Jest trochę jak Fuerteventura, gdzie odbywa się nasza sesja – albo się ją uwielbia, albo nie znosi. Reżyserka Małgorzata Szumowska od zawsze ceniła sobie wolność. Oraz autentyczność („tylko bez żadnego retuszu zdjęć, proszę” – zaznaczyła na wstępie). Poza kręceniem filmów najbardziej kręci ją promowanie dojrzałej kobiecości.
Zacznijmy od Fuerteventury. Co ma w sobie ta wyspa, że stała się mekką dla artystów? Ostatnio w „Zwierciadle” opowiadał o niej Kasper Bajon, scenarzysta i reżyser, który nie tylko mieszkał tam z żoną, reżyserką Klarą Kochańską, ale też poświęcił jej książkę „Fuerte”.
Ja na Fuerteventurę trafiłam właśnie przez Kaspra i Klarę, ale też przez Kaśkę Szustow [koordynatorkę intymności na planach filmowych – przyp. red.]. Co ma w sobie? Na przykład mnie kojarzy się z Fabianą, niesamowitą kobietą, którą tam poznałam. Fabiana przez 20 lat pływała po morzach i oceanach, a kiedy zakończyła karierę marynarza, osiadła na wyspie i urodziła swoje pierwsze dziecko – w wieku 48 lat! Przepiękna, silna, cała w tatuażach – jest idealnym przykładem osoby stamtąd, a właściwie z północnej, dzikszej części wyspy. Na południu, wiadomo – jest pełno hoteli i wakacji all inclusive, a na północy masz dawne wioski rybackie, które ściągają surferów z całego świata. Brak tu infrastruktury, nie ma żadnych luksusów, działa właściwie jeden hotel, za to można wynająć pokój, na przykład u Fabiany. Ona sama zresztą dzieli ludzi na dwie kategorie: tych, którzy od razu zakochują się w tym miejscu, i tych, którzy go nie znoszą i nie rozumieją, czemu ktoś w ogóle chciałby tu przyjeżdżać. Przecież Fuerteventura to praktycznie pustynia, nie ma tu ani zieleni, ani wyszukanego jedzenia, w dodatku często występuje kalima, przenoszony przez wiatr piaskowy pył znad afrykańskiej Sahary, który wpada ci do oczu i rozciąga na wszystko czerwoną poświatę. Wszędzie jest brudno od piachu i pyłu, totalnie zwyczajne, więc jeśli ktoś nie jest surferem, to właściwie nie ma czego tu szukać, chociaż na przykład Hania Rydlewska [dziennikarka, dyrektorka wydawnicza „Vogue Polska” – przyp. red.], nie surfuje, ale jeździ tu co roku, by oczyścić głowę. Bo to miejsce wspaniale się do tego nadaje.
Jeśli jesteś zmęczona całym tym miejskim lifestyle’em, czyli pośpiechem, hałasem i rozedrganiem, tu znajdujesz jego całkowite zaprzeczenie. Ta ogromna, jednolita i otwarta przestrzeń – na zmianę: pustynia, góry i ocean – powoduje, że po prostu odpoczywasz.
Kiedy jedziemy tam z dziećmi, zostawiamy nasze rzeczy, czyli deski, pianki i kawiarkę, u zaprzyjaźnionych Niemców, do niewielkich plecaków pakujemy najważniejsze rzeczy plus laptop i książkę i przez dwa tygodnie non stop chodzimy w tych samych ciuchach, przeważnie boso. A jak się zabrudzą, to pierzemy je w lokalnej pralni. Mam poczucie, że niewiele jest takich miejsc. Asia Typek, która robiła naszą sesję, jako fotografka zjechała świat wzdłuż i wszerz, a powiedziała, że czegoś takiego jeszcze nie widziała. Jest dziko.
A jednocześnie, jak mówisz, masz wszystko, czego potrzebujesz. Widziałam, że chodzisz tu nawet na siłownię.
Siłownia jest bardzo nietypowa. Panują tam dość spartańskie warunki i określone zasady, których trzeba przestrzegać. Prowadzi ją Manu, wielokrotny mistrz w Ironmanie i fizjoterapeuta, który trenuje prawdziwych atletów. Dla Manu nie ma osoby wystarczająco wysportowanej, więc zajęcia z nim to hardcore.
