Tyle lat i to ciągle jest żywe? – z takim pytaniem spotykają się bohaterowie naszego tekstu. Bo można trwać przy sobie dla wygody czy z przyzwyczajenia… my jednak znaleźliśmy pary, w których relacji nie ma marazmu i nudy, jest za to radość. Co sprawia, że ich miłość nie blaknie?
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 5/2025.
Edyta i Paweł Ganczewscy. Prawnicy, 33 lata po ślubie, dwójka dzieci.
Filary związku? Przyjaźń, bliskość, zaufanie – mówią. Do tego trochę szaleństwa, trochę czułości, sporo troski. I wspólne patrzenie na świat. Paweł pojechał kiedyś na zawody biegowe. Zabawa polegała na tym, żeby wystartować w środku nocy i wraz z pierwszymi promieniami słońca znaleźć się na szczycie Babiej Góry. Kiedy w schronisku rozpakowywał torbę, znalazł w niej, między butami i kosmetykami, karteczkę od Edyty: „Kochanie, baw się dobrze i pomyśl o mnie o wschodzie słońca”.
Innym razem wybrali się, w większym towarzystwie, do opery. Przed spektaklem siedzieli przy prosecco, Edyta w pewnym momencie mówi: „Kiedyś były fajne lornetki teatralne, chciałabym taką mieć”.
Nagle okazało się, że Paweł zniknął, a po chwili pojawił się – z lornetką. – No tak – mówi, kiedy Edyta przypomina tę historię – ale to pokazuje, że nie dałem rady. Powinienem był wcześniej kupić, Edysia przecież kiedyś o tym wspominała.
Poznali się na studiach. – Na rosyjskim, to był jedyny przedmiot, na który wspólnie chodziliśmy – opowiada Paweł. Edyta: – Ja go wcześniej widziałam na wykładzie, nawet zwróciłam na niego uwagę, ale że siedział z dziewczyną, o której nie miałam najlepszego zdania, pomyślałam: no nie, odpada. Co się więc wydarzyło na rosyjskim? Paweł: – Ja usilnie potrzebowałem pomocy, żeby zaliczyć przedmiot, sytuacja była podbramkowa i Edzia była jedyną osobą, która podała mi rękę. A Edzia była piękną dziewczyną… Edyta: – Trochę mnie niepokoi ten czas przeszły! – Tam był wielokropek, widocznie go nie usłyszałaś – tłumaczy Paweł. – Dalszy ciąg zdania brzmi: a teraz jest piękną kobietą! Edyta dodaje: – Połączyła nas niewyimaginowana bliskość. Wytworzyła się od razu, znajomi zawsze traktowali nas jak parę, która jest razem co najmniej od początku liceum. A myśmy byli ze sobą od paru miesięcy.
Bliskość mimo różnic. – Na studiach prowadziłam mocno towarzyski tryb życia, imprezy, dyskoteki, a tu nagle pojawia się człowiek, dla którego to mogłoby nie istnieć – mówi Edyta. Paweł: – Na imprezy nie chodziłem. Edzia była moim łącznikiem z rzeczywistością studencką.Ślub wzięli po roku. Oboje jeszcze studiowali. – Oj, ja to nawet długo, studia zajęły mi osiem lat, a gdyby nie Edysia, to w ogóle bym ich nie skończył. Nie czułem potrzeby, pracowałem, dobrze zarabiałem, było okej. Ale Edyta ciosała mi kołki na głowie, więc przysiadłem i zrobiłem magisterium – mówi Paweł. I dodaje z powagą (po której można poznać, że żartuje): – Przetrwaliśmy, bo od razu po ślubie wyjechałem do Norwegii na trzy miesiące. I to było kluczowe dla relacji? – Tak, pokazało, jak nam bez siebie źle. Mamy bogate piśmiennictwo z tamtych czasów, pisaliśmy do siebie listy prawie codziennie, leżą teraz w kuferku przewiązane różową wstążeczką – mówi Edyta. – Czasem jako prawniczka słyszę od rozwodzących się: „A, bo jak ludzie tak młodo biorą ślub, to zwykle nie wiedzą, na co się piszą”. Wiem, że tak bywa. Choć my też byliśmy bardzo młodzi, ja miałam 21 lat, Paweł 22. I uważam, że są dwie drogi. Kiedy ktoś się tak wcześnie decyduje na związek, to trochę kot w worku, albo są mocne tarcia i każde odpuszcza, bo im się nie chce o związek zawalczyć, albo ludzie się nawzajem w pozytywny sposób nakręcają.
U nich wystąpił wariant numer dwa. – Oboje ciągle chcemy czegoś więcej, napędzamy się nawzajem. Tak jak wtedy, kiedy suszyłam mu głowę, żeby skończył studia. Ważne, żeby nie popaść w marazm, żeby nie zadowalać się tym, co jest. I nie mówię o sprawach materialnych, choć fajnie, jak na tym polu nie ma kłopotów. Chodzi o niepoprzestawanie na małym.
