Ich wspólne życie od zawsze kręciło się wokół jedzenia, ale odkąd dziennikarka kulinarna Basia Starecka i kucharz Piotr Bruś-Klepacki wyremontowali siedlisko na Podlasiu, codzienność wypełnia im głównie ten bajecznie kolorowy dom… oraz jedzenie.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 9/2025.
Oboje najbardziej lubią powolne poranki – kiedy, popijając hektolitry kawy na ganku, planują cały dzień, czyli co posadzą, co ugotują i co zrobią wokół domu – ale też klimatyczne zachody słońca.
Łóżko postawili w najciemniejszym kącie, żeby nie budziło ich słońce. Za to budzą ich ptaki. – Teraz trochę się uspokoiły, ale wieczorami dają piękne koncerty – mówi Piotr.
Poprzedni rok był pierwszym, w którym zamieszkali tu na dłużej. Ten jest drugi. Zwykle nawiedzali chatkę od marca do października, tym razem przyjechali już w styczniu, przy temperaturze -10. – W chłodne miesiące bywa nieprzyjemnie. Rano trzeba wyskoczyć z łóżka, wskoczyć w kożuch i szybko dorzucić drewna do pieca. Ale być może za jakiś czas chatka będzie całoroczna, bo zimy są coraz łagodniejsze, więc jest szansa, że zostaniemy i nie zamarzniemy – planuje Basia. – Niedawno zorientowaliśmy się, że więcej jesteśmy tu niż w naszym mieszkaniu w Warszawie – mówi. Do stolicy jeżdżą regularnie do pracy, która wymaga ich fizycznej obecności – ona na nagrania podcastu, Piotr uczy gotować, więc jeździ na warsztaty. – W zeszłym roku, jeśli doliczymy jeszcze nasze podróże, łącznie spędziłam w Warszawie 20 dni. Teraz pewnie trochę się to zmieni, bo mamy Franię, czyli naszego pieska, ale zmieni się raczej na korzyść Podlasia. – Tu się tyle dzieje, że kiedy wracamy do miasta, to właściwie odpoczywamy. I widzę to też po Franciszce, która tam całymi dniami śpi, a tu zawsze ma mnóstwo rzeczy do zrobienia: a to coś zwąchać, a to naszczekać na kuriera, a to przegonić bociana, bezczelnie przechadzającego się przed furtką, a czasami nawet paradującego pod chatką – śmieje się Piotr.
(Fot. Magda Klimczak)
Łatwy dojazd z Warszawy (samochodem dwie i pół godziny, wieczornym Intercity „Żubr” – godzinę czterdzieści, zwykłym pociągiem – dwie godziny) powoduje, że coś, co miało być weekendową daczą, stało się czymś więcej. – Najpierw mieliśmy mnóstwo pomysłów: że będziemy tę chatkę wynajmować albo się nią dzielić, że w stodole będzie zlot szeptuch, a w budynkach gospodarczych bed and breakfast, ale im dłużej tu siedzimy, tym bardziej rozumiemy, że to jest po prostu nasz dom. Chcemy tu żyć, a nie prowadzić biznes – tłumaczy Basia. – Chcemy mieć tu naszą intymność – podchwytuje Piotr. – Mimo że jesteśmy bardzo blisko granicy białoruskiej, to paradoksalnie czujemy tu wielki spokój – dodaje Basia. – Chatka stała się nie tylko naszą odskocznią od życia i pracy w Warszawie, ale po prostu azylem. Tu każdy dzień jest przewidywalny, nie ma w tobie napięcia ani stresu, do tego przebywanie na świeżym powietrzu, grzebanie w ziemi daje ukojenie, sens i takie bazowe poczucie sprawczości.
Drugi obieg, znaleziska, śmiecie, graty to ważny element tożsamości chatki. Piotr kolekcjonuje każdy kawałek drewna, na który się tu natknie, z namaszczeniem zanosi do jednego z budynków gospodarczych i tam suszy. Z tego odzyskanego drewna powstały m.in. półki oraz stół z wielkiego kawałka, który okazał się starym wozem do gnojówki, zwanym gnojarką. Stół wykonał Michał z ByWood, małej manufaktury, która specjalizuje się w starym drewnie. (Fot. Magda Klimczak)
Siedzimy na ganku, zajadając jagodzianki, które właśnie dzięki Basi mają w lipcu swoje nieformalne święto (dokładnie 2 lipca, w dniu imienin Jagody, a niegdyś też Matki Boskiej Jagodnej). – Czym są chatkówki? – pytam, bo słyszę o nich, odkąd tu trafiłam.
