Dziecko jest jak walizka – co do niej włożysz, to kiedyś wyjmiesz. Ale czasem wkładamy dużo miłości, a rezultat przyprawia o ból serca – dorosłe dziecko idzie złą drogą, popada w uzależnienia. Jak wtedy reagować, podpowiada psychoterapeuta Wojciech Eichelberger
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 5/2025
Przypadki, kiedy dorosłe dzieci przysparzają rodzicom dużych problemów – idą w autodestrukcję, mają kłopoty z prawem – wcale nie są odosobnione. Taki przykład: 30-letni mężczyzna nie zagrzał miejsca w żadnej pracy, ima się dorywczych zajęć, a gdy pieniądze mu się kończą, wraca do matki, emerytki, która go karmi, opiera, daje dach nad głową, co potrafi trwać miesiącami. Potem syn łapie jakąś fuchę, przepuszcza kasę i znów wraca do matki. Taka never-ending story. Dodajmy, że to nie jest rodzina patologiczna.
Jednak nie można wykluczyć, że zarówno mama, jak i ojciec tego dorosłego dziecka nieświadomie się do tej sytuacji przyczynili. Choć tak mało wiemy o tej rodzinie, że to może być tylko robocza hipoteza. Trzeba odważnie zajrzeć do tej walizki, czyli zacząć rozmawiać. Rozmowa, w której obie strony solidarnie pochylają się nad rozwiązaniem problemu, jest w istocie jedyną i powszechnie dostępną drogą do pojednania i wybaczenia sobie nawzajem wielu świadomych i nieświadomych błędów – zarówno ze strony dorosłego dziecka, jak i rodziców – daje okazję do autorefleksji i rachunku sumienia. Naprawdę warto na to poświęcać dużo czasu, uwagi i cierpliwości, bo to pomaga zrozumieć swój rodzicielski udział w powstaniu problemu. Bo powinnością nas, rodziców, jest odkrywanie tego, co mogło być nieświadomym przekazem adresowanym do dziecka, co spowodowało jego frustrację, niezaspokojenie ważnych potrzeb, przeciążenie i emocjonalne zranienia. A może nie zdaliśmy sobie sprawy, że nasze dziecko urodziło się z nietypową wrażliwością?
Czytaj także: Wysoka wrażliwość – jak z nią żyć? „To, co można zrobić, to się o tę swoją inność zatroszczyć” – przekonuje psychoterapeutka Katarzyna Kucewicz
Dlaczego to takie ważne?
Już w starożytnej Grecji zauważono, że ludzie różnią się tym, co nazywano temperamentem, i stworzono odpowiednią typologię. Do dziś używamy kilku nazw zaczerpniętych z tej typologii, na przykład: choleryk, flegmatyk, rzadziej sangwinik. Temat wrócił w XXI wieku, gdy stwierdzono wśród przychodzących na świat noworodków wyraźny wzrost liczby przypadków o nietypowych neurologicznych cechach, obecnie najczęściej diagnozowanych jako spektrum autyzmu czy spektrum ADHD. W rezultacie neurolodzy, którzy do niedawna postulowali koncepcję neurologicznej normy oraz różnorakich zaburzeń i odstępstw od niej, stworzyli koncepcję neurologicznej różnorodności. To ważna zmiana, bo zakłada rezygnację z określania odstępstw od tego, co najczęstsze, jako patologii.
Czytaj także: 16 typów osobowości – sprawdź, kim naprawdę jesteś
My, rodzice nowych czasów, musimy być świadomi, gdzie nasze dziecko na mapie neurologicznej różnorodności się znajduje. Jeśli bowiem tego wystarczająco wcześnie nie rozpoznamy, to z najlepszymi intencjami będziemy wywierać na nasze dzieci silną presję dostosowawczą, czyli naciskać, by były inne, niż są.
Co z kolei może rodzić bardzo trudne konsekwencje i problemy wychowawcze, gdyż domaganie się od dziecka, by przekraczało swoje organiczne, wrodzone uwarunkowania, skazuje je na życie w nieustannym stresie, lęku i poczuciu nieadekwatności. Można to porównać do powszechnej niegdyś praktyki przeuczania na siłę dzieci leworęcznych na praworęczność, co powodowało ogromne zamieszanie w ich neurologicznej organizacji, a także w samoocenie, emocjach i relacjach z ludźmi.
Jakie mogą być tego konsekwencje?
