Wszystko, co słyszeliście o „Brutaliście” z Adrienem Brodym, jest prawdą. Że to kolejny film o ocalałym z Holocaustu. Że jest nieznośnie długi, monumentalny i patetyczny. Z wielkimi ambicjami, a czasem nawet pretensjami. Przepełniony wątkami, chaotyczny. Tak – i tym bardziej zachęcam was do jego obejrzenia. Bo reżyser Brady Corbet zrobił piękny, głęboko poruszający, dojrzały i mądry film.
Zresztą nie sądzę, bym musiała was zbytnio zachęcać. Z dziesięcioma nominacjami „Brutalista” – obok „Emilii Pérez” – jest tegorocznym oscarowym faworytem, a do tej pory zdobył już 26 nagród (w tym trzy Złote Globy, Srebrnego Lwa w Wenecji czy Srebrną Żabę podczas EnergaCamerimage). A że trwa 3 godziny 35 minut? Pomyślcie – za radą samego Adriena Brody’ego – że to nie film, ale wydarzenie, czy też raczej „filmowe doświadczenie”. Coś jak wyjście do teatru lub opery (wszak nawet prolog jest tu nazywany uwerturą) albo uczestnictwo w najbardziej wyczekiwanym artystycznym performansie tego roku. Dodam tylko, że podczas projekcji jest przewidziana 15-minutowa przerwa, a filmowa opowieść jest tak skonstruowana, by dać nam odczuć pewien upływ czasu pomiędzy pierwszą a drugą częścią.
„The Brutalist” (Fot. materiały prasowe United International Pictures)
W warstwie fabularnej to przejmująca historia węgierskiego architekta żydowskiego pochodzenia, László Tótha, który emigruje do Stanów Zjednoczonych w 1947 roku, uciekając przed kolejnymi reżimami (jakiś czas potem dołączają do niego jego ukochana żona Erzsébet oraz siostrzenica Zsófia). Przejmująca, ale też – można brutalnie powiedzieć – dość typowa dla „filmów o Zagładzie”. Tóth jest wprawdzie postacią fikcyjną, ale w jego wędrówce przez całą Europę, przymusowym rozdzieleniu z ukochaną czy też zaczynaniu od zera w Ameryce, podczas gdy było się jednym z najbardziej wizjonerskich artystów w swojej ojczyźnie – mogłyby przejrzeć się tysiące. W końcu tym, co z miejsca zachwyciło Brody’ego, odtwórcę głównej roli, w pierwotnym scenariuszu, było to, jak bardzo losy jego bohatera przypominały historię rodziny jego matki – fotografki Sylvii Plachy, która przypłynęła razem z rodzicami do Nowego Jorku w 1958 roku, opuszczając Węgry tuż po krwawo stłumionej rewolucji z 1956 roku.
„The Brutalist” (Fot. materiały prasowe United International Pictures)
Aktor wyznał, że przy tworzeniu postaci najbardziej inspirował się swoim dziadkiem i bardzo mu zależało na oddaniu jego silnego węgierskiego akcentu. I choć sama wybuchłam śmiechem, kiedy Nikki Glasser, komiczka i tegoroczna gospodyni ceremonii wręczenia Złotych Globów, przedstawiając siedzącego na widowni Brody’ego, powiedziała, że jest już „dwukrotnie ocalałym z Holocaustu” – to muszę przyznać, że rzadko się zdarza, by aktor rzeczywiście dwukrotnie stworzył tak świetną, bliską poprzedniej, a jednocześnie bardzo odległą, kreację. W jakimś sensie „Brutalista” jest kontynuacją „Pianisty” – film Polańskiego skupiał się na horrorze życia w gettcie i późniejszego ukrywania się po aryjskiej stronie, natomiast Corbet ukazuje, co mogło stać się z tak utalentowanym artystą, jak choćby Szpilman, gdyby ten wyemigrował po wojnie do Stanów.
„The Brutalist” (Fot. materiały prasowe United International Pictures)
Bo w gruncie rzeczy „Brutalista” bardziej niż opowieścią o ocalonym jest wiwisekcją American Dream – nie bez powodu film otwierał ubiegłoroczną edycję American Film Festival. Tóth po trudnych początkach w Stanach wreszcie zdobywa kontrakt, który odmieni 30 kolejnych lat jego życia. Bogaty przemysłowiec z Pensylwanii – Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce) zleca mu zaprojektowanie i wybudowanie centrum duchowo-kulturalnego – budowli, która swoją wielkością i rozmachem nie tylko zaimponuje żyjącym, lecz także unieśmiertelni go (oraz jego matkę, której imię będzie nosiła) dla potomnych. Van Buren daje zajęcie i dom nie tylko tytułowemu brutaliście, ale też jego żonie i siostrzenicy, oferując mu przy tym całkowitą wolność artystyczną.
„The Brutalist” (Fot. materiały prasowe United International Pictures)
Corbet ukazuje relację biznesmen–twórca ze wszelkimi jej niuansami: od początkowego zachwytu obu stron, przez – wydawałoby się – zgraną współpracę i wzajemne zrozumienie, po nieuniknione próby kontroli wizji artystycznej i demonstrację władzy zakończone układem niewolnik–zarządca. W efekcie powstaje bolesna opowieść o pięknie, które nie daje się zbrukać i posiąść na własność, ale też o odwiecznym, ujmijmy to delikatnie, bardzo skomplikowanym stosunku USA – kraju, który przez emigrantów został zbudowany – wobec tychże emigrantów. Ale nade wszystko „Brutalista” jest o twórczej, momentami chaotycznej i gubiącej wątek próbie przezwyciężenia traumy. I to próbie zakończonej monumentalnym sukcesem.
„The Brutalist” (Fot. materiały prasowe United International Pictures)
Wszystkiemu temu towarzyszą: świetne aktorstwo (obok Brody’ego i Pearce’a warto wymienić też grającą Erzsébet Felicity Jones), znakomite zdjęcia nagradzanego operatora Lola Crawleya i równie epicka muzyka Daniela Blumberga. Oraz talent i mądrość (nazwisko Tóth nawiązuje do egipskiego boga Thota, patrona mądrości, księżyca oraz ludzi nauki i sztuki) zaledwie 36-letniego reżysera.
„Brutalista” można oglądać w kinach w całej Polsce od 31 stycznia 2025 roku.