– Po prostu wiejskimi imprezami, głównie dla znajomych, którzy nas odwiedzają – mówi Basia. – Robimy wtedy leniwe, chłodnik, urządzamy wyprawę na maliny, a potem zapiekamy je pod kruszonką.
Najprostsza do zrobienia jest panzanella, czyli sałatka z pomidorów. Tych mają co roku obfitość, także dzięki pomocy rodziców Piotra, którzy często tu wpadają, a tak się szczęśliwie składa, że mają bogate doświadczenie upraw działkowych.
Z kolei Piotr pracował kiedyś jako ogrodnik, a Basia studiowała architekturę krajobrazu. To wszystko pomaga w ogarnianiu przestrzeni wokół chatki, choć nauka nie ma końca. – Nasz ogród jest ogrodem dynamicznym i spontanicznym – mówi Basia. – Coś nasadzamy, ale też patrzymy, co samo rośnie. Przyjeżdżamy na wiosnę, widzimy nowy listek i myślimy: „O, zostawmy go, zobaczymy, co z niego powstanie”. W tym roku mamy mnóstwo maków polnych, do tego mikrogoździki, dzwonki. Staramy się też zostawić miejsca niekoszone – dodaje Piotr. – Na początku mieliśmy pomysł, by nic tu nie kosić, oddać przyrodzie to, co jej – wyjaśnia Basia. – Poza nawłocią, którą Piotruś metodycznie wycinał. Okazało się jednak, że ta przyroda jest zbyt intensywna. Wracaliśmy do chatki cali w kleszczach. Okoliczne babcie mówiły: „Koście, koście, to się uspokoi”. I miały rację. Poza tym wystarczyło poruszyć ziemię, by cały bank ukrytych w niej nasion się otworzył. W efekcie co sezon rośnie tu coś innego. Nieopodal jest piękne miejsce – Ziołowy Zakątek. Należy do pana, który stworzył markę Dary Natury. Przynajmniej raz do roku tam jedziemy, by się zainspirować. Przywieźliśmy stamtąd na przykład mikołajki i przegorzany. Nasadziliśmy też jaśmin i sporo lilaków.
Toaletkę i metalową puszkę Basia odziedziczyła po mamie. Wazoniki i świeczniki wyszukała na starociach. Barwna tapeta pochodzi z Pip Studio. (Fot. Magda Klimczak)
– Wczoraj sięgnęłam po mój stary podręcznik ze studiów, „Historia i struktura ogrodu rodzinnego” Beaty Gawryszewskiej. Zacytuję ci fragment: „Tworzenie właściwej struktury przestrzennej jest podobne do »ustawienia« w terapii Berta Hellingera – domeny przestrzenne i ich granice ulegają zmianom, przetasowaniom i przesunięciom, jak »aktorzy« w hellingerowskiej psychodramie. Proces ten trwa dopóty, dopóki wszyscy uczestnicy – elementy systemu, nie poczują, że znaleźli się na swoim miejscu”. Ta refleksja mnie uspokoiła – opowiada Basia. – Bo ja co pięć minut zmieniam zdanie. Tu coś przesadzę, tam wysieję, ale wciąż mi coś nie pasuje, czuję, jakby to nie było właściwe miejsce dla tej rośliny. My tę naszą przestrzeń urządzamy cały czas i na przykład dziś, kiedy rozmawiamy, obcujemy z prawdą tego momentu, ale jak nas znam, a jesteśmy ze sobą 15 lat… – Więcej! – odkrzykuje z kuchni Piotr. – …czy też więcej, to mamy nieustanną potrzebę zmiany – kontynuuje Basia. – Może ja odrobinę większą niż Piotrek, ale on się trochę przy mnie mobilizuje. Na początku chatka miała być tylko w różach i czerwieniach. Zapatrzyliśmy się na obrazy Jerzego Nowosielskiego – był teologiem prawosławnym, co miało odzwierciedlenie w jego twórczości, a my szukaliśmy estetycznego klucza do chatki na prawosławnym Podlasiu. Planowaliśmy też czerpać z tutejszej kolorystyki, ale kiedy pomalowaliśmy wszystko na niebiesko--różowo-czerwono, zrobiło się monotonnie. Wtedy wjechał maślanożółty.