Ale na Fuercie znajdziesz też na przykład pyszny przelew, najlepszy, jaki w życiu piłam, robi go Niemiec, który się tam przeprowadził, czy genialne acai bowls u Larisy, Włoszki.
Towarzystwo jest tam w ogóle bardzo międzynarodowe. A jeśli chodzi o surfing, warunki są o tyle wyjątkowe, że praktycznie z każdej strony wyspy inaczej rozbijają się fale. Myślę, że z tego też bierze się popularność tej wyspy. Ponoć jak człowiek nauczy się pływać na Fuerteventurze, to wszędzie da sobie radę.
Małgorzata Szumowska (Fot. Asia Typek)
Ty surfingu uczyłaś się siedem lat. Jak to się przekłada na twoje ciało, psychikę i w ogóle na życie?
Zabrzmi pretensjonalnie, ale surfing przekłada się na wszystko. Jest jak metafora życia. Uczy cię ciągle się podnosić, próbować od nowa i nie bać się dużych fal. Ja pływam na longboardzie i dopiero niedawno nauczyłam się w miarę skręcać i chodzić po desce. Zajęło mi to więc naprawdę dużo czasu. Na pewno jest to kwestia liczby godzin spędzonych w wodzie, uparcie i niezależnie od warunków. Michał Englert mówi, że szkoda, że podobnie nie jest z robieniem filmów, czyli że liczba godzin spędzonych na planie nie gwarantuje, że automatycznie stajesz się lepszym reżyserem.
Ja myślę, że trochę się to jednak przekłada…
Ale nie aż tak! Często spotykam ludzi, którzy są megawysportowani i zakładają, że w związku z tym szybko opanują surfowanie. No więc to tak nie działa. Jako surfer przede wszystkim musisz oswoić się z wodą, prądami, falami i innymi ludźmi w wodzie.
Oraz całą masą zasad: na przykład nie możesz zabierać fal osobom, które lepiej od ciebie pływają, nie możesz pływać w spotach przeznaczonych tylko dla lokalsów, no chyba że rzeczywiście jesteś świetna.
Ja przez sześć lat bałam się wysokiej fali, mimo że bardzo dobrze pływam. Wydaje się, że półtora metra, metr to nie jest dużo, ale jeśli dołożysz do tego moje 1,75 i popatrzysz w dół – robi to wrażenie. Dlatego jeszcze dwa lata temu przed każdym wejściem do wody czułam ucisk w żołądku. Bo co będzie, jak ta fala mnie uderzy? Albo jak wyrwie mi deskę? Albo jak ktoś uderzy mnie swoją deską? Widziałam takie kolizje w wodzie – wyglądały strasznie. Pamiętajmy, to jest sport ekstremalny.
Przyjaciele nieraz dla hecy brali mnie w bardzo trudne warunki, a ja szłam i za każdym razem musiałam pokonywać samą siebie.Raz mnie wyniosło bardzo daleko od brzegu. Jakimś cudem udało mi się wrócić.Dzięki takim przygodom zrozumiałam, że w surfingu dopiero wtedy jesteś w stanie się czegoś nauczyć, kiedy przestajesz się bać.
Pytałaś, jak to się przekłada na życie… Kiedy myślisz o zrobieniu filmu, też się boisz – porażki, tego, że zostaniesz skrytykowana, że cię zrównają z ziemią i nic z ciebie nie zostanie.
I dopiero kiedy przestajesz o tym myśleć, otwiera się w tobie coś takiego, że wreszcie jesteś gotowa robić naprawdę dobre rzeczy. Ale można pojmować to też szerzej – jako strach przed życiem. A ja nie chcę się bać.
Małgorzata Szumowska (Fot. Asia Typek)
Sprawiasz wręcz wrażenie osoby, która niczego się nie boi.
Ale to nie jest prawda.
Wiem, to głupie myślenie, bo gdybyś niczego się nie bała, byłabyś chyba psychopatką.
No raczej…
Mimo to dla mnie zawsze byłaś twórczynią, ale też kobietą, odważną. Taką, która patrzy lękowi prosto w oczy.
