1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. „Co jest dla ciebie ważne?” Z młodymi ludźmy o wartościach właściwie nikt nie rozmawia

„Co jest dla ciebie ważne?” Z młodymi ludźmy o wartościach właściwie nikt nie rozmawia

Fot. Klaus Vedfelt/Getty Images
Fot. Klaus Vedfelt/Getty Images
„Rodzice chcieliby, żeby dorastające dziecko było grzeczne, spełniało oczekiwania, nie sprawiało kłopotów. Tylko to jest właśnie coś, co powinno ich zaalarmować” – mówi Michał Maciejak, pedagog, terapeuta ACT (Acceptance and Commitment Therapy, terapii akceptacji i zaangażowania), dramaterapeuta, arteterapeuta, edukator seksualny oraz trener, który „bierze na warsztat tematy dojrzewania”.

Fragment książki „Kochaj i pozwól na bunt. Jak towarzyszyć młodym ludziom w dorastaniu”, Joanna Szulc, wyd. Agora

Joanna Szulc: Często słyszę, że „młodzi teraz nie mają żadnych wartości”. Jak to wygląda z twojej perspektywy – psychoterapeuty pracującego z młodzieżą i człowieka prowadzącego warsztaty z nastolatkami w szkołach?

Michał Maciejak: Słyszę od młodych, że z nimi o wartościach właściwie nikt nie rozmawia. To, że „nie mają wartości”, to jest wyłącznie opinia dorosłych, zresztą łatwa do obalenia. Ludzie rodzą się z wgranym „pakietem startowym” wartości dotyczących relacji z drugim człowiekiem, opieki, czułości, bliskości, bezpieczeństwa. Bez tego człowiek nie przetrwałby jako gatunek. Od urodzenia wiemy, że relacje to najważniejsza rzecz w naszym życiu. Zmienia się sposób rozumienia tych wartości, dochodzą nowe, ale nie można powiedzieć, że jakakolwiek grupa – wiekowa czy inna – nie ma wartości.

Ty rozmawiasz o wartościach z dzieciakami, młodzieżą, młodymi dorosłymi.

W pracy terapeutycznej opieram się na kontekstualnych naukach o zachowaniu, głównie terapii ACT. Wartości są jej fundamentem, więc w gabinecie często się do nich odwołuję. Podobna sytuacja ma miejsce, gdy pracuję warsztatowo. W ramach programu „Kurs na wartości” rozmawiałem z szóstoklasistami z około 20 klas. Dla równego rachunku powiedzmy, że to 400 osób w wieku 12–13 lat. Zawsze zadawałem im trzy pytania: „Co jest dla ciebie ważne?”, „Co sprawia, że trudno ci żyć według wartości, które są dla ciebie ważne?”, „Co powoduje, że osoby w twoim wieku nie mogą żyć życiem, jakim by chciały?”.

Na to pierwsze pytanie co odpowiadają najczęściej?

Właściwie to od razu ich proszę, żeby nie mówili, że rodzina i przyjaciele, bo jak jedna osoba tak powie, to potem powtarzają to wszyscy i trudno się od tego odkleić. I niektórzy się buntują, mówią: „No, ale rodzina jest najważniejsza!”. Odpowiadam wtedy: „Dobra, wiesz, co mówisz. Ale sprawdźmy, czy tak jest na pewno, czy to nie fasada”. Bo ja jestem trochę jak niewierny Tomasz. „Łatwo powiedzieć: rodzina jest dla mnie najważniejsza. Ale co to znaczy dla ciebie? Jak masz do wyboru Fortnite’a, Minecrafta, YouTube’a, TikToka czy obiad z rodziną, to co wybierasz?”. No i niektórzy mówią, że jednak wybiorą to pierwsze. Okej, rozumiem, znaczy ważne są i gry, i rodzina.

Czytaj także: Wartości – jak odnaleźć swój wewnętrzny drogowskaz

A są tacy, którzy wybiorą jednak obiad z rodziną?