Oryginalne drewniane drzwi, prowadzące z jadalni do salonu, zostały pomalowane na kolor truskawek z malinami i bitą śmietaną. Kanapa (rozkładana – co ważne, kiedy wpadają goście) to dzieło polskiego producenta Meble Fox. – Mają bardzo duży wybór pięknych tkanin obiciowych – mówi Basia. Nad kanapą półka z deski znalezionej pod chatką, zrobiona przez Piotra. (Fot. Magda Klimczak)
Nadal to wszystko jest niedokończone i niedoskonałe, popatrz choćby na fugi – wskazuje na piec. – Ale tu nie da się osiągnąć doskonałości – dodaje Piotr. – I tego nauczyła nas chatka. Na przykład jak chcieliśmy postawić łóżko, to zorientowaliśmy się, że podłoga jest tak krzywa, że jest 10 centymetrów różnicy pomiędzy jedną stroną łóżka a drugą. A jak pomalowaliśmy ścianę, to okazało się, że były w nią wbite setki gwoździ i potem ze śladów po nich zaczęła wychodzić na farbę rdza. Dzięki temu niebieska ściana w jadalni jest uroczo upstrzona rdzawymi kropkami. – To kolejna różnica między mieszkaniem w mieście z betonu a drewnianą wiejską chatą – tam każda zmiana jest na stałe. Tu wbijasz gwóźdź w ścianę i po chwili możesz go usunąć. Chata jest bardziej plastyczna – dodaje Piotr. – Na początku bardzo nas to frustrowało – przyznaje Basia. – Oboje jesteśmy dziećmi blokowisk. Ja jestem z Bielan, Piotruś z Ursynowa – nie rozumieliśmy, co tu się wydarza. Także w szerszym kontekście, bo mam też na myśli relacje międzyludzkie, przyrodę.
Kinkiety i lampę też kupili za grosze z drugiej ręki. – O tym pokoju mówimy „cyrkowy”, bo układanie płytek wymagało od naszej ekipy niezłej ekwilibrystyki, kręciło się im przy tym bardzo w głowach – opowiada Basia.(Fot. Magda Klimczak)
– Co jest sercem tego domu? – drążę. Zdecydowanie kuchnia i wielki stół w jadalni. – Tu spędzamy najwięcej czasu, tu kręcimy też nasze materiały na blogi i media społecznościowe – mówi Piotr. – I każdy z nas ma swój kuchenny blat. Bo bardzo często gotujemy inne rzeczy i o innych porach. Ja mam tamtą część – Basia wskazuje na blat przy płycie – a Piotr tuż przy oknie.
Ustawia tam swoją wielką dechę i wyjmuje noże szefa kuchni, za to u mnie królują kwiatki i kaszka jaglana. – My naprawdę bardzo dużo gotujemy, testujemy nowe przepisy. Zanim coś opublikujemy, sporo czasu poświęcamy na eksperymenty, co widać choćby po rachunkach za prąd – mówi Piotr. A czy zmiana miejsca zamieszkania wpłynęła na to, co gotują? – Jak najbardziej – przyznaje Piotr. – Tu gotujemy i jemy bardziej rustykalnie, babcinie. Głównie proste, sezonowe potrawy. Jedna sąsiadka przyniesie fasolkę szparagową, inna kalarepę albo pójdziemy do lasu po kurki czy na jagody. – W Warszawie żywimy się głównie azjatycko. Bardzo lubimy te smaki. Wydaliśmy ostatnio nawet e-booka „Proste kluski: tanie i zazjatyzowane” – wyjaśnia Basia. – Zwieźliśmy więc do naszej chatynki te wszystkie sosy i przyprawy. I co? I nic. Tutaj azjatycka kuchnia w ogóle nam nie smakuje. Jak siedzisz cały dzień w ogrodzie, pachną ci kwiatki, a do tego gadasz z babciami o tym, co wzeszło, a co jeszcze nie, to chce ci się młodych ziemniaczków z koperkiem i kefirem, a nie makaronu sojowego. Może to są jakieś wiejskie atawizmy, które tu się budzą, może to zapisana w DNA kuchnia naszych babć – zastanawia się Basia.