Na przykład zachowania autoagresywne i antyspołeczne. Takie dziecko winę za swoje trudności z dostosowaniem się do wymagań rodziców, a także do wymagań rówieśników i społeczeństwa, bierze na siebie. A czując się zagrożone, napiętnowane, odrzucone, czasami wręcz wykluczone z kręgu typowej większości – szuka po omacku wytchnienia i wsparcia wśród podobnych sobie. Albo ucieka w wycofanie, nadużywanie gier komputerowych, używek czy narkotyków, wpada w depresję i autodestrukcję. To, że takie dorosłe dzieci pojawiają się u rodziców, gdy potrzebują kasy, łóżka i miski zupy – może świadczyć o tym, że rodzice są dla nich nadal ważni, że nie straciły nadziei, że zostaną przez nich w końcu zrozumiane i zaakceptowane takie, jakie są. Ale może też znaczyć, że w świecie postrzeganym przez nie jako wrogi poszukują minimum bezpieczeństwa.
Ale czy rodzice, pomagając dziecku, nie przedłużają jego problemu? Czy nie powinni przestać je karmić i opierać?
Powinni, ale tylko wtedy, kiedy dorastające lub dorosłe już dziecko jest uzależnione od jakiejś substancji. Wtedy musi trafić pod fachową opiekę specjalistów od uzależnień. Jeśli jednak nie mamy do czynienia z uzależnionym dzieckiem, to trzeba uwierzyć w ogromną moc spokojnej, przepełnionej troską i dobrymi intencjami rozmowy – pamiętając, że najważniejszą z tych intencji jest nastawienie na wspólne poszukiwanie przyczyn tego, co się dzieje, a nie poszukiwanie winnych.
A jeśli to nic nie daje? Znam taki przypadek. Czwórka już dorosłych dzieci, podobne wychowanie, troje dobrze sobie radzi, a jedno poszło w uzależnienia. Zachowuje się tak, jakby miało wszczepiony gen destrukcji. Rozmowy nie dają rezultatu. Czy rodzice powinni ratować dziecko, gdy po raz enty prosi o pomoc? Czy może jednak w którymś momencie odmówić? Wiem, że już samo pytanie brzmi strasznie: czy rodzice powinni wyrzucić marnotrawnego syna z domu?
Jeśli jest uzależniony od substancji, podkrada pieniądze, wynosi z domu cenne rzeczy, zachowuje się agresywnie – to, niestety, nie ma innego wyjścia. Tak brzmi zalecenie terapeutów pracujących z uzależnieniami: zmienić zamki, nie wpuszczać do domu, zerwać kontakt. Wtedy pojawia się szansa na to, że szok, jakiego dozna, sprawi, że w końcu podejmie decyzję o leczeniu.
Przed takim radykalnym krokiem powstrzymuje rodziców poczucie winy. W głębi duszy czują, że dziecko zachowuje się tak dlatego, że nie poradzili sobie jako rodzice.
Uzależnienia dzieci nie muszą być winą rodziców. W każdym razie nie tylko rodziców. Są takie środki, które powodują uzależnienia od pierwszego użycia, na przykład heroina. Są też takie dzieci i tacy dorośli, którzy mają wyjątkową skłonność do uzależniania się niemal od wszystkiego. Ale zdarzają się też przypadki uzależnień psychogennych. Wtedy warto się przyjrzeć temu, co w rodzicielskiej praktyce wychowawczej mogło taką skłonność spowodować. Szukać przyczyn, zamiast rwać włosy z głowy i się samobiczować. Zwłaszcza że praprzyczyn obecnej epidemii uzależnień należy szukać w uwarunkowaniach systemowych i w katalogu rzeczywistych, a nie deklarowanych wartości napędzających naszą północno-zachodnią kulturę.
Co masz na myśli?
Konkurencję, rywalizację, przemoc, manipulację, bezwzględność, hipokryzję, narcyzm i materialistyczny model sukcesu. Życie w środowisku takich wartości to życie napędzane hormonami stresu – adrenaliną i kortyzolem, czyli nieustanne działanie w trybie wysokiej mobilizacji. Brakuje miejsca na relaks, regenerację, przyjemność, bliskość, intymność, zabawę, ruch, przyjaźń, kontakt z przyrodą, akceptację, uznanie, przytulenie, pochwały.
Na te sytuacje, które generują tak zwany hormon nagrody – dopaminę oraz hormon pozytywnego emocjonalnego zaangażowania i więzi – oksytocynę. Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu to odczuwamy. To właśnie powszechny deficyt dopaminy i oksytocyny powoduje obecnie epidemię bezsenności, depresji i zaburzeń lękowych, epidemię uzależnień od substancji dających szybki efekt pseudodopaminowy (alkoholu, heroiny, marihuany, kokainy, opiatów), a także uzależnień od seksu, pornografii i gier komputerowych. Zaryzykuję tezę, że to nie postulowany przez psychiatrię deficyt serotoniny jest powodem ogarniających ludzkość lęków, depresji i agresji, lecz głód dopaminy. Nasilił się niedawno, szczególnie wśród dzieci i młodzieży, na skutek nadmiernie radykalnych zarządzeń władz w okresie pandemii narzucających długotrwałą społeczną izolację.