Tak, u nich wartość „rodzina” jest mocno ukonstytuowana. To jest specyficzny typ dzieci, w ich wypowiedziach bardzo mocno wybija się inteligencja emocjonalna i świadomość siebie, własnej wartości. Oni naprawdę mówią, że w domu jest fajnie. Czasem się buntują, bo to nie są potulne baranki, ale wiedzą, że mają w rodzinie oparcie.

Kolejny typ to tacy, którzy w ogóle nie dotykają tematu rodziny. Od razu mówią, że dla nich ważne są różne rzeczy: koledzy, koleżanki, relacje, pieniądze, popularność,
sława.

Chcą być tiktokerami?

Niektórzy tak. Albo chcą się piąć po szczeblach kariery w korporacjach. Czasem pytam ich, czy rozmawiamy nadal o wartościach, czy o celach. No bo jak ktoś mówi, że dla niego wartością są pieniądze, to dopytuję: „Okej, ale co pieniądze ci dają?”. Dla mnie też pieniądze są ważne, ale dlatego, że potrzebuję ich, żeby dążyć do wartości, jaką jest autonomia. Za pieniądze mogę utrzymać gabinet, w którym pracuję, i zyskiwać niezależność. Znalazłem gdzieś badania, z których wynika, że takim progiem zarobków, które przynoszą szczęście, wolność, jest 16 tysięcy złotych. Powyżej tego progu już szczęścia nie przybywa. Mówię o tym dzieciakom. Ale oni czasem odpowiadają, że chcą zarabiać 50 tysięcy miesięcznie. A starsi jeszcze dodają, że partnerzy zaczynają się od 20.

Czekaj, mówią, że żeby wejść z kimś w związek, to ta osoba powinna zarabiać 20 tysięcy złotych miesięcznie?
Co im odpowiadasz?

Życzę powodzenia. No bo co mi do tego, kim ma być ich partner czy partnerka? Ja tylko słucham i zadaję pytania. Przywilej pracy w gabinecie polega na tym, że można zejść na głębsze poziomy, więcej się dowiedzieć o tym, co dla człowieka siedzącego w fotelu naprzeciwko mnie jest ważne. Ale nie jestem od tego, żeby mówić młodej osobie, co powinna myśleć. No chyba że zapyta, co jest dla mnie ważne w moich relacjach. Jeżeli to służy terapii, to odpowiadam, w zgodzie ze swoimi wartościami, tak jak jest.

Jak młodzi reagują na samo słowo „wartości”? Rozumieją je? Mają je w swoim słowniku?

I tak, i nie. Bardzo często mylą je z dwiema rzeczami. Z ceną: jeśli coś jest drogie, to ich zdaniem musi mieć dużą wartość. I z celem. Ja im podsuwam taką opowieść, że do wartości można dążyć, ale nie sposób ich osiągnąć – w przeciwieństwie do celu. One są jak drogowskaz, który pokazuje kierunek, na przykład „na zachód”. Można całe życie iść na zachód, ale nigdy tam nie dotrzeć, bo nie ma takiego punktu na globie. Tak samo jest z wartościami – one nam towarzyszą w życiu, dążymy do nich, ale nie sposób raz na zawsze osiągnąć zdrowia, szczęścia, miłości, piękna, autentyczności, sprawiedliwości czy lojalności. To się robi codziennie.

No i tu od razu dodam, że nie było grupy, która nie zapytałaby: „No dobra, pan grzebie przy naszych wartościach, a pan jakie ma wartości?”. Bronię się, że nie mówimy teraz o mnie. Ale chcą wiedzieć.

Wymieniasz im swoje wartości?

Tak, ale rozdzielam życie prywatne – siebie jako gościa w kapturze, którzy przemyka ulicami miasta, starając się wtopić w tło – od pracy. I tu, i tu stawiam na autentyzm, staram się podążać za odwagą i ciekawością. Ale w relacjach prywatnych mogę pozwolić sobie na inne zachowania i gdzie indziej stawiać granice niż w kontakcie zawodowym. To, na co oni są wyczuleni i o czym mówią wprost, to, czy wartości są jedynie deklaratywne, czy rzeczywiście stosuje się je w życiu.Pytają, dlaczego w szkole mówi się tyle wzniosłych rzeczy: o rozwoju, wolności, współpracy, szacunku, a szkolne życie wygląda zupełnie inaczej, to jest instytucja opresyjna – bo gdzie jest ten szacunek, jeżeli człowiek boi się o cokolwiek zapytać albo popełnić błąd?