Lubię się konfrontować ze swoimi lękami. Może zresztą stąd wziął się u mnie ten surfing. Co jest o tyle ciekawe, że to był jeden jedyny raz w moim życiu, kiedy naprawdę miałam konkretny kryzys i walczyłam z bezsennością. Nigdy wcześniej nie miałam takiego problemu. I kompletnie nie umiałam sobie z tym poradzić. Żeby było zabawniej, powód był taki, że szykowałam się wtedy do kręcenia pierwszego zagranicznego filmu „The Other Lamb”, czyli po polsku „Córka boga”. Bardzo mnie to stresowało, nie wiedziałam, czy tego chcę, bo to nie był ani mój pomysł, ani mój scenariusz. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ten film przyniósł mi wiele dobrego, do dziś zresztą przynosi. Wtedy jednak martwiłam się na przykład tym, że nie będzie mnie w domu przez pół roku. A zaproszono mnie też do jury festiwalu w Wenecji, więc te silne, intensywne emocje się na siebie nakładały.
Ktoś mi polecił środki nasenne, na które bardzo źle reagowałam – w ogóle źle reaguję na rzeczy chemiczne – próbowałam jeszcze z innymi tabletkami. Żadne nie działały. Powiedziałam do Mateusza [Kościukiewicza, aktora i męża – przyp. red.], że muszę coś z tym zrobić, bo inaczej zwariuję. Spontanicznie, wręcz z dnia na dzień pojechaliśmy do Portugalii z moim małym synem i jeszcze mniejszą Aliną. I to tam z Maćkiem, który miał wtedy osiem czy dziewięć lat, zaczęłam chodzić na lekcje surfingu.
Dlatego, że on chciał?
Dlatego, że ja chciałam! Facet, który prowadził te kursy, powiedział, że się do tego nie nadaję i nigdy się nie nauczę, bo się BOJĘ… Pamiętam, jak kazał mi uderzać deską w falę, która na mnie szła, i krzyczeć. Ja to wszystko oczywiście robiłam, a on i tak powtarzał, że się do tego nie nadaję. Tak mnie to wkurzyło, że w wieku 45 lat zaczęłam się uczyć surfingu… I nauczyłam się. Co pokazuje, że nie można tak bardzo ufać cudzym opiniom.
Tym bardziej opiniom kogoś, kogo widzisz pierwszy raz na oczy.
No dobrze, to zdradzę ci naszą rodzinną tajemnicę i nie będzie to absolutnie skierowane przeciwko Andrzejowi Wajdzie, którego uwielbiam, szanuję i zawsze z chęcią wracam do jego „Dzienników”, gdzie jest zresztą moja karykatura…
O, nie wiedziałam…
Tak, Wajda mnie narysował. Nie wyglądam najlepiej [śmiech].
On bardzo mnie lubił, bo go rozśmieszałam. I dobrze się znał z moim ojcem Maciejem Szumowskim, często współpracowali; ponoć jest nawet pierwowzorem postaci, w którą wcieliła się Krystyna Janda w „Człowieku z marmuru”. W każdym razie kiedy nakręciłam jeden z moich pierwszych filmów, „Szczęśliwego człowieka”, ojciec wysłał go na VHS-ie Wajdzie, a on w odpowiedzi napisał w liście, którego jak na złość nigdzie teraz nie mogę znaleźć, że nigdy w życiu nie zostanę reżyserką. Ale takie sytuacje zdarzały się w moim życiu często…
Myślę, że kobiety w ogóle często słyszą takie opinie… Dziś się z tego śmiejesz, a wtedy? Jakoś to w tobie pracowało?
Jestem przekorną osobą. I mam to po ojcu, który był okropnie przekorny. Jak mówiłam mu: „Tato, ale super jest ten kolega, on mnie tak lubi”, to odpowiadał: „A dlaczego tak myślisz? Może on cię lubi dlatego, że widzi w tym jakiś interes? Albo może wcale cię nie lubi?”. Miałam łzy w oczach. Ojciec nigdy w niczym się ze mną nie zgadzał, zawsze musiał wszystko podważać. Teraz widzę, że w ten sposób zmuszał mnie do krytycznego myślenia, czym znacznie utrudnił mi życie. W dzisiejszych czasach trzeba bardzo uważać na to, co się mówi, a że ja lubię mówić coś w kontrze, to czasem wychodzi tak, jakbym kogoś obrażała.
I co wtedy robisz?
