Znalazłem klucz do bycia coraz lepszym aktorem – deklaruje Adrien Brody z okazji promocji najnowszego, długo wyczekiwanego filmu Wesa Andersona. Filmu, w którym, jak to zwykle bywa w przypadku tego reżysera, nie ma miejsca na kompromisy.
Pana matka to fotografka Sylvia Plachy, doskonała reportażystka i portrecistka. To ona objaśniała panu świat. Jak to wpłynęło na sposób, w jaki dziś pan na niego patrzy?
Podczas rozmów z okazji premiery „Kuriera Francuskiego z Liberty, Kansas Evening Sun” dziennikarze najczęściej pytają, czy ciężko jest mi pracować z kimś, kto jak Wes Anderson postrzega świat w tak wizualny sposób. A mnie nie jest ciężko, bo to doskonale rozumiem, właśnie dzięki matce. Mam wrażenie, że kiedy uczymy się patrzeć na to, co nas otacza, ta lekcja często sprowadza się do nawykowego przeskanowania tego, co wokół, i pójścia dalej. Mamie udało się zaszczepić we mnie potrzebę dostrzegania i doceniania złożoności i niuansu obrazu. To na pewno pozostawiło ślad na mnie jako człowieku, ale też na tym, jaki jestem w swoich rozmaitych artystycznych aktywnościach, od aktorstwa, przez aspiracje reżyserskie, po malarstwo. Jej wrażliwość wpływa na wszystkie te pola.
Czy dlatego tak dobrze odnajduje się pan w utkanym ze znaczących detali świecie Andersona?
Rozumiem, jak duże znaczenie ma kompozycja kadru. Co więcej, intrygująca, a nie opresyjna wydaje mi się sytuacja, w której mam się poruszać wyłącznie w obrębie czyjegoś wyobrażenia. Wes ma absolutnie unikalny styl i tempo, praca na jego planie to doskonała zabawa, tak samo jak oglądanie jego filmów. To, co robi, jest całkowicie inne niż pozostałe zawodowe zlecenia, w które się angażuję, i bardzo mnie to inspiruje. „Kuriera...” można potraktować jak kwintesencję stylu tego reżysera. Jego potrzeba bycia dokładnym jest naprawdę wyjątkowa, bo większość twórców, z którymi współpracowałem, jest usatysfakcjonowana o wiele niższym poziomem precyzji. Ale nie Wes. Jego kino to taki przepyszny, wysublimowany, wielodaniowy posiłek. W tym przypadku bardzo ciekawe jest też to, że to interpretacja francuskości według Amerykanina, który mieszka we Francji od lat. Ale jeśli ktoś chce się wybrać do kina tylko po to, by popatrzeć na Timothéego Chalameta [w roli Zeffirellego, studenta rewolucjonisty – przyp. red.], to też jest dobry powód. Dla każdego coś miłego [śmiech].
Ta wizja jest niewątpliwie atrakcyjna dla widzów, ale musi być też taka dla aktorów, skoro powracają do Andersona w kolejnych projektach. „Kurier...” jest czwartym filmem, nad którym wspólnie pracowaliście, a już szykuje się następny. Skąd się bierze to wzajemne przyciąganie?
Już przy jego debiutanckich „Trzech facetach z Teksasu” było wiadomo, że jest w Wesie coś absolutnie wyjątkowego. Coś, co odróżnia go od innych filmowców. „Genialny klan” tylko potwierdzał tę diagnozę, to inna jakość kina! My po raz pierwszy spotkaliśmy się na planie „Pociągu do Darjeeling” i to było wydarzenie z gatunku niezapomnianych. Bywałem w Indiach wiele razy przed zdjęciami i po nich, nawet tam mieszkałem, ale to doświadczenie było... pełniejsze. Z tej podróży przez cały kraj pozostały mi ważne wspomnienia, no i powstał piękny film. Zaczęła się między nami wspaniała relacja i dziś nie jesteśmy już tylko zawodowymi partnerami, ale i przyjaciółmi na życie. Spędzanie czasu z Wesem to zawsze wielka przyjemność, nasze rozmowy trudno porównać z czymkolwiek innym. Nie tak wielu filmowców ma szansę, by stale robić coś, co jest w pełni ich, a on nie robi niczego, co nie jest w stu procentach jego. Do tego jako twórca ewoluuje, jego praca staje się coraz bardziej złożona, wielowątkowa, precyzyjna. Jestem tej przemiany niezwykle ciekawy, także jako widz. I ogromnie wdzięczny, że mogę uczestniczyć w kreowaniu jego kolejnych filmowych światów. Dlatego też zgadzam się właściwie na wszystko, co Wes mi proponuje.
