. Ten temat wraca do mnie co jakiś czas, osobiście i zawodowo. W dodatku za każdym razem, kiedy go poruszamy na łamach „Zwierciadła”, wywołuje wielkie emocje. Ostatnio w rozmowie z Marianną Zydek, która przeszła przyspieszony kurs wyzwalania się z przymusu bycia miłą, powiedziałam, że moim zdaniem każda kobieta musi przez ten proces przejść.
Nawet kiedy sądzi, że wcale miła nie jest. Jest, bo jest dostosowana. Wszystkie jesteśmy, nas się tresuje do tego od dziecka. Do tego stopnia, że jak się buntujemy, to i tak robimy to w ramach wytyczonego poletka. Czyli wolno nam sobie pofikać, inaczej się ubrać czy być bardziej bossy, ale to nie łamie zasad, jakie na tym poletku panują. A wśród tych zasad jest kilka, w które Polki wierzą niczym w Pismo Święte.
Kiedy na przełomie 2024 i 2025 roku przygotowywałam się do naszej rozmowy, zapytałam siebie, czego bym najbardziej nam życzyła, co przyniosłoby Polkom największą ulgę. No więc zdecydowanie przydałoby im się, by były mniej przepracowane, bo są dociśnięte, przytłoczone, zaorane i wyeksploatowane do granic.
To się łączy z byciem miłą?
A co nas tak ora? Właśnie dostosowywanie się. Obsługiwanie tego całego emotional burden, przerzucanie emocjonalnego gruzu. Nieustająca, a jednocześnie zupełnie niedoceniana praca kobiet – która nie polega tylko na gotowaniu, sprzątaniu i opiekowaniu się dziećmi – krąży wokół podtrzymania istniejących więzi. Czyli jeżeli są święta, to osobą odpowiedzialną za wymyślanie prezentów będzie kobieta. Co więcej, odpowiedzialną za to, by w ogóle te święta zorganizować. I żeby teściowie nie pokłócili się z rodzicami. Same nie widzimy, że świat zrobił z nas osły pociągowe, które niosą na swoich barkach mnóstwo rzeczy.
Ja odczułam to dopiero, kiedy się rozwiodłam, a z domu wyprowadziły się prawie dorosłe dzieci. Zobaczyłam, ile energii do mnie wróciło, a co za tym idzie – ile jej było uwięzionej w wiecznym oliwieniu i obsługiwaniu tej sprawnie chodzącej maszyny, jaką jest rodzina. Oczywiście młodsze dzieci wymagają uwagi i opieki non stop, starsze nie każą ci już z dnia na dzień załatwiać kasztanów na lekcję plastyki, ale przynoszą inne wyzwania. Niemniej jednak ciągły nadzór i przeszukiwanie rzeczywistości w celu wyłapania raf, na których ta rodzina może się wywalić – należały do mnie. Jak to możliwe, że tego wcześniej nie dostrzegałam? Bo dla mnie to było przezroczyste, czytaj: oczywiste. Przy czym miałam raczej współpracującego partnera. I jeszcze wydawało mi się, że jestem feministką pełną gębą.
Jak to kiedyś powiedziałyśmy, niewidzialnej pracy kobiet nikt nie dostrzega, dopóki wykonujemy ją bez skargi. To się zmienia dopiero wtedy, kiedy wycofujemy swoją energię.