Widok na stanowisko pracy Piotra (w całej chatce wiszą rolety z grubego polskiego lnu polskiej marki SoLinen). (Fot. Magda Klimczak)
Lubią też odkrywać lokalne smaki. – Trzeba się trochę natrudzić, ale można spróbować tu pysznych kartaczy albo babki ziemniaczanej. Zaczęliśmy nawet rozróżniać rodzaje kartaczy, w zależności od stosunku surowych do gotowanych ziemniaków. Najbardziej chyba smakują nam te z przewagą gotowanych, są jak puszysta chmurka – opowiada Basia. Ich ulubiona knajpka mieści się pod katedrą w Drohiczynie (po resztę adresów i poleceń warto zajrzeć na blog NakarmionaStarecka.pl). A największym odkryciem były warsztaty z kołem gospodyń wiejskich koło Czeremchy. – To były warsztaty z kisielu owsianego – wyjaśnia Basia – zapomnianej potrawy z bieda kuchni, pewnie dlatego, że przypomina ludziom ciężkie czasy. Smakuje to trochę jak podpiwek lub kwas chlebowy, a ma strukturę silky tofu, czyli najbardziej kremowego tofu. Po warsztatach próbowaliśmy łączyć to nasze „podlaskie tofu” z olejem chili, było przepyszne.
(Fot. Magda Klimczak)
Chatka marzyła im się już od paru lat, ale konkretnego siedliska zaczęli szukać dopiero podczas pandemii. Wiedzieli, że to musi być Podlasie, bo znali te tereny, ale też działki były tu stosunkowo tanie. Dużo było ciekawych chatek, ale albo sprawy spadkowe były niedokończone, albo właściciele pracowali w Belgii (to częsty kierunek zarobkowy tutejszych mieszkańców) i trudno było się skontaktować. – Właściwie wracaliśmy już do Warszawy, kiedy trafiliśmy na ten domek. Gdy weszliśmy do niego po raz pierwszy, był przyjemnie nagrzany słońcem. Zapamiętałam ładny zapach drewna – opowiada Basia. – Poczuliśmy, że jest w nim sucho, że wszystko jest tu zdrowe i że tu będzie nam dobrze – mówi Piotr. – Potem dowiedzieliśmy, że poprzedni właściciel był z zawodu cieślą, wiec zrobił go z najlepszych materiałów i postawił w najlepszym miejscu, czyli na piasku i na lekkim podniesieniu. Bardzo szybko podjęliśmy decyzję. – We wsi zrobiło się zamieszanie, wszyscy się podekscytowali. Jest tu raczej starsze towarzystwo, więc ucieszyło się, że sprowadzają się młodsi. I że się w ogóle interesujemy tą okolicą – dodaje Basia. Piotr: – Ale jak wprowadzaliśmy tu pierwsze zmiany, kiwali ze zdziwieniem głową: „U nas tak się nie robi, ale wiecie co, zrobicie, jak będziecie chcieli”. Basia: – Spodobało nam się, że dali nam tyle swobody i wsparcia. A wszelka wiedza była nam przekazywana w bardzo przyjemny i dyplomatyczny sposób. To było ujmujące. Jak mieliśmy jakiś problem i pytaliśmy, co zrobić, to słyszeliśmy: „My robimy tak i tak, ale wy jesteście z Warszawy i młodzi, zróbcie, jak wam wygodniej”. A potem się okazywało, że od początku trzeba było ich słuchać [śmiech]. Jak mieliśmy w zeszłym roku turystykę szerszeni z lasu obok, co było przerażające, to też nas uspokajali i dzielili się swoimi patentami. A to słodkie piwko trzeba wylać, a to coś powiesić – i zawsze działało.