Nic. Staram się żyć po swojemu i nie ulegać presji poprawności politycznej; takie bycie w kontrze jest dla mnie bardziej stymulujące. Ja nawet wolę z tej przekory powiedzieć coś, czego wcale nie sądzę. Bo to wywołuje dyskusję, rodzaj fermentu. Mam tak, że muszę na odwrót.
Co się bardzo przydaje, zwłaszcza kiedy słyszysz, że czegoś nie możesz.
Im jestem starsza, tym bardziej czuję, że nie ma sensu przejmować się opiniami innych. Zwłaszcza że wzbudzam bardzo skrajne emocje.
Jak Fuerteventura – albo cię kochają, albo nienawidzą?
Tak to widzę. Kiedy spytałam Kornéla Mundruczó [węgierskiego reżysera – przyp. red.], z którym swojego czasu utrzymywałam kontakt, dlaczego jest tak, że w Polsce jestem mniej ceniona jako reżyserka niż za granicą, odpowiedział: „Mam tak samo. Ale gdyby było inaczej, to by znaczyło, że nie robisz nic wartościowego”. Zatkało mnie, ale z czasem przyznałam mu rację. „To potwierdza, że robisz coś, co ich dotyka, irytuje. I bardzo dobrze”. Nie produkujesz obojętnego kontentu, który się wszystkim podoba.
Małgorzata Szumowska (Fot. Asia Typek)
Podobno po filmie „33 sceny z życia” na dobre zrujnowałaś sobie relacje z krakowskim środowiskiem artystycznym, w którym się wychowałaś i z którego wywodzili się twoi rodzice. Tak mi się wydaje, choć to nigdy nie zostało powiedziane na głos. Z nikim z tamtych czasów nie mam kontaktów, ale też wiele osób nie żyje. Można powiedzieć, że sama stanowię o swoim losie.
Czasy, w których żyli moi rodzice, zwłaszcza przełom lat 80. i 90., pod tym względem były inne – wtedy wręcz trzeba było budować różne zależności i struktury. A ja, odkąd zaczęłam robić karierę za granicą – co stało się dość wcześnie, bo moje krótkie metraże pokazywano w Cannes, kiedy miałam 20 lat – szybko zrozumiałam, że chciałabym istnieć też poza tym naszym środowiskiem. Widziałam siebie na arenie międzynarodowej, niekoniecznie w Ameryce, choć był taki okres, że nie uwierzyłabyś, jakie propozycje dostawałam, co leżało na moim biurku… Był wtedy wielki szał na wyszukiwanie europejskich reżyserów.
Wybuchła pandemia, która uniemożliwiła mi wyjazd, ale finalnie kiedy miałam do wyboru: zrobić własny film lub jechać gdzieś jako reżyser do wynajęcia na nieokreślony czas, to jednak zawsze wybierałam swoje autorskie kino. I wydaje mi się, że dobrze robiłam. Rozmawiałam niedawno z koleżanką, która po dostaniu nagrody w Cannes pojechała do Stanów – od siedmiu lat nic nie zrobiła! Chce wracać do Europy.
Myślisz, że z tobą byłoby podobnie?
Jestem tego pewna. Gdybym tuż przed pandemią wybrała amerykańską drogę – do czego bardzo mnie zachęcali moi amerykańscy agenci – która polega na tym, że zaczynasz od robienia pojedynczych odcinków seriali, pożegnałabym całą moją niezależność. Siedziałabym tam, była w rękach osób dysponujących moim czasem i nie miała żadnych szans na budowanie swojego nazwiska. A ja wywodzę się z pokolenia, które jeszcze taką szansę miało. I jestem teraz za swoje nazwisko odpowiedzialna. Coś mnie prowadzi – jakaś intuicja, szósty zmysł. Zawsze chciałam robić filmy.
Nie miałaś kompleksów zarówno jako młoda dziewczyna robiąca karierę za granicą, nieznająca wtedy nawet dobrze angielskiego, ale też jako kobieta w bardzo zmaskulinizowanej branży, jaką jest reżyseria filmowa. Myślę, że nie masz też kompleksów na punkcie swojego wyglądu, talentu czy inteligencji.