I nagle okazuje się, że bez nas te wszystkie konstrukcje się rozsypują. Rzeczy nie działają, jedni z drugimi nie rozmawiają, lodówka świeci pustką, projekty w pracy nagle stają – bo brakuje siły, która do tej pory to napędzała. Dlatego jeśli my naszych osób partnerskich, ale też dorastających dzieci, rodziców czy przyjaciół nie zaczniemy wychowywać, żeby dbali o siebie sami – będziemy wciąż związane tą kulturową grą, w której bez przerwy zajmujemy się wszystkim i wszystkimi wokół, by – broń Boże – nie zrobiło się komuś przykro albo coś się nie posypało. Tylko to ani trochę nie jest o naszych potrzebach i naszym rozwoju! Oczywiście możemy to robić dla własnej gratyfikacji, że jesteśmy niezbędne i niezastąpione, lub dla satysfakcji, że mamy świat pod kontrolą, ale bądźmy tego przynajmniej świadome. I nie miejmy potem do nikogo pretensji, że jesteśmy zarobione rzeczami, które powinny być dzielone pomiędzy różnych członków układu. No bo czy ty się pisałaś na obsługiwanie fochów szefowej? Albo łagodzenie konfliktów w rodzinie? Masz napisane w CV, że jesteś mediatorką? To może trzymaj się od tego z daleka.
Ja mam wrażenie, że częściej robimy to dlatego, że jesteśmy przekonane, że inni zrobią to źle.
Albo zrobią jakoś, tylko nie po naszemu. No więc przybijmy sobie piątkę, bo to znaczy, że tę harówkę mamy na własne życzenie. A potem policzmy, ile nas to kosztuje i czy satysfakcja, że jest po naszemu, jest warta tego, żebyśmy padały na pysk i miały poczucie, że świat nas wykorzystuje.
Bardzo polecam zrobić sobie taki uczciwy rachunek sumienia – nie na temat naszej wagi, wieku, ubrań czy wizyt u kosmetyczki, które też bywają elementem dostosowania; niech ten bilans dotyczy przypadków, gdzie obsługujemy rzeczy, które w ogóle do nas nie należą, lub te, które do nas należą, tylko są obsługiwane przez nas nadmiarowo. I zobaczmy, ile można by z tego wycofać energii. Po co? By móc żyć. Bo to nie jest życie, tylko jakiś survival.
To chyba dobry moment, by przywołać słowa Gabora Maté, który powiedział, że nie bez powodu aż 80 procent chorób immunologicznych przydarza się kobietom. Winien jest ukryty stres, którego powodem jest właśnie ta emocjonalna harówa.
Nie zapominaj, że Gabor Maté jest lekarzem i czasem, jak wchodzi na grunt psychologii, to ma skłonność do daleko idących uproszczeń. Na pewno ma rację co do tego, że prolongowany stres przekłada się na dramatyczne pogorszenie naszego stanu psychicznego i większą zapadalność na różne choroby, w tym psychosomatyczne, w których napięcia mogą skutkować osłabieniem lub uszkodzeniem jakiegoś organu. Jednak Maté trochę nie widzi poszczególnych warstw tego problemu. My nosimy w sobie pokłady bardzo różnego rodzaju napięć psychicznych. Nazwanie tego wszystkiego stresem powoduje, że owszem, coś zaczynamy dostrzegać, ale umykają nam detale.
Weźmy na przykład dwie kobiety, które doświadczają jakiegoś rodzaju konfliktu z przełożonymi. Jedna pochodzi z alkoholowego, przemocowego domu, w którym wcielała się w rolę ratownika: chroniła rodzeństwo, dbała o dobrostan matki i ekranowała pijącego ojca od całego układu. Natomiast druga doświadczyła dość dobrego, bezpiecznego wychowania, bez poważnych czynników traumatyzujących w dzieciństwie. Obie w obliczu tej samej konfliktowej sytuacji będą mieć zupełnie inny zestaw reakcji. Drugą konflikt w pracy będzie oczywiście stresował i wywoływał różne odpowiedzi emocjonalne, ale to będzie ją zużywać na poziomie zwykłego, dającego się ogarnąć elementu codzienności. Natomiast ta, która ma trudną historię, w sytuacji konfliktu z przełożonymi będzie walczyć o życie. Mentalnie wróci do dzieciństwa i będą się w niej rozgrywały różne scenariusze, które nie są o tu i teraz, tylko o przeszłości, w związku z czym będzie cierpiała i przeżywała bardziej. To jej zaangażowanie i walka o życie będą dużo bardziej dramatyczne, bo ona nie może sobie pozwolić – oczywiście w swoim przekonaniu – na zmianę pracy, wycofanie się czy rozegranie tego w inny sposób. Rozumiesz? Chodzi mi o to, że samo pojęcie stresu nie wyjaśnia, w czym dana osoba jest emocjonalnie czy mentalnie.