Postać Juliena Cadazio, którego gra pan w „Kurierze…”, była inspirowana osobą prawdziwego nowojorskiego marszanda, legendarnego sir Josepha Duveena. Miało to dla pana znaczenie?
Zrozumienie psychiki realnej postaci to ogromna odpowiedzialność. Jednak akurat w tym przypadku związek z pierwowzorem był dość luźny. Duveen tworzył artystów, sprawiał, że stawali się modni. Udało mu się pozyskać wielu wpływowych kolekcjonerów, na przykład z branży przemysłowej. Budował im wspaniałe kolekcje i dorobił się na tym fortuny. To samo robi ekranowy Cadazio dla Mosesa Rosenthalera, granego przez Benicia Del Toro, lansuje go na artystę pożądanego, którego prace cieszą się wielkim wzięciem. Sama postać Cadazia jest jednak fikcyjna i miałem, grając go, spore pole do popisu, podobnie jak Benicio. Wiele narodziło się ze zderzenia naszych energii na planie, ze współdziałania. Ale ostateczny kształt filmu to jak zwykle wizja Wesa.
Na ekranie gra pan marszanda, a w prawdziwym życiu staje pan po drugiej stronie sztalugi jako malarz. Tworzenie obrazów jest bardziej hobby czy pełnoprawnym zajęciem?
Zacząłem malować, jeszcze zanim zostałem aktorem. Moja mama uczęszczała do szkoły artystycznej, zajmowała się malarstwem równolegle z rozwojem swojej kariery fotograficznej, mój ojciec jest znanym malarzem. Sztuka daje mi nieograniczoną wolność. Ale aktorstwo również jest dla mnie formą artystycznego wyrazu. Choć zdarza się, że karty nie układają się tak, jak bym chciał, w malarstwie piękne jest to, że kiedy odczuwa się natchnienie, można tworzyć od razu, nic ani nikt tego nie zaburzy. Można siedzieć po nocach, samemu. To coś całkiem innego. Jest taka część mnie, która aż się pali, żeby tworzyć. Płonie jak żywy ogień. Przez wiele lat swojej kariery aktorskiej pracowałem zdecydowanie za dużo i za często właśnie dlatego, że potrzeba kreacji była we mnie tak silna. Aż w pewnym momencie złapałem się na tym, że pracuję non stop, a nie daje mi to satysfakcji. Przestrzeń na malarstwo pojawiła się, kiedy postanowiłem, że będę angażował się tylko w projekty filmowe, które spełniają moje artystyczne oczekiwania.
Wyobrażam sobie, że zebrane przez wszystkie lata zawodowej aktywności role muszą pana zmieniać nie tylko jako aktora, ale też jako człowieka. Widzi pan w sobie taką transformację?