Jakieś tam kompleksy mam, jak każdy, ale raczej nie jestem osobą zakompleksioną. I myślę, że to zasługa wyłącznie moich rodziców. Kochali mnie bezwarunkowo. I to też, myślę, innych drażni. Słyszą: „Nigdy nie miałam kompleksów, bo miałam fajnych rodziców”. No kto może powiedzieć coś podobnego? Prawie nikt. Dlatego zawsze powtarzam, że miałam ogromne szczęście. Co prawda rodzice odeszli dość młodo, co było bardzo nieprzyjemne…
W dodatku w odstępie zaledwie miesiąca od siebie. Nie wiem, jak to przeżyłaś.
No ciężko to przeżyłam. Ale też nie ma co się nad tym zatrzymywać, wszyscy umieramy i nie sposób od tego uciec. A ja miałam naprawdę niewiarygodne szczęście, że dali mi takiego wielkiego kopa do życia. Tam nigdy nie było żadnych wątpliwości na przykład co do mojej urody, co prawda mama [Dorota Terakowska – przyp. red.] miała te swoje jazdy, co to się teraz wszyscy za głowę łapią, bo jak tylko odrobinę przytyłam, to dostawałam od niej opierdol. Pewnie dlatego, że sama zawsze była szczupła i bardzo o to dbała. Dzięki temu ja teraz też o to dbam. Natomiast oboje zawsze mi powtarzali, że wyglądam super, że mam dobry gust, że się fajnie ruszam, że robię świetne filmy, i wierzą, że wszystko mi się uda. I nie jest istotne, czy to jest prawda, czy nie… Ważne jest samopoczucie. Rodzice chyba nieczęsto tak robią. Miałam dobre dzieciństwo, a mama i tata wyposażyli mnie w ogromną pewność siebie, dając mi całkowitą akceptację.
Wielu rodziców kocha i akceptuje swoje dzieci całkowicie, ale jednocześnie bardzo się nad nimi trzęsie. Warto podkreślić, że twoi rodzice dawali ci też dużo wolności, choć po maturze postawili warunek...
Całe życie mi powtarzali, że nie muszę chodzić do szkoły, i bardzo chętnie z tego korzystałam. Ale też lubili stawiać mi wyzwania. Długo byłam superniegrzeczną uczennicą, która ma wszystko w dupie, a oni długo się na to godzili, przyznając, że do jakiegoś momentu mogę tak działać, ale przyjdzie czas, kiedy będę się musiała zabrać do roboty. Tym momentem była matura, która bardzo słabo mi poszła. Kazali mi się dostać na studia, więc solidnie przysiadłam do książek na dwa miesiące i dostałam się na historię sztuki. A kiedy mi się znudziła, dostałam się do filmówki. Ale nigdy nie lubiłam się uczyć, zawsze byłam ciężką melepetą i zawsze robiłam, co chciałam. Dopóki mi to nie zagrażało, rodzice nie reagowali, ale kiedy widzieli, że zaczyna to działać na moją niekorzyść, interweniowali. To wszystko było tak fajnie z ich strony podawane, że nie czułam się kontrolowana, ale też miałam poczucie, że naprawdę mogę żyć swoim życiem. Z drugiej strony ja nigdy nie miałam skłonności do uzależnień, moim jedynym uzależnieniem jest chyba tylko sport, co – jak się okazuje – mam w genach po ojcu. Sam uprawiał wiele dyscyplin: był płetwonurkiem, tenisistą, biegaczem, grał też w piłkę, a wszystko to robił półamatorsko. Natomiast jego ojciec, a mój dziadek, który był kapitanem w armii Andersa, w Komorowie pod Warszawą uczył wychowania fizycznego w szkole oficerskiej. Mam więc geny totalnie sportowe, co wiele lat ignorowałam, bo mi wypadały rzepki, ale też dzięki tym wylatującym rzepkom trafiłam na siłownię, żeby wzmocnić nogi, i już tam zostałam. I nagle się okazało, że nie tylko lubię sport, ale mam też do jego uprawiania odpowiednie warunki fizyczne.
Małgorzata Szumowska (Fot. Asia Typek)
Długo funkcjonowałaś jako ta jedna z niewielu reżyserek swojego pokolenia, która ma rozpoznawalne nazwisko. Z jednej strony nigdy tego nie podkreślałaś, a z drugiej – nie deprecjonowałaś swojej kobiecości. Zawsze byłaś dumna ze swojego ciała.