I to jest to, czego czasem nie rozumiemy, słuchając opowieści o czyimś stresie. Niedawno oglądałam serial „Siostry na zabój” i sama nie mogłam zrozumieć, czemu żadna z bohaterek, tytułowych sióstr, które są nękane przez męża jednej z nich, nie namówi reszty, by zwyczajnie zerwały z nim kontakt. Dlaczego jedna się z nim nie rozwiedzie, a druga nie odejdzie ze wspólnej pracy?
Nie odejdą, bo one nie są w tej pracy ani w tym związku, tylko w rodzinnym domu. Wracając jeszcze do Gabora Maté, to generalnie się zgadzam z kierunkiem jego myślenia, tylko brakuje mi tu zróżnicowania. Owszem, nasz stan psychiczny może przekładać się na choroby psychosomatyczne, to prawda, że większą predyspozycję mają do tego kobiety, tylko nie tak radykalnie, jak on to rysuje. Bo na przykład mężczyźni mają większe predyspozycje do uzależnień – jeśli uznalibyśmy je za dysregulację wynikającą z przedłużonego stresu lub stresu posttraumatycznego. Każda płeć – ze względu na socjalizację – radzi sobie z tym po prostu w inny sposób. Kobiety idą w mechanizmy autoagresywne, ponieważ stawianie granic, wyrażanie własnych opinii czy żądanie respektowania swoich praw i potrzeb – nie mieści się w wychowaniu, które otrzymały.
I tu wracamy do dostosowania, od którego zaczęłyśmy rozmowę. Dostosowana kobieta nie żąda swego, nie wścieka się, nie mówi: „Ja się na to nie zgadzam”, nie konfliktuje się z otoczeniem, za to współpracuje i stara się, by wszystkim było dobrze i by rzeczy działały. Dostosowana kobieta nie wychodzi ze schematu kulturalnej, miłej, profesjonalnej i eleganckiej damy. Jest to w dodatku stróżowane wizerunkiem wściekłej suki, zdziry, wiedźmy, histeryczki czy innymi, które mają na celu nas dyscyplinować i pokazywać nasze miejsce, kiedy za bardzo się wychylimy. Przy czym Polki są mistrzyniami w konkurencji, którą nazwałabym walką z Królową Śniegu. Pamiętasz tę baśń Hansa Christiana Andersena? Co robi w niej Gerda? Biegnie za Kajem przez cały świat, żeby roztopić kawał lodu w jego sercu. No więc moim odkryciem ostatnich lat jest to, że Polki są jak Gerda. Biegną za niedojrzałymi, nieprzystosowanymi do życia mężczyznami, którzy nie mają żadnej perspektywy emocjonalnej na cokolwiek poza sobą – próbując uratować ich zamrożone narcystyczne serduszka. „Ja go zmienię, naprawię, uczynię dobrym i zdolnym do miłości”. Często pytam kobiety, z którymi rozmawiam, bo to się pojawia nie tylko w gabinecie, ale też na spotkaniach czy w korespondencji mejlowej: „Ale po co?”.
I co słyszysz w odpowiedzi?
„Bo tylko tacy mężczyźni tutaj są”. Na co ripostuję: „A może tylko takich mężczyzn dostrzegasz? Albo tylko tacy cię interesują? Bo są wystarczająco pobudzającym obiektem. Wiesz, jak ich obsługiwać, co daje ci szansę wieloletniego zaangażowania w relację z kimś, kto cię nie będzie widział i nie będzie się o ciebie troszczył, a ty będziesz mogła całą swoją energię skupić na nim i kompletnie zapomnieć o sobie”. Ten mężczyzna może być uzależniony, narcystyczny, straumatyzowany czy zraniony – ale jego główną cechą jest niedojrzałość, niezdolność do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Zobacz, do tego całego pieprznika, który za sobą targamy, który i tak jest już ogromny, dokładamy sobie jeszcze robotę pod tytułem „To ja cię teraz wezmę, mały Kaju, w opiekę i będę cię tak hołubić”.