– Kolega z pracy powiedział ostatnio: „Słyszę, jak pani z mężem rozmawia przez telefon, tak czule – jesteście różni czy podobni?” – opowiada Edyta. – I dotarło do mnie, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Zaczęłam więc myśleć i, mówiąc kolokwialnie, doszłam do wniosku, że oboje mamy ogień w dupie. W różnych tematach. Paweł – sport, ja – kultura. Ale ja interesuję się tym, co kocha Paweł, a on interesuje się tym, co kocham ja. I choć nie przepada za operą, zawsze ze mną pójdzie, tak jak ja zawsze pojadę z nim na maraton. Ale to są różnice w gruncie rzeczy drobne. Bo najistotniejsze to mieć te same pryncypia. – Mnie się wydaje, że to podstawa, żeby na najważniejsze sprawy patrzeć tak samo. Żeby mieć wspólne widzenie świata, wyznawać te same wartości, sam ogień w dupie nie wystarczy – potwierdza Paweł.
Edyta: – I jeszcze jedno: trzeba mieć świadomość granic, wiedzieć, gdzie się kończy twoja sfera, a zaczyna moja. Ale też nie być dla tego drugiego hamulcem. Dawać mu wolność realizowania siebie. I rozumieć, że nigdy nie będziemy tacy sami, że nie mogę żądać od nikogo, nawet od najbliższej osoby, żeby zawsze chciała dokładnie tego, czego w tym momencie chcę ja. Wreszcie – nie można być małostkowym. Mój mąż nie jest. I ja też się staram. Na przykład nie wściekam się, jak nie opuszcza klapy od sedesu. Opuszczam sama.
Jedną ze wspólnych pasji Edyty i Pawła są podróże. Łączą je czasem z indywidualną pasją Pawła, czyli bieganiem. Paweł: – Wszystkie moje maratony były w większości fajnymi turystycznymi wyjazdami rodzinnymi. Edyta: – Często robimy sobie też wypady na weekend, na kilka dni. Ale rok temu dostałam od Pawła bilet do Nowej Zelandii. I informację, że jedziemy na całe trzy tygodnie. Uświadomiłam sobie wtedy, że od czasu, kiedy skończyły się wakacje z dziećmi, to w sumie nasz pierwszy duży wyjazd we dwoje. I po cichu zastanawiałam się, jak to będzie. Bo, jasne, żyjemy razem, mieszkamy razem, jesteśmy blisko, ale codzienność ma jednak stały rytm. Dzień zapełniony obowiązkami, jesteśmy obok siebie, ale każde robi swoje. Praca, masa spraw, dzień zapełniony. I tak sobie myślałam: jak to będzie spojrzeć na drugiego człowieka po tych trzydziestu kilku latach, w innym otoczeniu, bez dzieci, bez obowiązków, tylko my i wolny czas? Okazało się, że to było superfajne. Celebrowaliśmy każdy dzień. Paweł: – No właśnie, jak para dobrze się ze sobą czuje, to taki wyjazd jest potrzebny, dobrze mieć czasem siebie tylko dla siebie.
Edyta: – Ale nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, jak się wtedy fajnie dzieliliśmy obowiązkami. Wcześniej niczego nie załatwiliśmy – trasę, punkty do oglądania, hotele ogarnialiśmy na bieżąco. I bezkonfliktowo. On wie, że ja muszę dobrze zjeść i nie marudzi, kiedy mijamy trzecią z kolei restaurację, która nie spełnia moich wymagań, choć już od godziny powinniśmy siedzieć przy obiedzie. Bo ja wolę nie jeść, niż jeść byle co byle gdzie.
Żeby codzienność ich nie przykryła, przydają się wentyle bezpieczeństwa. A może szaleństwa? Paweł: – Jedziemy do Zakopanego, Edzia po drodze czyta, że w muzeum w Krakowie jest fajna wystawa: „Wstąpimy na wystawę, okej?”. Godziny szczytu, cały Kraków zatkany, w dodatku jedzie Tour de Pologne, masakra. Ale jedziemy, wiadomo.Edyta: – No dobra, nabzdyczyłeś się wtedy, a potem wspominamy, jak było fajnie!
Paweł: – Bo wiele nas dzieli, ale to, co nas dzieli, to nas też łączy. I rzeczywiście potem wspominamy.
Edyta: – Może i jestem szalona, ale on na moje szaleństwa wcale nie jest odporny. Jechać pociągami przez pół Europy na koncert czy wystawę? Jedziemy. Nigdy nie mówi nie.Wiele rzeczy robią razem, ale też sporo osobno. Edyta: – Paweł jest zwariowany na punkcie sportu, ja nie bardzo.