I zawsze je lubiłam.
Co zawsze mi się w tobie podobało.
Tobie się podobało, ale masie ludzi nie podoba się wcale. W Polsce po 45. roku życia nie jest mile widziane eksponowanie siebie i swojej kobiecości. Nie mówiąc już o tym, co się dzieje po pięćdziesiątce! Dlatego postanowiłam, że będę teraz orędowniczką dojrzałej kobiecości. I dlatego – oprócz pewnych przyczyn ekonomicznych – mam konto na Instagramie. To dobra platforma do moich celów. Tam propaguję dojrzałą kobiecość.
Co w ten sposób chcesz przekazać innym kobietom?
Żeby nie dały sobie wmówić, że po pięćdziesiątce są niewidzialne. Że nie mają prawa czegoś robić, na przykład pokazywać swojego ciała. Do tego nie trzeba mieć – o to też bym apelowała – idealnego czy młodego ciała, wystarczy je lubić i lubić siebie. Szanować swoją mądrość i zdobyte doświadczenie.
Chciałabym powiedzieć kobietom, żeby nie wstydziły się swojej seksualności. Bo po pięćdziesiątce ona wcale nie zamiera, a wręcz przeciwnie – bucha, ale nie w taki sposób jak wcześniej. To ciągłe ocenianie naszego wyglądu wyłącznie przez tak zwaną heteronormę sprawia, że myślimy tylko o tym, czy się podobamy innym facetom. Po pięćdziesiątce to na szczęście zupełnie mija. Nadchodzi piękny moment, kiedy nie musisz się już na to oglądać, a i tak są faceci, którym się będziesz podobać. Ale też możesz podobać się kobietom! Przecież często ubieramy się po to, żeby podobać się koleżankom, by to właśnie one doceniły nasz styl.
Chciałabym, by kobiety poczuły, że przed nimi otwierają się zupełnie nowe rejony i przestrzenie. Żeby nie bały się menopauzy. To naprawdę nie jest nic strasznego, żaden koniec, prędzej początek – moment wyzwolenia od wielu rzeczy: od napięcia przedmiesiączkowego, od niskiej samooceny, od presji wyglądu. I nie jest prawdą, że musisz utyć – wszystkie badania to potwierdzają. Sama stosuję hormonalną terapię zastępczą, pod okiem lekarza, i jestem w świetnej kondycji. Niestety, w Polsce robi to zaledwie siedem procent kobiet.
Dlaczego?
Bo w powszechnej świadomości nadal funkcjonują wnioski z nieudanego badania na niewłaściwej grupie osób, które wykazało, że taka terapia powoduje raka piersi, co jest nieprawdą.
Wielu poważnych lekarzy od dawna o tym mówi. We Francji kobiety stosują terapię zastępczą już w okresie perimenopauzy, bo dzięki temu wolniej się starzeją: nie tylko skóra im nie wiotczeje, ale też czują się o wiele lepiej mentalnie. Oczywiście biorąc jakiekolwiek hormony, trzeba się częściej badać, ale to powinniśmy robić wszyscy. No i koniecznie uprawiać jakiś sport, a kobiety po 45. roku życia – zwłaszcza podnosić ciężary.
Masa mięśniowa nam ucieka, a w taki sposób chronimy się przed osteoporozą i jesteśmy dłużej sprawne. Ja nie nawołuję do takiej młodości, która stara się cofnąć czas. Nie, my mamy tyle lat, ile mamy, ale możemy wyglądać dobrze na swój wiek i dobrze się czuć w swoim ciele.
Naomi Watts, z którą kręciłam film „Infinite Storm”, uświadamia w tej kwestii kobiety w Stanach Zjednoczonych, ja staram się to robić w Polsce. I wiem, że już odmieniłam życie wielu z nich. Bo dałam im kopa do tego, żeby poszły dalej, żeby się nie wstydziły. Myślę, że ludzi najbardziej irytuje to, że nie przedstawiam siebie jako ofiary, nie opowiadam, jak miałam ciężko – bo miałam, ale dawno już o tym zapomniałam. Człowiek, który idzie do przodu, nie zwraca uwagi na to, że inni pałętają się mu pod nogami i próbują przeszkodzić, tylko po prostu nad nimi przeskakuje i idzie dalej. Mówiła o tym Agnieszka Holland w swojej autobiografii Karolinie Pasternak – że ona po prostu nie zwracała na to uwagi. Gdybym ja mówiła, że mam jakieś problemy, może byłabym lepiej postrzegana, ale skoro tego nie robię i na dodatek „epatuję fizycznością, a przecież mam być poważną reżyserką” – nie mogę być traktowana serio. Powiem tak: rozumiem to [śmiech]. Ale naprawdę trzeba trochę dystansu do siebie i humoru, inaczej życie jest nudne i monotonne.