Czytaj także: Co jest dla mnie ważne? Weryfikuj swoją hierarchię wartości

Bardzo drążą temat wartości w życiu osobistym. Kiedyś na warsztatach powiedziałem, że moją wartością jest zdrowie. Dziewczynka z ósmej klasy zapytała: „A kiedy pan ostatni raz był u lekarza?”. No i mogłem niby coś tam ściemniać, ale skoro moją wartością jest autentyczność, to trzeba było przyznać, że 16 lat temu. „No i pan chce nam mówić o wartościach?!” – skwitowała. Pierwsze, co zrobiłem po tych warsztatach, to zapisałem się na badania kontrolne i powtarzam je co roku. Teraz już spokojnie mogę mówić, że moją wartością jest zdrowie.

Czy są wartości, o których nastolatkowie nie chcą rozmawiać?

Taką wartością, o której czasami boją się mówić chłopcy, jest patriotyzm. Boją się, wstydzą, ociągają się, nie wiedzą, jak zareaguję. „Bo pan to o emocjach mówi, o wrażliwości, to ja nie wiem, czy mogę powiedzieć, że dla mnie ważny jest patriotyzm”. Odpowiadam, że dla mnie też patriotyzm jest ważny i że mi się to w ogóle nie kłóci z empatią czy wrażliwością. Moja patriotyczna postawa wyraża się na przykład w tym, że mi bardzo zależy i robię, co mogę, żeby młode pokolenie nie piło, dbało o swoje zdrowie, nie nasiąkało dezinformacją czy populistyczną propagandą. Możemy się różnić, mieć poglądy prawicowe, lewicowe, centrowe, a jednocześnie siedzieć wspólnie przy stoliku z napisem „patriotyzm”. Obieramy może różne strategie, żeby realizować tę wartość, ale generalnie wszystkim nam zależy, żeby w naszym kraju było dobrze, bezpiecznie. I jak złapiemy, że coś nas łączy, to możemy się spierać, ale bez obrzucania się wyzwiskami i poniżania.

Dziewczyny też boją się o czymś mówić?

Nie wiem, czy nazwałbym to lękiem, chyba bardziej to jest niepewność i autocenzura, kiedy mówią, że chcą mieć rodzinę, i to jakiś konkretny model rodziny. Myślę, że w ogóle bardzo potrzeba nam wszystkim rozmawiania o wzorcach kulturowych i o tym, jak wpływają na młodych ludzi. Oni czują, że muszą się wpisać w jakieś społeczne oczekiwania. Najwyraźniej widzę to w rozmowach z osobami transpłciowymi, w procesie tranzycji. Mówią: „Skoro definiuję się jako kobieta/mężczyzna, to muszę mieć takie a takie wartości”. Tak jakby płeć determinowała jakiś wgrany pakiet spraw, które uważamy za ważne. „Jak przyjmuję testosteron, to już muszę być taki twardy, że szpilki nie wbijesz”. Ja wtedy proponuję: „Poszukaj, poodkrywaj siebie, można mieć różnie”.

To brzmi tak, jakbyś ich zachęcał, żeby nie dali sobie umeblować życia.

Bardzo ich zachęcam. I to budzi niechęć dorosłych. No bo jak można dziecku nie powiedzieć, co ma robić w życiu i jakie wartości ma wyznawać? Ja mówię: „Okej. A jakbyśmy tak cofnęli się w czasie i sprawdzili, czy ten świat wartości, jaki dostałeś/dostałaś w domu rodzinnym, nie był przez ciebie podważany, burzony czy nawet torpedowany?”.

Kiedy mowa o wychowaniu w wartościach, przychodzi na myśl jakaś struktura, formacja, na przykład harcerstwo, wspólnoty religijne. W tych miejscach często dostaje się zestaw spraw, które mają być dla ciebie ważne: jak wiara, patriotyzm, abstynencja czy pomaganie innym. Myślisz, że młodzi to przyjmują jako swoje i autentycznie za tym idą? Czy to ma przede wszystkim tworzyć spójność grupy?