Wiosną, latem lubię jeździć na rowerze, ale wolę sama. Po pracy chcę przewietrzyć głowę i tyle. Ale w zeszłym roku spędziliśmy w wakacje 10 dni na wyprawie rowerowej wzdłuż Bałtyku, to była superprzygoda. Teraz będziemy okrążać Jezioro Bodeńskie. Kiedy jeździmy razem, to Paweł nie prze do przodu tak szybko, jak by mógł, bo wie, że ja jeszcze motylka muszę zobaczyć, dobrą kawę wypić. Z ciasteczkiem. I jest wspaniale. A na co dzień?
Edyta: – Trzeba też powiedzieć, że czasem przesadzam z pracą…
Paweł: – Zawsze.
Edyta: – Ale on nie ciosa mi kołków na głowie, jest ze mnie dumny i mnie wspiera. Często wieczorem siadam do komputera, on przy jakimś serialu czy filmie leży obok, choć ani ten film go specjalnie nie interesuje, ani z żoną nie pogada, ale jest blisko.
Paweł: – Wiem przecież, że gdybyś chciała wszystko skończyć, to wyszłabyś z pracy dwie godziny później. A tak spędzamy wieczory razem, może obok, ale jednak razem. Ja teraz pracuję głównie w domu i szczerze mówiąc, brak mi jej, czekam na nią, może nie z gorącym obiadem, ale czekam. Czasem gotuję, choć przy Edzi to odważny ruch, bo ona jest prawdziwą mistrzynią.
Edyta: – Ale bywa tak, że przychodzi sobota czy niedziela, robię wykwintny obiad: przystaweczka, zupa, drugie, deser, a on wychodzi biegać i krzyczy: „Ja tylko zupa!”. No ręce opadają. I skrzydła też.
Córka Edyty i Pawła słucha i mówi: „Oj, chyba zaraz cukrzycy dostanę”. Proszę więc o przykłady awantur. Podobno największa była o wigilijnego karpia. Edyta wróciła późno z pracy i miała się właśnie zabrać za produkcję karpia w galarecie, gdy okazało się, że Paweł w szale sprzątania wywalił do śmieci części rybich zwłok niezbędne do stworzenia galarety. – Strasznie krzyczałam – mówi Edyta. – Tak, że wyszedł z domu, żeby ochłonąć i też nie zacząć się drzeć.
Trochę mniejsza afera wybuchła o kolor ścian w sypialni i salonie. Miał być beż, wyszedł róż. Paweł nie ogarnął różnicy. Salon udało się przed inwazją różowości ocalić, ale w różowej sypialni śpią do dziś. – I w sumie nawet tak bardzo mi to nie przeszkadza – przyznaje Edyta.
Czułość nie musi polegać na zagłaskaniu i zacałowaniu. U niektórych jest to troska o drugą osobę. Edyta czasem musi zostać w pracy do późna. Wraca do domu w środku nocy. Paweł zawsze czeka. – Nie jestem w stanie zasnąć, jak jej nie ma. Nie lubię, jak wraca sama po nocy, czy z pracy, czy ze spotkań z koleżankami. Wolę pojechać i ją odebrać, ale ta cholera się nie zgadza. Edyta: – Bo wtedy wiem, że on siedzi w napięciu, czeka, a ja nie mogę spokojnie ani pracować, ani bawić się z dziewczynami.
Jakie są filary ich związku? Edyta: – Myślę, że przyjaźń. Ale i bliskość. Znamy swoje reakcje, niemal swoje myśli, ciała, ograniczenia. Czasem po rozwodzie czy śmierci partnera ludzie próbują budować sobie życie na nowo. Gdyby mnie, odpukać, coś takiego spotkało, nie byłabym w stanie tego powtórzyć. I nie chciałabym.
– Jest jeszcze zaufanie – dodaje Paweł. – Choć to za słabe słowo. Raczej – pewność. I rodzaj trudnego do wytłumaczenia połączenia. Łapiemy się na tym, że niezależnie od siebie myślimy o tych samych rzeczach, dzwonimy do siebie, żeby przegadać rozwiązanie jakiejś sytuacji i okazuje się, że to drugie tę właśnie sprawę akurat w tym momencie przerabiało w głowie.
Choć wcale nie był to temat, który tego dnia omawialiśmy przy śniadaniu.
Edyta: – Co oczywiście nie oznacza, że zgadzamy się co do rozwiązania, ale myślimy o tym jednoczasowo. W końcu któreś ustępuje. Paweł, tylko nie mów teraz, że zawsze ty! Chodzi o to, żeby pójść do przodu. Bo też nie ma co się zapiekać.
Paweł: – Bo muszę przyznać, że Edzia zawsze ma rację. Czasem się kłócę dla zasady, ale potem myślę, że po co, skoro patrz: punkt pierwszy.
Iwona i Mariusz. Ona – nauczycielka muzyki, on – lekarz anestezjolog. 36 lat po ślubie, piątka dzieci, czworo wnuków.