Ja bym do tego pieprznika dołożyła jeszcze pozorne dbanie o siebie, czyli cały ten reżim urodowy, który sprawia, że jesteśmy społecznie atrakcyjne. I mówię o zabiegach, które wykonujemy nie dlatego, że chcemy, tylko dlatego, że musimy. Nie wiem, kiedy my znajdujemy na to wszystko czas.
To jest nieustannie moje największe zdziwienie. A pracujemy najwięcej w Europie, za najmniej pieniędzy, a kobiety za jeszcze mniej!
Kiedy jako dziewczynka czytałam, że ktoś, kto był u nas w czasach okupacji albo najgłębszego komunizmu, mówił, że Polki są najpiękniejsze i najbardziej zadbane, to bardzo mnie to cieszyło. Dziś myślę: „Serio? To było najważniejsze?!”.
Babcia mi opowiadała, że jak podczas okupacji nie był pończoch, no bo skąd, to one chodziły z gołymi nogami i rysowały sobie z tyłu zziębniętej łydki czarną kreskę, by z daleka wyglądała jak odziana w pończochę. Przecież nie mogły założyć spodni, bo damy chodzą tylko w spódnicy… Ja rozumiem walkę o zachowanie godności czy człowieczeństwa w trudnych czasach czy taką troskę o ubranie, o jakiej pisze Karolina Sulej w książce „Rzeczy osobiste”, która trzymała przy życiu i zdrowych zmysłach i sprawiała, że nawet w obozie koncentracyjnym miałeś jakiś cel i codzienny rytuał. Ale – wracając do naszych czasów – czym innym jest spędzanie pięciu godzin w salonie kosmetycznym co tydzień, by „doprowadzić się do porządku”, a czym innym całkowita abnegacja, jak niemycie włosów, niechlujne ubranie czy w ogóle niezwracanie uwagi na wygląd. Dbanie o naszą cielesną powłokę w takim nadmiarowym wymiarze to też jest dostosowanie. Bo jesteś obecna w kulturze, jesteś widziana, jeśli wyglądasz w określony sposób.
My to dostosowanie obsługujemy własną krwią, nie zastanawiając się nad tym, że robimy coś, co nie zostało wymyślone przez jakiś spisek, tylko wytworzone kulturowo po to, by nas UNIECZYNNIĆ. Żebyśmy nie miały siły się zbuntować, zaprzeczyć jakimś istniejącym zasadom, trzasnąć drzwiami, powiedzieć: „Mam dość tego związku, mam dość tej pracy, mam dość obsługiwania was, mamo i tato, od dziś radźcie sobie sami”. Tak jakbyśmy zostały zatrzymane na etapie bycia małą dziewczynką, która stara się robić wszystko, jak należy, a nawet bardziej. Jak masz 23 lata, to nie czujesz jeszcze tego obciążenia, bo masz dużo energii i jesteś młoda, ale kiedy mijają kolejne dekady, zaczynasz się zastanawiać: „Gdzie jest moje życie? Gdzie ja jestem w tym wszystkim jako osoba?”.
Najbardziej bolesna w byciu wiecznie miłą jest chyba ta przezroczystość.
Jeśli ktoś mówi ci, że jesteś miła, to znaczy, że prawdopodobnie chce cię użyć i zagospodarować twoją energię. Co więcej, chce, byś taka miła została na zawsze. Nie widzi cię jako osoby, tylko jako zestaw wygodnych postaw i cech. Posłusznych jego woli. I dokładnie do tego to słowo jest używane – żeby nas zneutralizować jako oddzielne jednostki, autonomiczne ludzkie byty.