Czy targani poczuciem winy rodzice nie powinni przyjąć do wiadomości, że na dziecko wpływają nie tylko oni? Wiele badań potwierdza, że ogromny wpływ, zwłaszcza na nastolatki, mają rówieśnicy, szkoła, obyczajowość i wartości najmocniej postulowane przez społeczeństwo.
Zakładanie, że jako rodzice mamy stuprocentowy wpływ na los naszych dzieci, to gruba przesada, paradoksalnie granicząca z megalomanią. A nieadekwatne poczucie winy nie jest dobrym napędem naszych działań w relacjach z ludźmi, z dziećmi i z partnerami. Trzeba to wiedzieć i korzystać z pomocy specjalistów, którzy pomogą w naprawianiu tej trudnej sytuacji. Ale z tego, co powiedziałem, wynika znacznie więcej. Mianowicie to, że prawdopodobnie rodzice, którzy mają tego rodzaju kłopoty z dziećmi, zaniedbali w ich dzieciństwie troskę o równowagę adrenaliny i dopaminy, czyli 50 procent wymagań (adrenalina) i 50 procent wsparcia (dopamina). Stało się tak prawdopodobnie dlatego, że sami mieli od dzieciństwa zaburzoną tę równowagę albo konformistycznie ulegli obowiązującemu w głównym nurcie pakietowi „adrenalinowych wartości”. To też nie ich wina, bo ich psychika została w imię tych wartości ukształtowana.
Co wtedy my, rodzice, możemy jeszcze z tym zrobić?
Trzeba szybko i konsekwentnie wprowadzać dopaminowe wartości i obyczaje. Jeśli dzieci są jeszcze w okresie formacyjnym, czyli przed 14.–16. rokiem życia, to możemy sporo uratować i zapobiec wielu komplikacjom, problemom wychowawczym i uzależnieniom, a przy okazji pomóc również sobie. Jeśli dzieci już dorastają, ale nadal mieszkają z nami, szanse są też duże. Gdy natomiast już wyszły domu, to tylko szczere rozmowy plus ewentualna psychoterapia mogą pomóc. Dorosłe uzależnione dziecko musi najpierw przejść leczenie odwykowe.
Jak reagować w przypadku, kiedy dziecko żeruje na rodzicach, oskubuje nawet matkę emerytkę, zmusza, żeby wyprzedała to, co ma, jest roszczeniowe? Jak dać odpór tym żądaniom?
Pozbyć się nieadekwatnego poczucia winy, a potem głośno i wyraźnie powiedzieć: „Dosyć!”. Jeszcze raz powtórzę – pamiętajmy o zasadzie: 50 procent wymagań, 50 procent wsparcia.
Rodzice tego nie potrafią. Czasem dorosłe dzieci wykorzystują ich w sposób wyrafinowany. Pewien dorosły syn zmusił swoich do przepisania mu domu, a teraz domaga się od nich zapłaty za to, że w nim nadal mieszkają. Argumentuje, że będzie tę kwotę przeznaczał na raty kredytu, który zamierza wziąć na kupno kawalerki na wynajmem. I rodzice w to idą! Bo syn taki przedsiębiorczy. Myślę, że nie mają szacunku do samych siebie.
Może nieadekwatne poczucie winy u tych rodziców zadecydowało o tym, że szli na tak absurdalne i kosztowne ustępstwa wobec tego dorosłego dziecka. Być może pozwalali, by od małego nimi rządził, nie stawiali granic i stali się jego ofiarami. Powinni postawić wreszcie granicę. Bo zdemoralizowali i nadal demoralizują swoje dziecko, tracąc jego szacunek.
A jeśli dzieci nie zamierzają się od nas wyprowadzać? Korzystają za darmo z dachu nad głową, wiktu i opierunku. Jak ich zmotywować do samodzielności, a siebie do twardej reakcji?
To mogą być przejawy wspomnianego dopaminowego głodu i lęku przed adrenalinową, agresywną obyczajowością i kulturą. Albo lenistwo. Wtedy trzeba jasno określić, co możemy i chcemy zrobić, by nadal pomagać dziecku w odnalezieniu się w życiu – gdzie jest granica. Ofiarować niezbędne minimum wsparcia i powiedzieć: „Jeśli potrzebujesz więcej, to musisz na to zarobić”.
I wytrwać w tym postanowieniu. Bo z tym mamy kłopot.
Żeby wytrwać, trzeba przyjąć do rodzicielskiego serca następującą prawdę: „Nie mogę dłużej tylko wspierać swego dziecka, a tym bardziej dawać mu się wykorzystywać, bo wiem, że mu w ten sposób szkodzę, bo finansuję jego uzależnienia, lenistwo, a także utrudniam mu rozwój ku dorosłości i autonomii. Ponieważ chcę mu naprawdę pomóc, to nie będę już tego robić”.