Żyją w dwóch krajach. Od 20 lat jedno mieszka w Holandii, drugie w Polsce. A jednak są blisko siebie. Na co dzień i od święta.Byli małżeństwem 16 lat, kiedy podjęli trudną decyzję. Mariusz wyjechał do pracy w Holandii – było tam wtedy spore zapotrzebowanie na polskich anestezjologów. Iwona została w Polsce. Przyczyna oczywista – tu anestezjolog nie zarabiał tyle, żeby starczyło na spłatę kredytu na dom i na utrzymanie dużej przecież rodziny. Jednak nie chcieli przenosić się do Holandii całą gromadą. Są związani z Polską, czują, że tu jest ich miejsce, ich język, ich bliscy i przyjaciele. Tu dzieci chodziły do szkoły. Żyją więc od tej pory na dwa kraje.
Poznali się podczas studiów w Warszawskim Chórze Międzyuczelnianym. Mariusz: – Przyszedłem śpiewać, koleżanka mnie namówiła. Iwona już była w chórze. – Na początku nie zwracałam na niego uwagi. Za młodo wyglądał. Nawet go spytałam, gdzie się wybiera po maturze, a on na to, że jest na czwartym roku medycyny. Ale ten „smarkacz” szybko zaczął ją adorować.
Mariusz: – Adorowałem i adoruję dalej. Cały czas. Trochę na zasadzie przyciągania i odpychania. Ważne, żeby nie było nudno.
W kwietniu mija 20 lat od wyjazdu Mariusza. – W 2005 roku podpisałem tam stały kontrakt. Decyzję podjęliśmy oczywiście wspólnie, dla dzieci, dla rodziny. Ale jasne, że wtedy nie byliśmy w stanie przewidzieć, jak to będzie, jak to wytrzymamy, jakie to przyniesie skutki dla naszej relacji. Ja byłem sam w Holandii, Iwona w Warszawie pilnowała obozu. Każde miało swoje cele i zadania. I żadnemu nie było łatwo. Zwłaszcza że nie było jeszcze wtedy tak bezproblemowej komunikacji jak dziś, połączeń wideo z każdego telefonu komórkowego. Uczyliśmy się Skype’a, rozmawialiśmy przez komputer. A właśnie rozmowa była zawsze dla nich obojga bardzo ważna. Iwona: – Kiedy Mariusz przez te 16 lat był jeszcze w Polsce, dużo pracował. Często miał dyżury. Ale dyżur, nie dyżur, rozmawialiśmy bez przerwy. Jak go nie było w domu, to przez telefon. Kiedyś pojechałam na wczasy z koleżanką i dziećmi, w pewnym momencie ona mi mówi: „Matko, ja bym chyba zwariowała, jakby mąż do mnie 10 razy dziennie dzwonił”. A dla mnie to było i naturalne, i fajne. On nie dzwonił przecież, żeby mnie sprawdzać. Dzwonił, jak coś się działo, żeby to obgadać. Albo coś mu przyszło do głowy i chciał mi powiedzieć. I ja też, to zawsze działało w dwie strony. Omawialiśmy i omawiamy do dziś ze sobą wszystko. Mariusz: – I plotkujemy!
Jak to życie w rozłące wpłynęło na ich związek? Iwona: – Prawdę mówiąc, nie znam małżeństwa, które podjęło taką decyzję i przetrwało. Mieliśmy dwie znajome pary, kochające się, będące ze sobą blisko. On wyjechał, ona została. Wydawało się nam, że jeśli oni sobie radzą, to i nam się uda. Tyle że żadne z tych małżeństw – poza naszym – nie jest już razem.
Trudno powiedzieć, przed którą ze stron stało większe wyzwanie. Iwona miała pracę i piątkę dzieci do ogarnięcia. A że dzieci od najmłodszych lat były muzykujące, trzeba je było wozić na próby, a potem oklaskiwać. Iwona nie odpuszczała żadnego koncertu. Z drugiej strony Mariusz był, jak mówi, bardzo samotny.
Iwona: – Mimo to nie dał się tam wciągnąć w życie towarzyskie. Jest i był osobą lubianą, na 600 pracowników uznawano go za jednego z czterech najmilszych w szpitalu, cieszył się szacunkiem i sympatią, ale to było na gruncie wyłącznie zawodowym.
Czasem spotykali się w większej grupie znajomych z pracy, ale nigdy nie pojechał z nimi na narty, na wyjazdy integracyjne.
Mariusz: – Wszystkie weekendy, kiedy nie pracowałem, spędzałem w Warszawie. Cały mój wolny czas to był czas z rodziną.