Odpowiem z mojej perspektywy, osoby, która i była w pełnym zasad harcerstwie, i miała ciągoty anarchistyczne, czyli przez całą młodość twierdziła, że nikt jej nic nie będzie narzucał. Otóż moim zdaniem w życiu człowieka ważne są jasne wartości grupy, w której funkcjonuje. I to powtarzam rodzicom: „Dajcie swojemu dziecku świat wartości, byleby nie deklaratywnych, a ono najwyżej wam się zbuntuje albo wytknie wam błędy”. Mam taką obserwację, że jak dziecko nie ma jasno postawionych granic, nie ma przeciwko czemu się buntować, to bardzo często buntuje się przeciwko sobie i zaczyna sobie robić krzywdę.

Człowiek potrzebuje zdrowych granic, stawianych z myślą o dobru i bezpieczeństwie. Jeśli sam sobie ich nie postawi albo nie postawią mu ich rodzice, póki jest dzieckiem, to życie prędzej czy później brutalnie pokaże mu ograniczenia. Co prawda Polacy stale próbują udowadniać, że dla nich nie ma limitów, choćby promili alkoholu we krwi czy prędkości za kierownicą, ale życie cię skonfrontuje z tym, że gdy żyjesz bez ograniczeń, nastąpią szkody, których już nie można odwrócić. Jeśli będziesz się truć substancjami psychoaktywnymi, to zniszczysz sobie mózg, serce, wątrobę, nerki. Dojdziesz do granicy, zza której trudno albo nie można wrócić. I raptem okazuje się, że chcesz żyć, ale to niemożliwe.

To jest bardzo ważne, żeby mieć granice, w ramach których można się poczuć bezpiecznie. Czasem się zbuntować, ale potem móc wrócić i pogadać o tym, co się stało. Bo najważniejsze wydaje mi się uwierzyć lub doświadczyć, że dom to nie zamknięta twierdza albo Wersal – tylko miejsce, do którego można przyjść w każdym stanie, opatrzyć rany, gdy kończy się walka, a nie zebrać nowe.
Przypomina mi się rozmowa w jednym z prestiżowych warszawskich liceów. Młoda osoba powiedziała, że pod względem finansów i życiowych możliwości nie ma żadnych ograniczeń. Ma w domu sprzątaczkę, kucharkę, do szkoły jest wożona taksówkami, w sklepach może kupić sobie wszystko, na co ma chęć. I że oddałaby wszystkie pieniądze i karty kredytowe, które daje jej ojciec, za godzinę rozmowy z nim.

Nie chcę mówić, że pieniądze nie są ważne, bo są. Ale żaden przelew nie zamieni się w czułą obecność. Zawsze powtarzam rodzicom, że można wyrosnąć na zdrowego człowieka, dorastając w domu, w którym nie było pieniędzy. Ale szczerze wątpię, żeby dało się to zrobić, dorastając w samotności.

Myślę, że trzeba tu podkreślić, że stawianie granic i obstawanie przy zasadach nie wyklucza empatycznego patrzenia na człowieka i ciepła w relacji. Nie: „Rób, jak ci mówię, gówniarzu”, tylko: „Rozumiem, że to jest trudne, ale wiem, że to jest ci potrzebne”.