Będziesz niemiła to znaczy, że będziesz wredna, zołzowata, bezczelna, będziesz się szarogęsić czy co tam jeszcze sobie wpiszesz, a tak naprawdę będziesz autonomiczna i autentyczna. Decydująca o sobie, wiedząca, czego potrzebuje, a czego nie chce czy nie może zrobić. No powiedz, jaka miła dziewczyna stawia światu wymagania?!
Z tym właśnie zmagają się te z nas, które długo były miłe i uczynne, i były z tego nawet dumne…
Być może nawet zbudowały na tym swoją tożsamość…
A teraz nie wiedzą, kim właściwie są, bo długo były takie, jakie świat chciał, by były.
Bo jak jesteś miła, to nie uczysz się siebie. Całą energię skupiasz na innych. Kiedy więc nagle usuniesz z obrazka tych wszystkich ludzi i swoje funkcje, które służyły do ich obsługiwania – to nagle nie wiesz, kim jesteś, bo dotąd się tym nie zajmowałaś. Nie wiesz, jakie masz potrzeby, pragnienia, co lubisz, a czego nie.
Kasia Miller często opowiadała, że przychodzą do niej dziewczyny ogarnięte, wykształcone, z dobrą pracą, z
jeszcze fajniejszą pasją, które powtarzają: „Niby mam wszystko, ale kiedy wracam do pustego mieszkania, to się rozjeżdżam na czterech łapkach, bo jestem sama”. I Kasia do znudzenia im przypominała, że w tym pustym mieszkaniu mają najważniejszą osobę – siebie.
Ja wracam do pustego mieszkania z ulgą, zrzucając w korytarzu płaszczyk i tańcząc z radości, bo jestem sama ze swoimi myślami i emocjami, wreszcie mam czas, by je przetworzyć. Poza tym mam tu wszystko, czego potrzebuję: inspiracje intelektualne i zmysłowe. Kogo chcę, zapraszam, kogo nie chcę, trzymam za drzwiami. Mieszkanie jest przedłużeniem mnie w tym znaczeniu, że ja się do niego wczołguję jak niedźwiedź do gawry, by zajmować się rzeczami, które są wyłącznie o mnie. Świat na zewnątrz ciągle czegoś od mnie chce: pani Marto to, pani Marto tamto… W domu nieobecność innych ludzi jest dla mnie dodatnia. To nie jest izolacja i osamotnienie, tylko możliwość przebywania w swoim towarzystwie.
Czytaj także: Jestem singielką i dobrze mi z tym
A czego doświadczają zwykle ludzie, w tym kobiety, kiedy zostają sami? Takiego nawału okropnych, niedających się przetworzyć emocji, myśli i stanów, że zrobią wszystko, by je od siebie odsunąć. Włączą Netfliksa, zapalą jointa, wypiją wino, wejdą na Tindera i umówią się na randkę. Wszystko po to, by przegnać ten stan. Tylko ten stan to jesteśmy my. I o tym też mówi Gabor Maté, kiedy mówi o unikaniu konfrontacji z własnymi ciemnymi stronami i cierpieniem – to jest droga do zatracenia, nie tylko do chorób i nałogów, ale też do demolki naszej psychiki. Kobiety bardzo często uciekają w bycie jeszcze bardziej zajętymi i jeszcze bardziej potrzebnymi. I robi się błędne koło.
Maté to dość dobrze wypunktował. W podcaście Mel Robbins wymienił cztery cechy swoich pacjentek psychosomatycznych. Pierwsza to tendencja do przedkładania potrzeb emocjonalnych innych nad własne. Druga to utożsamianie się z obowiązkami i rolami, a nie ze swoimi potrzebami. Trzecia – bycie miłą dla każdego przy jednoczesnym tłumieniu zdrowego gniewu.
Powiedzmy sobie to wprost: czymś innym jest kultura osobista, staranie się, by wszystkim nam żyło się ze sobą przyjemnie czy zwykła ludzka życzliwość, a czym innym dostosowywanie się do świata, zagryzanie policzków od wewnątrz i mówienie: „Wszystko w porządku”, kiedy nic nie jest w porządku. Kultura osobista jest po to, by przestać być miłym i nie zacząć być chamem.