My w tych miastach naprawdę jesteśmy oddaleni od natury, tracimy instynkt, jak z nią postępować. Pamiętam, jakie to było dla mnie zabawne, kiedy usłyszałam, że pomidory trzeba co chwila poruszać, żeby się zapylały. „Trzeba poczochrać te żółte łebki” – podpowiedziała mi jedna z tutejszych babć. Naprawdę mamy ogromne szczęście do ludzi wokół. Tuż obok mieszkają dwie cudowne sąsiadki, niestety, trzeci sąsiad, pan Piotr, pszczelarz, już nie żyje, ale mamy go tu na zdjęciu z naszej pierwszej chatkówki.
Bladoróżowy zestaw w brytyjskim stylu: umywalka, bidet i toaleta kosztował razem 600 złotych na OLX. (Fot. Magda Klimczak)
Wszystko, co znaleźli w chatce i wokół niej, pieczołowicie przechowują i nadają tym znaleziskom nowe życie. Zachowali też oryginalnie drewniane ściany, ale najpierw musieli je wydobyć spod warstw tapet. – Niektóre bardzo mi się podobały – dodaje Basia. – Na przykład tapeta z motywem japońskiej wiśni. Ale jak dodrapaliśmy się do drewna, od razu nas zachwyciło. Zresztą ekipa, która nam pomagała, bardzo nas do tego zachęciła: „To jest tak dobre drewno, że wystarczy tylko położyć warstwę oleju lnianego”.
Plan był taki, żeby najpierw zbudować łazienkę z toaletą i magazynek. W następnej kolejności powstała kuchnia. Zdecydowali się nie ruszać ogromnego pieca, który stoi na samym środku domku. – Najpierw chcieliśmy go „odchudzić” o dwie trzecie, ale był u nas zdun, który powiedział: „Poczekajcie do pierwszej zimy. Nic lepiej nie ociepli wam tego domu. Piec to jest podstawa” – opowiada Basia. W dodatku ten typ pieca jest bardzo unikalny i charakterystyczny dla Podlasia – w większości domów podstawą jest komin, tu stawia się go na belkach sufitowych, a podstawą jest właśnie cały skomplikowany system połączonych pieców. W efekcie całe wnętrze zostało skomponowane wokół pieca. Stanowi jedną połączoną przestrzeń, przedzieloną zasłonami i barwnymi drzwiami.
(Fot. Magda Klimczak)
Basia od zawsze była team kolory, Piotr gustował głównie w białym i czarnym. – Jak zatem jest możliwe, że tu wytrzymuje? – dociekam. – Dobre pytanie – uśmiecha się Piotr. – Pamiętam, jak ten dom wyglądał przed remontem, był dosyć ponury i ciemny. Czuliśmy, że trzeba go ożywić. Poza tym czymś trzeba było skontrastować tę zieleń dookoła. Było trochę dyskusji, ale dotyczyły głównie tego, jak to pomalować, a nie na jaki kolor. – Nie no, było bardzo dużo rozmów – oponuje Basia. – Ja mam zwykle bardzo żywą wizję, a Piotr stara się ją realizować. Czasem sama się męczę tymi moimi pomysłami, on za to jest bardzo solidną firmą… – Nie mówi, że nie da się czegoś zrobić? – pytam. – No właśnie głównie to mówi – odpowiada Basia. – Ale potem, jak już odpuszczę sobie, że to musi być doskonale wykonane, mówię, że może się jednak da – dorzuca Piotr. – Poza tym okazuje się, że nie wszystkie moje pomysły są warte realizacji, my się tu uczymy siebie samych nawzajem – dodaje Basia. – Na przykład ja nauczyłem się odpowiadać na wszystko: „Będzie, jak będziesz chciała” – śmieje się Piotr. – W końcu jest takie powiedzenie: „Żona zadowolona, wszyscy zadowoleni, prawda?” – konkluduje Basia.
(Fot. Magda Klimczak)
Składniki:
- 350 g kurek,
- 2 ząbki czosnku,
- 1 mała cebula,
- 60 g masła,
- szczypta soli,
- porządna szczypta świeżo zmielonego pieprzu,
- 70 ml białego wina,
- łyżka oleju,
- ser typu camembert,
- garść świeżego tymianku lub oregano,
- pieczywo do podania.