W stu procentach się z tym zgadzam. To bardzo bliskie temu, co się dzieje w terapii. Gdy przychodzi na przykład młody człowiek z zachowaniami autoagresywnymi, to z jednej strony potrzebuje dużo ciepła, wrażliwości. Ale z drugiej strony, przepraszam za język, czasami potrzebuje porządnego „terapeutycznego i pełnego uważności opierdolu”. Kiedy dzwoni do mnie osoba, która mówi, że za chwilę się potnie, to jestem z nią, okazuję jej wsparcie, rozmawiam, a czasem jednocześnie wybieram numer 112 albo numer do rodzica. Natomiast totalnie odwrotnie działam, kiedy taka osoba dzwoni i szuka ulgi po tym, co sobie zrobiła. Owszem, ludzką rzeczą jest upadać, ale ja nie mogę swoją ciepłą reakcją wzmacniać zagrażającego zachowania. Ten chłód i spokojna kalkulacja są też potrzebne, gdy ktoś mówi o planach samobójczych. Zdarzyło mi się powiedzieć: „Poczekaj. Bo wiesz, zabić się zawsze zdążysz. Wyobrażam sobie, że jest ci ciężko, ale ta decyzja jest nieodwracalna. Więc zatrzymajmy się. Tego się nie da cofnąć, ale to też nie ucieknie”. Czasem taką formą konfrontacji jest zdanie: „Jak to zrobisz, to się więcej nie spotkamy”. „No ale jak to się więcej nie spotkamy?” „To znaczy, że pewnie przyjdę na twój pogrzeb, choć nie lubię chodzić na pogrzeby, ale ty już tego nie zarejestrujesz. Nic już nie zmienisz w życiu”. „No ale może tam będzie lepiej?” „A może będzie gorzej albo nic nie będzie? Może jesteśmy tylko formą białka?”.

Są jakieś grupy, z którymi praca na wartościach przebiega łatwiej?

Nie chciałbym, żeby to, co powiem, zabrzmiało jak romantyzowanie, ale gdy pracuję z dziećmi wychowanymi na ulicy, jest mi o wiele łatwiej znaleźć tam wartości. Ulica bardzo często jest skrajnie brutalna, ale ma konkretne granice. Nasi––wasi, ten klub–tamten klub, ta dzielnica–tamta dzielnica. Tu jesteś u siebie, tam nie idź. Tych bijemy, z tymi się trzymamy. Wychowałem się w kibolskim miasteczku pod Łodzią, tam były jasne zasady. Jak się wychowało z kimś w piaskownicy, to się od niego w łeb nie dostało. Nieważne, czy chodzisz w żółtych spodniach i glanach, czy masz czerwonego irokeza. Może i jesteś debilem, ale cię nie bijemy.

Ja wychowałam się na warszawskim blokowisku, na Bródnie. Znajomi z innych dzielnic bali się do mnie przyjeżdżać, ale mnie tam nigdy nic złego nie spotkało. Okradziono mnie za to w szacownej bibliotece i eleganckiej restauracji w Śródmieściu.

Druga powszechnie uznawana wartość w tym środowisku to szacunek. Ja cię szanuję, ty mnie możesz nie lubić, ale oczekuję, żebyś mnie szanował. Tego nie ma w globalnej wiosce, jaką jest internet. Tam nie ma dzielnic, jesteś wolnym elektronem, który lata sobie po wszechświecie, więc mogę cię dojechać. Wartością jest tutaj clickbait. To, co jaskrawe, obrazoburcze, za czym podąża ludzka uwaga: hejt, sensacja, nagość, przemoc. Jeśli młoda artystka maluje obraz przez miesiąc i wrzuci do sieci jego zdjęcie, to nie dostanie nawet ułamka takiego zainteresowania, jak jej koleżanka, która zamieści swoje półnagie zdjęcie z basenu.

Jeśli przyjdzie do ciebie taka artystka z dylematem, czy malować te obrazy, czy iść w publikowanie treści pod lajki, to co jej powiesz?

Będę hiperostrożny, żeby nie zasugerować jej swoich wartości, bo to jest jej życie. Moją rolą jest wspieranie jej w budowaniu życia wartego przeżycia i podążanie za tym, co jest dla niej ważne. Po sesji mogę walić głową w ścianę albo iść na superwizję i rozkładać ręce, pytając: „Ale jak?!”. Gdy mi ta klientka powie, że rozważa bycie seksworkerką, to z perspektywy edukatora seksualnego mogę jej przytoczyć badania o potencjalnym ryzyku doświadczenia przemocy, o chorobach przenoszonych drogą płciową. Mogę też zapytać: „Czy chcesz usłyszeć, co się ze mną dzieje, gdy to mówisz?”.