I na przykład zwrócić kulturalnie uwagę kelnerowi, że danie, które nam podał, jest niejadalne. Choć wyznam ci, że jak ostatnio to powiedziałam, pierwszą moją myślą było: „Nie rób afery”.
Za każdym razem gdy kobieta staje przed wyzwaniem, jakim jest określenie własnych granic i potrzeb, to słyszy w tyle głowy: „Nie rób afery”.
Bo już nieraz je w życiu słyszała, na przykład od swoich opiekunów…
„Nie rób afery” to stały element naszego wychowania. Zauważ, że nikt nie ucisza w taki sposób chłopców. Wprost przeciwnie, u nich jest to raczej podgrzewane komunikatami: „Walcz o swoje” czy „Nie daj sobie wejść na głowę”, służącymi pokazaniu, jak rywalizować z innymi o terytorium bądź zasoby, tak żeby twoje było na wierzchu.
Na dnie tego, o czym mówimy, zostaje taka refleksja, że te mechanizmy dostosowania, obsługiwania innych, noszenia tego emotional burden i biegania za Kajami bez serca – to są rzeczy, które odbierają nam głos i tożsamość. Próbujemy to potem nadrobić, bo nam się wydaje, że mamy za niską samoocenę. Pytamy, co zrobić, żeby uwierzyć w siebie, stosujemy różne abstrakcyjne metody – na przykład: powtarzaj sobie, że możesz wszystko, afirmuj pozytywne rozwiązania, nie tłumacz się, bo tłumaczy się zawsze winny – albo zgłębiamy temat power dressingu. Ale to wszystko jest tylko pudrowaniem realnego problemu, czyli tego, że dając się zarządzać tym mechanizmom, odbieramy sobie prawo, by tutaj być. I żadne przebieranki za seksbomby, gwiazdy czy bizneswoman tutaj nie pomogą. Same to sobie robimy, a potem się dziwimy, że nie wierzymy w siebie.
Ciężko się z tego wyzwolić, bo długo dolą kobiety była bierność.
Chłopki, mieszczanki, ziemianki, ale też córki królów były tresowane do tego różnymi brutalnymi metodami. Nie mogły decydować nie tylko o tym, za kogo wyjdą za mąż, ale też co zjedzą czy kiedy pójdą się wysikać.
O tym mówi ten radośnie powielany w filmach, ale i w życiu zwyczaj odprowadzania córki do ołtarza – spod kurateli jednego mężczyzny dostajesz się pod kuratelę kolejnego.
I my to dziś bezmyślnie powtarzamy, nie zastanawiając się nawet, jak symboliczny ma to wymiar.
Może jeśli nie czujemy, że jesteśmy to sobie winne, pomyślimy, że jesteśmy to winne naszym przodkiniom?
Albo naszym córkom. Trzeba zerwać z tą wielowiekową tresurą, bo inaczej będziemy jeść trawę na poletku, które ktoś inny opalikował. I nawet nie pomyślimy, że gdzieś jest lepiej.
Wierzysz, że możemy się z tego tak kolektywnie wyzwolić?
Pewnie, że wierzę, tylko to nie nastąpi szybko. Być może wierzę w to desperacko, bo w coś trzeba, ale na pewno widzę dystans pomiędzy mentalnością moją a moich babć, które żyły tak, jak umiały i jak im historia i społeczeństwo pozwoliły. Widzę, jak wielki postęp zrobiłyśmy przez te dwie generacje. To nie znaczy, że możemy osiąść na laurach, ale te zmiany się dzieją, są szybsze niż kiedykolwiek. Nie jestem optymistką, ale uważam, że to będzie trudne do zahamowania nie dlatego, że świat nie będzie próbował, tylko dlatego, że wszystkie kobiety, które zaczną to robić, prędzej czy później w tym zasmakują i nie pozwolą już sobie tego odebrać.
Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coach i psycholożka. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Autorka książek, w tym najnowszej „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy”.