Wybrał izolację? Mariusz: – Może nie izolację, ale postanowiłem wyraźnie to rozdzielić. Tam tylko praca, a życie towarzyskie i rodzinne tylko tu. Oczywiście mam w Holandii kolegów, mam sąsiadów, spędziłem w jednym mieście 20 lat, byłem tam siłą rzeczy znaną osobą, w końcu dwa pokolenia znieczulałem! – śmieje się.
Iwona: – Czasem zapraszano cię na ślub czy jakąś rodzinną uroczystość…
Mariusz: – To prawda. Ale kiedy jakaś koleżanka proponowała: „Chodź, pójdziemy gdzieś wieczorem we dwójkę coś zjeść”, odmawiałem. Choć tam jest przyjęte, że mężczyzna wychodzi gdzieś z kobietą, że jest równouprawnienie. – I równoupragnienie, byłeś upragniony! – śmieje się Iwona.
Ten model życia sprawił, że, siłą rzeczy, nie groziła im nuda. Mariusz: – Tęskniłem. Ale to może faktycznie był jakiś plus, każde spotkanie stawało się rodzajem święta, czymś, na co się czekało.
Iwona: – I na to, że będzie seks!
Mariusz: – No pewnie. Ale też na wszystko to, co dla naszych znajomych i przyjaciół było zwykłe: wspólne wyjścia do teatru, do kina, na kolację… Dla nas to było coś niecodziennego, uroczystego.
Co jest kluczowe dla ich relacji? Mariusz: – Zaufanie. Wierność. I to, że można polegać na sobie. Ale też bliskość, i w sensie fizycznym, i emocjonalnym. To podstawa.
Iwona: – Dla mnie najważniejsze jest zobowiązanie, które się podjęło. Oczywiście nie jako krzyż i cierpienie, przeciwnie. Ale oboje wyszliśmy z założenia, że jak coś się przysięgło tej drugej osobie i przed Bogiem, to już jest niepodważalne, o tym się nie rozmawia, to jest i tyle. Staramy się żyć tak, żeby nam było dobrze, żeby to nie były kajdany, tylko radość.
Mariusz: – Ważne jest wypełnienie przysięgi. Nie kwestionujemy tego, w ogóle się nad tym nie zastanawiamy. Zresztą oboje pochodzimy też z rodzin, w których są takie wzorce małżeństwa.
Iwona: – Nie wszystko nam się u naszych rodziców podobało, ale nie było dramatów, zdrad, nałogów. Pewnie naszym dzieciom też nie wszystko się podoba w naszym małżeństwie. Zresztą nie wiem – może się w ogóle nad tym nie zastanawiają?
A może po latach pomyślą, że jednak dobrze się ze sobą dogadywaliśmy? W każdym razie zostało nam to dane czy też mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na siebie. Ale kiedy już ta decyzja wiele lat temu została podjęta, to nie ma wahań typu: a może by tak coś zmienić… I nie przeprowadzamy wiwisekcji związku, nie debatujemy, jak się w małżeństwie rozwijać. Staramy się po prostu dobrze żyć.
Mariusz: – Mamy wiedzę pochodzącą z literatury, kultury, wiemy, czym jest zdrada, od początku mieliśmy świadomość, że małżeństwo to nie tylko wieczne szczęście, nie żyliśmy nierealnymi iluzjami. Bywa lepiej, bywa gorzej, tak jest przecież zawsze. Teraz dzieci są dorosłe, co nie znaczy, że problemy zniknęły, pojawiają się inne, ale jesteśmy razem. Czy się kłócimy? Oczywiście.
Iwona: – Głośno.
Mariusz: – Nie tak, żeby sąsiedzi wzywali policję…
Iwona: – Ale też umiemy powiedzieć „przepraszam”, nie mieliśmy chyba nigdy tak, że się nie pogodziliśmy, że została jakaś zadra. Gdyby któreś się nie odzywało, nie pisało czy nie dzwoniło w ciągu dnia, bylibyśmy zaniepokojeni.
Zaczęło się od muzyki i muzyka jest w ich życiu stałym punktem. Mariusz: – W Iwony życiu zawodowym, w moim jako hobby. Chodzenie do opery, na koncerty, słuchanie jej na co dzień. A przez dzieci to jest jeszcze spotęgowane, bo teraz mamy nowe pokolenie, które śpiewa, gra, występuje. Wszystkie nasze dzieci związane są z muzyką: czwórka zawodowo, jedno amatorsko. No i dalej ważne jest, żeby razem iść do opery. Iwona: – Miło, że coś takiego nas łączy, cieszę się, że nam się chce. Nawet kiedy gdzieś wyjeżdżamy, wyjście do opery czy na koncert jest punktem numer jeden. To się nam udało. I choć to ja jestem z wykształcenia muzykiem, wyjścia inicjuje Mariusz, zawsze od niego wiem, co ciekawego się dzieje, kto gdzie gra, kto gdzie śpiewa.
Mariusz: – To takie nasze randki, do restauracji też chodzimy, ale koncerty to priorytet.