Tu dygresja: pracuję z nastoletnimi chłopakami w obszarze edukacji seksualnej. Kiedy kończymy zajęcia, niemal zawsze słyszę, że oni myśleli, iż po tych warsztatach to będzie im się chciało… – i tu pada pewien wulgarny czasownik. „A teraz to my się trzy razy zastanowimy, zanim cokolwiek zrobimy” – dodają. Nie mówię im, jak mają żyć ani co z kim robić. Daję im wiedzę, rozmawiamy o emocjach, potrzebach, granicach, wartościach. Sami wybierają.

Do twojego gabinetu nastolatków przyprowadzają rodzice. Jak reagują, gdy wyjaśniasz im zasady pracy?

Są różne typy rodziców. Niektórzy naprawdę dużo czasu i uwagi dają swojemu dziecku, jego wychowanie jest dla nich wielką wartością. Im jest szczególnie trudno, gdy z dzieckiem dzieje się coś niepokojącego. Próbuję im pokazać dwie rzeczy. Po pierwsze: dziecka sobie nie wybierasz. Możesz wybrać partnera, ale nie masz wpływu na to, jaki człowiek zostanie twoim dzieckiem. To jest autonomiczna jednostka, ma swój temperament, wyposażenie biologiczne, swoją historię uczenia się. Jako rodzic możesz pokazać jej swoje wartości i zachęcać do nich, ale nie ma pewności, że dziecko za tym pójdzie. Po drugie: jeśli przyprowadzasz nastolatka na terapię, żeby go wychować, jest to błędne założenie. Rodzice mają cele wychowawcze, ja mam cele terapeutyczne: będę podążał za wartościami dziecka. Nie będę próbował go zmienić.

Jak reagują na taką zapowiedź?

Najpierw jest uśmiech, zapewnienia, że to wspaniale. Po kilku sesjach nadal zachwyt: „On/ona się zmienia, zaczyna z nami rozmawiać”. Ja mówię: „Poczekajcie, to jest cisza przed burzą. Za jakieś cztery miesiące będziecie mnie najprawdopodobniej nienawidzić całym sercem. Wasze dziecko zacznie dbać o swoje zdrowie psychiczne, stawać w obronie swoich wartości, a dla was nastanie czas sprawdzania, czy potraficie je przyjąć takie, jakie ono jest, czy nie”.

Są też tacy rodzice, którzy przychodzą do gabinetu z dzieckiem i mówią coś w stylu: „Napraw mi go”. „Nie jestem mechanikiem” – odpowiadam. I nawet najlepszy mechanik nie da stuprocentowej gwarancji, że gdy samochód wyjedzie z salonu, to się nie popsuje.

To nie jest proste: zaakceptować to, że dziecko nagle zaczyna wprost mówić, że ma gdzieś nauki rodziców.

Nie jest. W takich sytuacjach często sugeruję konsultacje rodzicielskie, żeby móc o tym porozmawiać. Nie wszyscy chcą w taki sposób pracować nad emocjami. Kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć od rodziców, że jestem najgorszym terapeutą w mieście i dziecko nigdy więcej tu nie przyjdzie. Po miesiącu był telefon: „Bo pani psychiatra powiedziała, że jednak ta terapia dobrze robiła, i ja przepraszam za wszystko, co powiedziałem/powiedziałam. Czy dziecko może wrócić?”. Myślę sobie wtedy, że w sumie lepiej, że w tej bezsilności rodzic uderzył we mnie, a nie w dziecko.

Umysł ludzki nienawidzi się mylić, przyznawać do winy i do błędu, za to kocha wygodę. W wychowaniu dążymy do tego, żeby po latach zmęczenia, nieprzespanych nocy, pieluch, ząbkowania i skoków rozwojowych było chociaż przez chwilę spokojnie. Rodzice chcieliby, żeby dorastające dziecko było grzeczne, spełniało oczekiwania, nie sprawiało kłopotów. Tylko to jest właśnie coś, co powinno ich zaalarmować. To jak z sytuacją, gdy trzylatek jest cicho w pokoju – doświadczony rodzic wie, że niemal na pewno bawi
się nożyczkami, wsadza gwoździe w kontakt albo maluje po ścianach.