Moja artystyczna ewolucja to dla mnie bardzo intymne doświadczenie. Dochodziłem do tego, kim jestem, często właśnie dzięki rolom, które zagrałem. „Dlaczego ona wciąż jest z tym idiotą?”; „Dlaczego on nie przestanie pić?” – w przypadku zmagań innych ludzi zawsze mamy idealne i szybkie rozwiązanie. Z aktorstwem to działa podobnie: można się w pełni zanurzyć w cudze problemy. Mnie bardzo pociągają postaci zakorzenione w rzeczywistości, co oznacza, że nie są one pozbawione wad, na tym wewnętrznym tarciu zasadza się ich scenariuszowa atrakcyjność. Jeśli ma się w sobie empatię, te spotkania z bohaterami filmów pomagają dostrzec niewidoczne linie łączące mnie i innych ludzi. Od postaci można oczywiście przejąć coś niepożądanego – jakiś problem, obsesję, lęk. Ale w większości przypadków to spotkanie jest okazją, by postawić się na czyimś miejscu. Pomieszkać w innym kraju, objechać świat, zadać w bezpiecznej przestrzeni pytania, których sam sobie jeszcze nie zadałem.
Zdarza się, że aktor podejmuje wybór, który widzowi trudno pojąć. Zastanawiamy się na przykład, dlaczego ten świetny aktor charakterystyczny występuje w filmie o kosmitach?!
Rzeczywiście, czasami trudno pojąć wybory aktorów. Niedawno rozmawiałam o tym z kolegą z planu. Nie mógł się nadziwić: „Stary, dlaczego zagrałeś w filmie »Predators«?!”. Według niego to dziwaczne, że ktoś taki jak ja przyjmuje taką rolę. Tymczasem ja o nią walczyłem jak lew!
Śmieje się pani, więc już tłumaczę dlaczego. Przede wszystkim uwielbiam oryginał. Nie wszystkie części tej franczyzy były świetne, ale jedynka z 1987 roku z Arnoldem Schwarzeneggerem jest fantastyczna i starałem się do niej nawiązywać, pracując nad tym tytułem. Jako nastolatek często zrywałem się z kolegami ze szkoły i wtedy chodziliśmy właśnie na takie filmy do kina, to była fantastyczna zabawa. Chłopcy z nowojorskiego Queens pewnie wciąż uwielbiają tego typu produkcje. Jestem szczęśliwy, że mogłem nakręcić coś, co sprawi im przyjemność.
Poza tym interesujące było dla mnie, z moją fizycznością, zagrać żołnierza. Kiedy rozmawiałem o tej postaci ze studiem, powiedziałem im: „Spójrzcie na to, jak wyglądają młodzi żołnierze. Chłopcy, nastolatki. Oczywiście, znajdzie się kilku, którzy przypominają młodego Schwarzeneggera, ale większość z nich wygląda jak ja, taka jest rzeczywistość. Tu chodzi o stworzenie postaci, która jest wiarygodna, bystra, a nie tylko silna fizycznie”.
A wracając do pani pytania – bez znajomości kontekstu niektóre aktorskie wybory wyglądają na przypadkowe, jednak na ogół to tylko pozory. Choć oczywiście efekty naszej pracy nie zawsze są zgodne z zamierzonymi, a konsekwencje wiążące się z udziałem w niektórych produkcjach czasem są poważniejsze i bardziej długofalowe, niżbyśmy sobie potrafili wyobrazić.
Mówił pan o uczeniu się na doświadczeniach i błędach swoich bohaterów. To trochę tak, jakby mieć do dyspozycji nie jedno, ale bardzo wiele żyć. Wspaniała perspektywa!
Im więcej przeżyłeś, im więcej kochałeś, im więcej straciłeś czy odniosłeś sukcesów, tym pełniejsze staje się twoje rozumienie świata. To jest właśnie klucz do bycia coraz lepszym aktorem. Wciąż kocham to, co robię, teraz może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Czekam na kolejne fascynujące projekty i liczę na to, że moje artystyczne wybory będą widzów ciekawić.
Adrien Brody, rocznik 1974, aktor i producent filmowy, urodzony w nowojorskim Queens. Uznawany za aktora charakterystycznego między innymi dzięki rolom w „Cienkiej czerwonej linii” czy „Morderczym lecie”. Za rolę Władysława Szpilmana w „Pianiście” (2002) Romana Polańskiego otrzymał Oscara jako najmłodszy laureat tej nagrody w historii.