Iwona: – Chcę też powiedzieć, że i dla Mariusza, i dla mnie praca to pasja. Oboje uwielbiamy to, co robimy zawodowo, nie wyobrażamy sobie życia bez tego i myślę, że to też daje dobry balans. Nigdy nie wracałam po feriach czy wakacjach do szkoły z niechęcią. To, że praca nie jest źródłem frustracji, tylko satysfakcji, przekłada się na nasz związek.
Mariusz: – Nie wiem, jak to będzie na emeryturze. Chyba się gdzieś zatrudnimy jako wolontariusze.
Iwona: – Ale lubimy się, Mariusz, prawda?
Mariusz: – Bo wiemy, że poza miłością trzeba się lubić, jesteśmy dla siebie przyjaciółmi.
Czy są od siebie różni, czy podobni? Mariusz: – Jesteśmy przeciwieństwami. Ja opanowany, ty wybuchowa.
Iwona: – No tak. Za to oboje jesteśmy złośliwi, zresztą w stosunku do siebie chyba też. I mamy poczucie humoru. Mariusz: – Bez tego chyba nie da się żyć. I dystans. Nie można siebie stawiać cały czas na pierwszym miejscu.
Iwona: – Na pewno mamy silne charaktery. Mariusz trafił na kobietę, która zadyrygowała jego życiem (skończyłam między innymi dyrygenturę chóralną). Co roku z okazji Dnia Nauczyciela składa mi życzenia i mówi: „Jesteś nauczycielką mojego życia”.
Katarzyna Majewska i Andrzej Tylkowski. Właściciele Wydawnictwa Ilustris. On jest rysownikiem, ona wydawcą. 38 lat razem, dwóch synów.
Bywało trudno, nawet dramatycznie, czasem myśleli: a może to koniec? Ale mieli też przekonanie, że najważniejsza w życiu jest miłość. I decyzja, żeby jednak szukać drogi do siebie.
Katarzyna: – Czasem ludzie pytają nas ze zdziwieniem: „Tyle lat razem? Czy to jest jeszcze żywe?”. Myślę, że to jest świetnie sformułowane pytanie. Naszym zdaniem kluczem do tego, żeby związek był trwały, udany, szczęśliwy i długi, jest właśnie dbanie o to, żeby był żywy. Czasami jest romantycznie i trzymamy się za ręce. Ale bywają momenty naprawdę trudne, kiedy jesteśmy daleko od siebie. Wtedy potrzeba decyzji – to ważne słowo – żeby jeszcze raz drogę do siebie znaleźć.
Poznali się, kiedy Katarzyna miała 18 lat, Andrzej 17. Byli w liceum. Trzecia, czwarta klasa. Katarzyna: – Dorastaliśmy razem. To było trudne. Zwłaszcza że byliśmy bardzo związani ze sobą, wręcz ze sobą sklejeni.
Andrzej: – W pewnym sensie utrudnialiśmy sobie wzajemnie to dorastanie. Jedna osoba robi krok naprzód, druga nie – jak to, dlaczego? W dodatku byliśmy praktycznie non stop razem. Mieliśmy malutkie mieszkanie i jeszcze do tego pracowaliśmy razem.
Katarzyna: – Mało było własnej przestrzeni, i tej fizycznej, i psychicznej.
Mówią, że najważniejszym czynnikiem, który pozwolił im przetrwać trudne chwile, była miłość.
Katarzyna: – Zawsze łączyło nas przekonanie, że miłość jest w życiu najważniejsza.
Gdyby nie to, pewnie byśmy się na którymś etapie poddali. Wyobrażenie idealnej miłości wspierało nas, było kierunkiem, celem, do którego dążymy, chociaż to wyobrażenie zmieniało się z biegiem życia.
Czy jednak nie jest tak, że na pewnym etapie życia rozumiemy już, że czegoś takiego jak idealna miłość nie ma, bo nie ma ideałów? – Ale jest decyzja, żeby razem trwać, rozwijać się, być – mówi Katarzyna. – Zmieniła się wizja idealnego związku.
Teraz idealny związek to dla mnie taki, w którym dwie osoby dają sobie przestrzeń, docenienie, ciekawość. Nasze wyobrażenia przebudowywały się razem z nami. Zdarzały się trudne sytuacje.
Kilkukrotnie byliśmy o krok od rozstania. Na początku miłości romantycznej chcemy, żeby druga osoba wyglądała, zachowywała się zgodnie z naszymi wyobrażeniami. A z czasem uczymy się ją widzieć taką, jaka jest. I podejmujemy decyzję, żeby z nią właśnie być, bo wartością samą w sobie jest ten człowiek i ta relacja. To zupełna zmiana perspektywy.