Kurki – czy to z lasu, czy z bazarku – dokładnie oczyszczamy z ziemi. Możemy opłukać je pod bieżącą wodą, możemy użyć pędzelka. Czosnek siekamy w plasterki, a cebulę w drobną kostkę. Połowę porcji masła, czyli 30 g, rozpuszczamy na patelni. Podsmażamy na nim czosnek i cebulkę. Dodajemy szczyptę soli i pieprzu. Kurki lubią pieprz, więc nie krępujcie się. Kiedy całość zmięknie i się ładnie zeszkli, dorzucamy oczyszczone kurki. Przesmażamy chwilę i dolewamy wino. Dusimy, aż odparuje mniej więcej o połowę. Wtedy dodajemy pozostałe masło, czyli kolejne 30 g. Całość powinna zemulgować w przyjemnie maślany sos.
Odstawiamy patelnię na bok i zabieramy się za ser. Rozgrzewamy drugą patelnię – będziemy na niej serwować później całe danie. Chodzi o to, by ser zbyt szybko nie ostygł i nie stwardniał. Przesmarowujemy ją olejem i kiedy będzie już gorąca, układamy na niej ser. Mocno zrumieniamy go z każdej strony, aż zrobi się miękki. Sprawdzamy palcem, czy się pod nim już ugina. Wtedy zdejmujemy patelnię z ognia. Na ser wykładamy podsmażone wcześniej kurki i całą zawartość pierwszej patelni. Dekorujemy świeżymi ziołami: tymiankiem lub oregano. Serwujemy z pieczywem.
Składniki:
- 2 kromki chleba,
- oliwa do grzanek,
- 4 pomidory,
- duża garść świeżych liści bazylii,
- 3 łyżki oliwy,
- 1 łyżka octu balsamicznego,
- sól i pieprz,
- 5 filetów anchois.
Chleb kroimy w kostkę, skrapiamy oliwą, pieczemy w 200 stopniach kilka minut, aż się przyrumieni. Grzanki wyjmujemy z piekarnika, odstawiamy do ostygnięcia.
W misce mieszamy pokrojone pomidory, grzanki, bazylię. Doprawiamy oliwą, octem, solą i pieprzem. Mieszamy. Wykładamy na talerz wraz z sosem, który powstał. Wierzch dekorujemy filecikami anchois.
SKŁADNIKI:
- 500 g tłustego twarogu,
- szczypta soli,
- 2 jajka „zerówki”,
- 90 g mąki pszennej i trochę do obsypania blatu,
- 100 g masła,
- 4 czubate łyżki panko lub bułki tartej,
- szczypta cukru,
- 4 łyżki kwaśnej śmietany,
- garść malin lub innych owoców.
Twaróg dokładnie mieszamy ze szczyptą soli i całymi jajkami. Gdy składniki się połączą, dosypujemy mąkę, ponownie wszystko mieszamy i zagniatamy w kulę.
Blat lub stolnicę obsypujemy mąką, wykładamy przygotowaną masę na leniwe i dzielimy ją na parę porcji. Z każdej formujemy dosyć płaski wałek i następnie za pomocą ostrego noża odkrawamy po skosie pojedyncze leniwe. Po przygotowaniu całości od razu zabieramy się za ich ugotowanie.
Zagotowujemy wodę i gotujemy w niej leniwe przez ok. 4 minuty. Kiedy wypłyną, odcedzamy je z wody i układamy w naczyniu lekko przesmarowanym tłuszczem (np. olejem), żeby się ze sobą nie skleiły, lub od razu wykładamy na talerz.
Żeby przygotować bułkę tartą, najpierw rozpuszczamy masło na rozgrzanej patelni. Następnie dodajemy bułkę i szczyptę cukru. Smażymy do momentu, aż bułka zrobi się rumiana, a masło zacznie ładnie orzechowo pachnieć. Uważamy, aby nie przypalić całości. Dorzucamy leniwe i potrząsając ostrożnie patelnią lub za pomocą szpatułki, obtaczamy je w bułeczce i maśle.
Leniwe serwujemy z kleksem śmietany lub gęstym jogurtem, zrumienioną na maśle bułką tartą i malinami.