Małgorzata Szumowska (Fot. Asia Typek)
Wiesz, co mnie jeszcze w tobie uderza? Jesteś szczera do bólu, a jednak właściwie nigdy nie mówisz źle o innych, nie idziesz z nikim na noże, nikogo nie obrażasz.
Nie ma we mnie nienawiści do ludzi. Jeśli zazdroszczę kolegom czy koleżankom sukcesów, powiem to na głos – taka moja terapia. Czy jestem arogancka? Oczywiście! Ale nie jestem małostkowa. Nie zajmuję się tym, co ktoś o mnie powiedział czy kiedyś mi zrobił. Mam duże cele przed sobą, konsekwentnie je realizuję i mam zamiar robić to nadal. Jeżeli zdrowie mi na to pozwoli, to uważam, że najbliższe 15 lat będzie najlepszym czasem dla mnie jako twórczyni, bo jestem teraz najbardziej dojrzała, najbardziej świadoma – wiem, czego chcę. Tworzę wspaniały duet reżyserski z Michałem Englertem, niesamowicie się uzupełniamy i mamy poczucie, że przed nami bardzo dużo do zrobienia i jeszcze więcej do zdobycia. Na razie mamy w planach trzy filmy, nie wiem jeszcze, czy wszystkie wyjdą, ale jeden na pewno. My tych filmów nie robimy tylko dla siebie, one jednak bardzo wiele w życiu innych ludzi zmieniły. Ciągle dostaję listy na ten temat, na spotkaniach podchodzą do nas rodzice dzieci trans, by podziękować za „Kobietę z…”.
Poza tym obserwuję, choćby po tegorocznych Oscarach – a jako członkini Amerykańskiej Akademii Filmowej widziałam wszystkie ważniejsze nominowane tytuły – że nastąpił renesans kina niezależnego. Mam tu na myśli choćby takie filmy jak „The Brutalist”, „Anora”, „Substancja”, „Babygirl”, „Dziewczyna z igłą” – długo mogłabym wymieniać. Niezależne kino, które ma nie tylko świetną prasę, ale też widownię. Myślę, że ludzie są zmęczeni papką, jaką oferuje dziś wiele streamingów, i chaosem w mediach społecznościowych, związanym z oceną tego, co oglądamy. Każdy wypowiada swoje opinie, tymczasem potrzebne są nam jasne kryteria oceny.
Kiedyś wydawało mi się, że festiwale powinny wygrywać filmy, które najbardziej mi się podobały, dziś uważam, że ważniejsze jest to, czy ten film jest mądry oraz co mówi o nas i o świecie.
Czyli ważny jest dla ciebie temat. Zgodzę się, że teraz liczą się tylko polityczne, mocne głosy, ale dla mnie ważne jest też, jak film jest zrobiony. Niektórzy na przykład nie zwracają uwagi na to, że jest świetna inscenizacja w drugim planie, że kadry są dopracowane, światło dobrane. Brakuje mi takich przekazów: „Wprawdzie mi się nie podobało, ale jest bardzo dobrze zrobione, jeszcze lepiej zagrane, świetnie poświecone i zmontowane”. Ludzie, którzy dziś opisują filmy w internecie, a nawet w poważnej prasie, w większości się na tym nie znają. I to samo się stało z kulturą – ocena poważnych dzieł przypomina opinie z mediów społecznościowych; „lubię”, „nie lubię”, „podobało mi się”, „a mnie nie”. To nie może tak dalej wyglądać, jestem pewna, że wkrótce się zmieni. Będzie świat kina niszowego, ambitnego i cały ten kontent po drugiej stronie. To trochę tak jak z rzeczami – z jednej strony obserwuję coraz większą potrzebę posiadania coraz nowszych ubrań, które są modne, a z drugiej dążenie do tego, by ograniczyć się do paru rzeczy, ale lepszej jakości. Sama zamierzam w to pójść radykalnie i totalnie. Jestem już na takim etapie, że naprawdę wystarczy mi niewiele. Dwie pary czarnych dżinsów, dwie pary niebieskich, dwie pary białych T-shirtów, dwie pary czarnych, dwie pary sztybletów – jedne z obcasem, drugie bez, adidasy, dwa czarne garnitury, jeden płaszcz, jedna kurtka skórzana…
Jakaś sukienka?