Andrzej: – Najpierw miałem przekonanie, że związek ma być lekiem na całe zło. Nie jest łatwo takie romantyczne przeświadczenia zostawić za sobą i zrozumieć, że tak jest okej. Dużym wyzwaniem była i jest nasza wspólna praca. Jestem artystą i potrzebowałem być doceniony, chciałem słyszeć, że jestem wspaniały. A okazało się, że ta druga osoba, która zajmuje się stroną biznesową, kontaktami z ludźmi i umiejscowieniem tego, co ja robię, w konkretnej przestrzeni, jest równie ważna, jeśli nie ważniejsza. Gdyby nie to, że spotkałem Kasię, pewnie nie robiłbym tego, co robię. Z czasem zamiast domagać się uwagi i docenienia, nauczyliśmy się bardziej dawać docenienie tej drugiej osobie.
Katarzyna: – Ciekawy wątek w naszej relacji to komunikacja. Jestem z wykształcenia filozofem. Żyję w słowach, słowa mi się wysypują, przetwarzam je, oglądam. Andrzej, kiedy się poznaliśmy… niewiele mówił. A ja domagałam się rozmów, przekonana, że to jedyna droga do porozumienia. I w pewnym momencie Andrzej zaczął mi pokazywać swoje rysunki. Patrzyłam na nie i zrozumiałam: „Aha, tak to widzisz!”. Jestem wdzięczna, że Andrzej znalazł taki kanał, żeby dzielić się swoim widzeniem różnych sytuacji. Siebie też doceniam – za to, że przyjęłam ten rodzaj komunikacji, że chciało mi się go rozszyfrować.
Andrzej: – Z kolei ja z czasem zrozumiałem, że trudno jest rozmawiać bez rozmowy, więc otworzyłem się na słowa bardziej.
Katarzyna: – Ale w tym obszarze wydarzyły się najbardziej dramatyczne, bolesne dla nas chwile. W chwili konfliktu ja zawsze miałam przekonanie, że zaraz wszystko szybko wyjaśnimy. No więc gadam i gadam, i kompletnie nie rozumiem, że po drugiej stronie pogłębia się frustracja. A Andrzej czuł się zaatakowany, przyparty do muru – bo oczekiwałam wyjaśnienia, którego on jeszcze nie miał nawet sam dla siebie. Nie przyszło nam wtedy do głowy, że czyjś mózg może być tak bardzo inaczej skonstruowany od naszego. Niestety nie uczą nas tego w szkołach!
Czy mieli w takich sytuacjach myśli, że to jednak się nie uda?
Katarzyna: – Oczywiście. Andrzej: – Mieliśmy, jesteśmy ludźmi.
Kolejnym ważnym etapem było pojawienie się dzieci. Katarzyna:
– Miałam 37 lat, kiedy urodził się pierwszy syn. Czasem żartujemy, że tak naprawdę to dopiero wtedy zaczęliśmy w końcu dorastać. Andrzej: – Pojawiło się w krótkim czasie dwóch synów i to była niesamowita mobilizacja. Skupienie się na dzieciach pozwoliło nam złapać balans, zobaczyć, czym rzeczywiście trzeba się zajmować, a co można odpuścić. Dla mnie to było niezwykłe przeżycie. Mężczyzna nie ma dopalaczy w postaci hormonów, nie ma tego bezpośredniego zwrotu z ciała, z bliskiej fizycznej
więzi z dzieckiem. Czuje, że znalazł się trochę z boku. Uważam, że dla mężczyzny to duża szansa na emocjonalny przełom, bo dzięki doświadczeniu bezwzględnej miłości do dzieci może odblokować dostęp do własnej emocjonalności.
Czemu czekali tyle czasu? Katarzyna: – Zanim pojawili się nasi synowie, byliśmy już razem 19 lat. Dużo pracowaliśmy, podróżowaliśmy. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy mieli dzieci, bo „trzeba” je mieć, chcieliśmy ich naprawdę zachcieć. I w pewnym momencie po prostu fizycznie poczułam, że miejsce dla dzieci się pojawiło. Więc kiedy chłopcy się urodzili, mieliśmy w sobie zachwyt i radość. Do dzisiaj tak jest, prawda? Świadomie przeżyliśmy każdą chwilę tego doświadczenia. I świadomie na kilka lat ograniczyliśmy swoją aktywność zawodową. Dzieci pomogły nam i naszemu związkowi przejść na inny poziom. Zmieniły się priorytety. I zrobiliśmy to razem. Nic nie wpłynęło tak budująco, rozwijająco na każde z nas osobno i na nas razem jak bycie z dziećmi. Zawsze powtarzam, że to są nasi najważniejsi nauczyciele.
Dwa lata temu przyszedł kolejny trudny etap. Andrzej: – Zastanawiałem się nad swoim sposobem funkcjonowania i poddałem się badaniom pod kątem spektrum autyzmu. Okazało się, że mam zespół Aspergera. Co znaczy, że funkcjonuję w troszkę
inny sposób, pewne rzeczy są dla mnie dostępne bardziej, jak wrażliwość na obrazy, kolory, a inne, związane z relacjami międzyludzkimi, są z kolei trudniej dostępne. Pierwsza reakcja?