Kiedy małe dziecko mówi: „Nie”, rodzicom jest trudno, niewygodnie, ale wiedzą, że to taka faza, która minie. Trochę to wszystko jest zabawne, poza tym to jest droga do samodzielności. Sprzeciw małego dziecka dotyczy rzeczy przyziemnych: zjedzenia zupy, założenia czapki, wyjścia z placu zabaw. Kiedy nastoletnia osoba mówi: „Nie” wartościom, jakie rodzice próbowali jej wpoić przez całe życie, ma to inny ciężar gatunkowy. Dorośli są zdezorientowani, zranieni, odbierają to trochę jako rozłam w rodzinie. Wyobrażali sobie, że dziecko pójdzie drogą, którą dla niego ułożyli, żeby było szczęśliwe. Trudno im przyjąć do wiadomości, że dla niego zupełnie inne rzeczy mogą być ważne.

Odpowiem trochę pokrętnie. Miejsce, w którym rozmawiamy, warszawski Muranów, jest zbudowane w całości na wojennych gruzach. Miliony Polaków odbudowywały to miasto i inne miasta, i wsie, i cały kraj, żeby następnym pokoleniom żyło się lepiej, bezpieczniej, spokojniej, wygodniej. To był ogromny wysiłek. I pojawia się w głowach starszych pokoleń taki pomysł: „Harowaliśmy dla was, żeby wam było lepiej. Żebyście mieli wolność i mogli dla siebie wybrać to, co jest dla was ważne. Ale jak już możecie wybrać, to my wam powiemy, co macie wybrać”. Trochę tak, jakby młodzi mieli spłacić jakiś dług wdzięczności. Tyle że jest odwrotnie. To dorośli u dzieci zaciągają dług, nie dzieci u dorosłych. Pożyczamy świat od przyszłych pokoleń. Oni będą mierzyć się ze skutkami naszej gospodarki, polityki, konfliktów, niefrasobliwości.

Bardzo mocno zachęcam rodziców do pracy z własną wrażliwością, elastycznością, do badania swoich wartości, do sprawdzania, co wynika z ich własnych przekonań, a które wartości przyjęli jakoś tak mimowolnie, zgodnie z tradycją, ale nie są do nich wcale przywiązani. Jeśli dziecko robi coś, co się rodzicom bardzo nie podoba, to pytam, dlaczego tak źle się z tym czują. Bywa, że chodzi o to, „co ludzie powiedzą”. No to sugeruję własną terapię, bo to nie jest kwestia wartości ani relacji z dzieckiem.

Rodzice w świadomy sposób chcą nauczyć dzieci „dobrego zachowania”. Ale jeśli to zachowanie jest z gatunku trudnych (jak kradzież, bójka, prowokowanie kłótni z nauczycielem, eksperymenty z substancjami), możliwe, że rodzice także mieli w tym swój udział, prawda?

Tak, dziecko mogło się nauczyć na przykład, że nie dostanie ciepła, uwagi, bliskości, jeśli nie odwali czegoś grubego. Prowokuje kłótnię z matką, która jest pochłonięta pracą. Ostro imprezuje, bo ojciec będzie musiał się tym zainteresować, odebrać je z komisariatu, stawić się w sądzie.

Mamy też u młodzieży całą masę zachowań modelowanych przez rodziców. Powiedzmy, że córka sprzedaje swoje zdjęcia w sieci. Rozmawiam z matką i proszę, żeby mi powiedziała, ile ma w łazience kosmetyków do pielęgnacji różnych części ciała. Zwykle jest duże zdziwienie, co to ma do rzeczy. Potem kobieta wymienia i okazuje się, że jest krem na twarz, krem pod oczy, krem na dekolt, łokcie, pośladki, uda, pięty, dłonie. Jej ciało jest podzielone na fragmenty, traktowane jak produkt, który ma być doskonały. To dlaczego córka nie miałaby takich dobrze wyglądających kawałków ciała sprzedawać na zdjęciach? Spójrzmy na jej historię uczenia się podejścia do ciała i sporo się może wyjaśnić.

Kiedy dziecko robi coś, co się rodzicom w głowie nie mieści, czego się po nim nie spodziewali, pojawia się w nich dużo silnych emocji. Bezsilność, gniew, smutek, rozczarowanie… Jak mogą się w tym wszystkim zachować?