Sukienek nie noszę, ale chętnie dorzucę skórzaną ołówkową mini, czółenka, czarny golf i parę koszul, białych i czarnych, o męskim kroju. Reszty ubrań mogę się pozbyć. Podobnie jak wolę obejrzeć dobry film niż kolejny taki sam serial [śmiech].
Widziałam jeden z odcinków podcastu „Dobre strony”, przygotowanego przez Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa, w którym rozmawiasz o ulubionych książkach z Krzysztofem Zalewskim. Spodobało mi się, że oboje mówiliście o tym, że nie wyobrażacie sobie dnia bez przeczytania choćby fragmentu książki. Że jako twórcy nie jesteście w stanie karmić swojego mózgu tylko przekazem audiowizualnym.
Wczoraj, wracając z Fuerty, przeczytałam w samolocie całą książkę. Na co dzień też bardzo dużo czytam, dla mnie to jak masaż dla mózgu. Tymczasem kiedy włączam jakikolwiek serial, obejrzę dwa odcinki i nigdy nie dochodzę do trzeciego.
Małgorzata Szumowska (Fot. Asia Typek)
Często jesteś pytana o przebodźcowanie i to, jak z nim walczyć. Mówisz o medytacji, ale też o tym, by się czasem odcinać od świata. W takich zawodach jak twój jest to chyba trudne. Jako reżyserka możesz się w ogóle odciąć od świata?
Myślę, że już chyba mogę… Z Mateuszem przygotowujemy ostatnio pewną rewolucję życiową – kupiliśmy dom na wsi, na Dolnym Śląsku. Na razie wdrażamy się w ten region, zdobywamy znajomych… Na przykład niedawno poznałam mojego nowego script doctora, faceta z Amsterdamu.
Kim jest script doctor?
Kimś, kto leczy scenariusze. Dajesz mu scenariusz i on analizuje, co w nim nie działa. A tak się składa, że mój script doctor jest jednym z najlepszych w Europie. I poznałam go na Dolnym Śląsku, całkiem przypadkiem.
Co zamierzasz robić na wsi, jak już tam osiądziesz? Poza leczeniem scenariuszy.
To wszystko się dzieje bardzo powoli, ale tak docelowo w ciągu paru lat rzeczywiście chciałabym się tam przenieść. Najbardziej w życiu cenię sobie wolność, zarówno tę życiową, jak i artystyczną. Nie jestem typem osoby, którą można do czegoś zmusić. Być może taka przestrzeń na wsi będzie miała dla mnie też wymiar wolności? Mogłabym wreszcie mieć zwierzęta, bo je kocham – nie jestem tu bardzo oryginalna ani przekorna – w tym konia, na którym będę jeździć. Chciałabym też mieć ogród warzywny. A co tam będę robić? To, co robię wszędzie. Gotować, uprawiać sport, pisać i raz na rok czy półtora robić film. Mam też nadzieję nadal być sprawna, kochać życie i się nim cieszyć, bo chyba niewiele innego nam zostaje… Trzeba się cieszyć życiem. Bo życie jest piękne. I jest zagadką.
Małgorzata Szumowska ur. w 1973 roku w Krakowie reżyserka, scenarzystka i producentka filmowa. Córka pisarki Doroty Terakowskiej i dziennikarza Macieja Szumowskiego. Absolwentka łódzkiej filmówki. Od kilku lat wspólnie z Michałem Englertem tworzy duet reżysersko-scenariuszowy. Jej filmy (m.in. „33 sceny z życia”, „Body/Ciało”, „W imię…”, „Twarz”, „Śniegu już nigdy nie będzie”) były wielokrotnie nagradzane na krajowych i międzynarodowych festiwalach. Reżyserka jest ambasadorką marki BMW.