Sprzeciw. Nie chcę być „inny”. Ale z drugiej strony sprawy, które mi się w życiu jakoś nie składały, nagle jak puzzle zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Taka diagnoza daje nowe spojrzenie nie tylko na przeszłość, także na przyszłość… Katarzyna: – To może przykład. Dużo razem podróżowaliśmy. Ale zawsze z mojej inicjatywy. Na 35. rocznicę to Andrzej zaproponował wyjazd do Czarnogóry, w Góry Przeklęte. Ucieszyłam się, bo uwielbiam góry, a nazwa brzmiała jak wyzwanie! Naszym wyjazdom zawsze towarzyszyły konflikty. Ale tym razem to była katastrofa. Góry okazały się rzeczywiście przeklęte, choć w dłuższej perspektywie błogosławione. W pewnym momencie Andrzej wypowiedział na głos coś, co całym sobą wypowiadał przez te wszystkie lata. Że nie znosi podróżowania i że nie chce tego więcej robić. To był dla mnie szok. Okazało się, że moje kolejne wyobrażenie, tym razem o naszych podróżach w roli trzymających się za ręce staruszków właśnie runęło.
Ale… trzy miesiące później pojechałam pierwszy raz w życiu w podróż sama i odkryłam, że to uwielbiam. Andrzej z kolei, uwolniony od obowiązku podróżowania, poczuł, że mu tego brak, że czasami chętnie się przyłączy. Diagnoza pojawiła się po tamtym feralnym wyjeździe. I znowu poznaliśmy i zrozu[1]mieliśmy się lepiej. Wróciła bliskość i ciekawość.
Osoby z Aspergerem nie lubią zmian. Wolą przewidywalność. Katarzyna: – Dla mnie najpiękniejsze były momenty, kiedy mieliśmy jechać w lewo, a ja przeczytałam, że w prawo jest najpiękniej – jedźmy tam!
Andrzej: – Ja to odczuwam tak, jakbym trzymał się okna pędzącego pociągu i czuł, że za chwilę nie dam rady i przez to okno wypadnę.
Katarzyna: – Przez długi czas mnie dezorientowało, że kiedy staram się zmienić jakiś utrwalony w naszym związku aspekt, biorąc pod uwagę potrzeby Andrzeja, jego to nie cieszy, a wręcz irytuje. Asperger to wyjaśnił – kiedy Andrzej trafia na trudną dla siebie sytuację, to się do niej stopniowo dostosowuje. I kiedy to się nagle zmienia, to go wybija z poczucia bezpieczeństwa! Andrzej się uśmiecha: – Już miałem instrukcję obsługi, a tu nagle wszystko na nic.
Andrzej: – Dzieci powoli wychodzą z domu, w firmie mamy wspaniały, samodzielny zespół i więcej czasu dla siebie, na rzeczy, które odkładaliśmy na później. Ja wróciłem do malarstwa. Chodzę na lekcje tanga. Kasia ma jogę, jeździ na warsztaty „5 Rytmów”, kończy ścieżkę nauczycielską mindfulness. Ale szukamy też czegoś wspólnego. Lubimy razem spacerować, chodzić po górach, jeździć na nartach, tańczyć.
Katarzyna: – Nie mamy rytuałów, które przetrwały próbę czasu. Pojawiały się na jakiś czas, ale zmieniają się w czasie, przeobrażają. Mamy chyba zgodę na to, że życie ciągle się zmienia.
Andrzej: – To, że związek jest żywy, oznacza też, że na różnych etapach życia mamy różne potrzeby. Zobaczyłem, że negocjacje, przekazywanie, czego ja potrzebuję i szukanie wspólnych części, to jest na końcu najlepsza recepta na żywość relacji.
Od wielu lat Andrzej jest autorem projektów graficznych organizowanego we Wrocławiu Dnia Życzliwości. Czy można być w dobrym związku, nie mając w stosunku do siebie nawzajem życzliwości? Katarzyna: – Nie można.
Andrzej: – Życzliwość jest organiczna. Nie jest intelektualnie przekombinowana ani mocno podbudowana filozoficznie. To podstawowy, prosty odruch. Życzliwym można być zawsze, bez powodu i w każdej sytuacji.
Od 25 lat, jako Wydawnictwo Ilustris, wydają autorski kalendarz Andrzeja opowiadający historię szczęśliwej pary – z rysunkami pokazującymi, według jego słów, „chwile średniej ważności”. Chwile zwykłe, które tak naprawdę decydują o tym, jakie jest życie. – W naszej pracy dzielimy się ze światem tym, co sami odkrywamy na temat związku – mówi Katarzyna.