Mogliby spróbować o tym porozmawiać. Wychodząc z takiej perspektywy: „Cholernie się o ciebie boję. W środku aż się trzęsę z lęku. Chcę ci tego zabronić, ale i tak zrobisz swoje. Szarpanie się nie ma sensu. Pogadajmy. Może pójdźmy razem do specjalisty, że sprawdzić, co się tu stało”.

Myślę, że reakcją, z którą młodzi ludzie dosyć często się zderzają, jest: „Dopóki mieszkasz pod moim dachem, dopóty ci tego nie wolno”.

Okej, zastanówmy się, czego to uczy. Mam w gabinecie osoby, które właśnie opuszczają rodzinne gniazdo i jedyne, o czym myślą, to wreszcie robić to, czego im nie było wolno. Opisują to prawa fizyki – gdy próbujesz nagiąć młodą brzózkę, ona się będzie zginać, ale w pewnej chwili już nie starczy ci sił, wyrwie ci się z rąk i wystrzeli. Chyba że ją złamiesz.

Myślę, że jest coś pomiędzy skrajnościami „nie wolno” i „rób, co chcesz”. To jest pozwolenie na to, żeby dziecko odczuło konsekwencje swojego postępowania. „Nie podoba mi się, jak postępujesz. Nie ma na to mojej zgody. Robisz to na własny rachunek. Jak się poobijasz, to zdobędziesz cenne doświadczenie”. Pojawia się wtedy szansa, że za jakiś czas ta młoda osoba stwierdzi, że może to, co rodzice mówili, nie było wcale takie głupie.

Zapytam jeszcze na koniec: po co przekazujemy dzieciom wartości? Co one mają im dać w życiu?

Mogę ci odpowiedzieć z dwóch perspektyw: co mi dały wartości w życiu i co mogą dać innym. Dla mnie wartości są strażnikiem sensu. Sprawiają, że życie jest warte przeżycia. Pomagają mi podejmować decyzje. Nie wiem, co mam wybrać, więc sprawdzam, czy ta decyzja przybliża mnie do wartości, czy od nich oddala. I zwykle już wiem, co robić. Owszem, są różne pokusy. Jeśli moją wartością jest zdrowie i unikam cukru, to nie znaczy, że przy budce z lodami rzemieślniczymi, gdzie jest mój ulubiony smak bezy z malinami, nie będę się ślinić. Będę! I może kupię, ale jedną gałkę, a nie kilogram.

Mnie wartości uratowały życie, w dosłownym sensie. Kiedy mój świat się zatrzymał, wywrócił i rozsypał, stałem w pustce i nie wiedząc, co zrobić, poszedłem za wartościami, jakimi są odwaga i relacje. Za kruchością i delikatnością, które pomogły mi sięgnąć po pomoc. Powiedzieć: „Sam nie zrobię ani kroku dalej, trzymajcie mnie”. Dzięki temu, że wcześniej latami pielęgnowałem relacje, ręka wyciągnięta po pomoc nie trafiła w próżnię.

To trochę taki kompas – każdy musi mieć własny, bo pożyczony nie działa. Myślę, że jak chcemy dobrze spakować dziecku plecak na życie, to warto mu tam włożyć poczucie, że może podążać za własnymi wartościami. Nie moimi, nie czyimiś.

Świat jest tak skonstruowany, że zwykle to rodzic odchodzi pierwszy. Jeżeli wdrukujemy dziecku swoje własne wartości, to kiedy nas nie będzie, nie będziemy już mogli być dla niego oparciem. A jeśli ono znajdzie sobie ludzi, z którymi ma wspólne wartości, to najprawdopodobniej to będą osoby z jego półki wiekowej. Z tej półki, z której „jeszcze nie biorą”. Dłużej z tym naszym dzieckiem pobędą, dadzą mu wsparcie, gdy nas zabraknie.

Być może w wychowaniu najważniejszą rzeczą jest to, żeby dziecko przeżyło i mogło żyć dalej. I to jest najkrótsza odpowiedź: że wartości są po to, by móc żyć.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE