Mówi często w imieniu wykluczonych. Na scenie i poza nią. Maciej Stuhr pojechał z żoną na polsko-białoruską granicę, bo tak trzeba. W filmie „Powrót do tamtych dni” zagrał alkoholika zatrzaśniętego w thrillerze własnej głowy.
„Powrót do tamtych dni” jest o chłopaku, który mierzy się z alkoholizmem ojca. Reżyser Konrad Aksinowicz wciąga widza w świat rodzinnej traumy. Film zadedykował ojcu. Tobie powierzył jego rolę. Jak to jest zagrać taką postać pod okiem reżysera rozprawiającego się z nią?
Dwa razy w życiu zostałem obdarzony najwyższym zaufaniem. Pierwszy raz kilkanaście lat temu przez Gośkę Szumowską przy „33 scenach z życia”. W obu przypadkach bardzo głęboko wszedłem w prywatny świat reżyserów. To sytuacja onieśmielająca. Ale i Konrad, i Gośka zachowywali się dość podobnie – podczas zdjęć patrzyli bardzo profesjonalnie, dużo chłodniej niż inni reżyserzy. Wydawali się emocjonalnie odcięci od tych historii, co prawdopodobnie jest przykrywką. A przy tym doskonale wiedzieli, jak chcą je opowiedzieć i co z nimi zrobić. Nie ma większego komfortu niż praca z reżyserem, który mówi, jak zagrać, i wie, że to będzie dobre. Konrad mimo tych wszystkich trudnych doświadczeń kochał ojca. Czułość została. Widziałem jego ojca na zdjęciach i filmach, jest fizyczne podobieństwo między nami. Konrada i mnie połączyło więc na planie coś nie do określenia. Chętnie wyciągał do mnie rękę po pomoc. Nie miał ambicji, żeby być za wszystko odpowiedzialnym. Czasami czułem się partnerem, choć oczywiście to on podejmował decyzje. Ze dwa, trzy razy naprawdę spojrzał na mnie jak na ojca, to mi przemknęło przez myśl.
Co Ci pomogło w przygotowaniu roli?
Materiały wideo, które kręcił jako nastolatek. Dostał kamerę i nagrywał to, co się dzieje, kilka razy nagrał ojca z ukrycia. Starałem się dokładnie to sportretować. Widziałem fajnego faceta, z którego czasami wypełza upiór. Mógłby być dobrym ojcem, gdyby nie był chory. Jego nieobliczalność buduje napięcie. Stoi, trochę się chwieje, opowiada jakieś głupoty i nie wiemy, że za chwilę coś rozwali, wpadnie w szał. Któregoś dnia przyszliśmy na plan, operator ustawił światło. Konrad nie chciał takiego „pięknego” światła: „Jest noc, ojciec idzie za przeszklonymi drzwiami, musi być widoczny jego kontur, Tomek musi się tego bać, jakby się Godzilla zbliżała”. Przywoływał obrazy z pamięci. Można by uznać, że było w tym coś z ustawień hellingerowskich. Mieszkanie toczka w toczkę jak tamto mieszkanie. Mało tego, na czas przygotowań do zdjęć wynajął sobie niedaleko identyczne, gdzie wymyślali z operatorem konkretne ujęcia.
Uderzające jest, jak w tym małym mieszkaniu ta rodzina układa sobie życie, żeby nie zaszkodzić alkoholikowi, żeby się z nim nie konfrontować. Tomek i jego mama (Weronika Książkiewicz) tworzą alternatywny świat. Chłopiec czasem bierze sprawy w swoje ręce, nawet stara się zarobić. Rozumiałeś to?
Kiedy mój tato dostał pierwszego zawału, byłem nastolatkiem. Pierwszy raz poważnie walczył o życie. Mama do dziś wspomina, że w tym trudnym dla nas wszystkich czasie czerpała siłę ze mnie. Byłem nastolatkiem i miałem energię. W tym sensie nastoletnie dzieciaki bywają silniejsze od dorosłych. Podczas gdy im wszystko się sypie, dzieciaki mają siłę się zbierać codziennie do lotu. To bardzo lubię w tym filmie.
Tomek nie od początku uświadamia sobie, że ojciec to nie wielki marzyciel podbijający Amerykę, ale wielki oszust. Jedno kłamstwo ujawnia kolejne…
Kłamstwo to słowo klucz choroby alkoholowej. Kiedyś rozmawiałem z terapeutą uzależnień. Powiedział: „Wie pan, są dwa powody, dla których alkoholik pije – albo że leci ptaszek za oknem, albo że nie leci ptaszek za oknem”. Wynajdywanie tych wszystkich wymówek, dla których trzeba wypić, buduje monstrum.
Jak na planie przeprowadzałeś zdolnego chłopaka, Teodora Koziara, przez tę trudną historię?
Bywałem łącznikiem między nim a Konradem. A ponieważ z nim dialogowałem, byłem odpowiedzialny za to, w którą stronę pójdzie scena. Już na etapie castingu zaryzykowałem metodę, którą czasami stosuję, grając z dziećmi. Zaskakiwałem go tekstami, których nie było w scenariuszu, zmuszając do improwizacji. I tym Teodor wygrał wszystko. Ruszała kamera, raptem pytałem: „A co ty zbudowałeś z tych klocków?”. Improwizował o wieży, podróży windą do studia radiowego na jej wysokim piętrze, mikrofonie i tak dalej, bo filmowy ojciec jest prezenterem radiowym. Kilka scen jest z jego improwizacji. Pomysł, by opowiadać film z jego perspektywy, jest kapitalny, pozwala zmieniać nastroje. Zwłaszcza że dzieje się w latach 90., z całym klimatem i kolorami tamtego czasu, także energią dzieciaków, którym się kibicuje w pierwszych randkach, dyskotekach. To portret mojego dzieciństwa. Te same gry komputerowe, podwórka, wizyty z ojcem w pewexie, szkolne dyskoteki, na które – wyłudziwszy od dyrektora parę groszy jako przewodniczący szkoły – przywoziłem kolorofon z drugiego końca Krakowa. Zajmowałem się plakatami, dekoracją sali.
Kadr z filmu „Powrót do tamtych dni” (Fot. materiały prasowe)
Czego słuchaliście?
Oczywiście zespołu Europe i „The Final Countdown”. Pink Floyd, Stinga, George’a Michaela i „Freedom”, rzecz jasna, że Phila Collinsa, Whitney Houston, Depeche Mode… Innej muzyki słuchali skinheadzi, ale z nimi rzadziej mieliśmy kontakt.
Spięcia subkultur?
Minimalne. Byłem w środowisku dzieciaków ze szkoły muzycznej, więc to było co innego.
Chciałeś być muzykiem?
Miałem dylemat, bo ojciec aktor, mama skrzypaczka. Muzyka była w domu równie obecna, co teatr i film. Przez osiem lat w szkole muzycznej tłukłem gamy i pasaże, podczas gdy koledzy biegali po podwórku. Dużo determinacji w to poszło. Na pewno nie byłem wybitnie uzdolnionym młodziutkim pianistą. A po co być średnim pianistą? Zdawałem do dwóch liceów: muzycznego i ogólnokształcącego. Dostałem się do obu. Zrezygnowałem z muzycznego i kiedy odbierałem swoją teczkę, zajrzałem do niej. Była tam opinia mojego ukochanego profesora od fortepianu: „Uczeń o dużej wrażliwości muzycznej i średnich możliwościach technicznych”. Patrząc obiektywnie, myślę, że to była bardzo dobra opinia, ale mnie oczywiście zakłuła.
Zapamiętałeś.
I to na całe życie.
Jak wyobrażałeś sobie przyszłość?
Zabrzmi to banalnie, ale plus minus wyobrażałem sobie życie takim, jakie jest, bo spełniłem i spełniam swoje marzenie życia.
Powiedziałeś niedawno: „Zrobiłem tyle kariery, ile chciałem”. Nie słyszałem, żeby aktor powiedział takie zdanie.
Mimo kilkudziesięciu ról filmowych towarzyszyło mi uczucie niedosytu. Bo długo nie trafiłem w filmie na rolę, w której bym się w pełni zrealizował. „Powrót do tamtych dni” jest pod tym względem wyjątkową – być może najważniejszą – rolą w moim życiu; na taką czekałem, pewnie musiałem do niej dojrzeć. Taką chciałem zagrać i tak chciałem ją zagrać.
W aktorstwie mierzyłeś się kiedykolwiek z samym sobą?
Do jakiegoś momentu. Ale wtedy bym się do tego nie przyznał. Bardzo długo ostateczną weryfikacją była dla mnie opinia ojca. Jeśli chodzi o moje pierwsze aktorskie i później kabaretowe poczynania, to ojciec był powściągliwy w pochwałach. Zawsze surowo komentował to, co było źle. Chyba dopiero po moich pierwszych doświadczeniach w zespole Krzysztofa Warlikowskiego to przestał być dla mnie problem. Poczułem, że jestem tam, gdzie mniej więcej chciałem być. Ojciec też się uspokoił, bo uznał, że mogę uprawiać ten zawód.
Urodziły cię „Anioły w Ameryce” Warlikowskiego?
To był przełomowy moment w moim życiu. Tam zobaczyła mnie Szumowska, zobaczyli inni reżyserzy. Zacząłem dostawać poważniejsze propozycje. Przecież do „Aniołów…” kojarzyłem się z frywolnymi filmami i kabaretami, konferansjerką. Gdybym zrobił o jeden krok za daleko w tej komercji, dzisiaj byśmy nie rozmawiali o filmie.
Pamiętasz dokładnie to uczucie zmiany?
Poczułem to już na premierze „Aniołów…”. W finale wszyscy siedzieliśmy na krzesłach, na proscenium, patrząc publiczności prosto w oczy. Ten finał jest w sumie optymistyczny, bo każdy znajduje pocieszenie – oprócz mojego bohatera, który wciąż nie wie, co ze sobą zrobić. Pamiętałem, że na jednej z prób Krzysiek powiedział: „Jakbyś poczuł, że w finale chce ci się płakać, to możesz to zrobić”. I teraz łzy niepowstrzymanym strumieniem poleciały mi z oczu. Dla widzów były to łzy bohatera, dla mnie łzy szczęścia i spełnienia. To uczucie kilka razy wracało do mnie w tej scenie, w kolejnych przedstawieniach. Choć może już nie z taką mocą…
Łatwo było wejść w ten już ukształtowany zespół teatru?
Nie zżera mnie stres przed nieznanym. Podejmuję ryzyko, najwyżej się nie uda i się rozstaniemy. Doszedłem ostatnio do wniosku, że brakuje mi wyobraźni. Czasami spotykam się z opinią, że jestem odważny, bo zrobiłem coś, powiedziałem coś i „to była megaodwaga”. Za każdym razem to dla mnie zaskoczenie, bo jej nie kalkulowałem. Przyjęliśmy z żoną do domu Czeczenów na rok. Ludzie mówili: „Jezus Maria, ja bym się nie zdecydował…”. Nam decyzja zajęła pięć minut. Tak trzeba było zrobić. Tak samo z moim udziałem w „Pokłosiu” czy z moimi społecznymi i politycznymi deklaracjami. Nigdy nie myślałem o sobie w kategoriach człowieka brawurowego. Pewnie brakuje mi mechanizmu obronnego.
To co by było dla Ciebie odwagą?
Miesiąc temu po raz pierwszy skoczyłem ze spadochronem. Decydując się na to, trzeba założyć jakieś prawdopodobieństwo, że nie będzie szczęśliwego lądowania. Czy to odwaga? Zdaję sobie sprawę z konsekwencji, ale jednak się na to decyduję. Może odwaga nie jest aż tak trudnym mechanizmem? Ktoś złośliwy mógłby mnie nazwać naiwniakiem, przesadnym optymistą, ryzykantem. Wczoraj mówiłem studentom, że nigdy nie podejrzewałem siebie, że nagle stanę się komentatorem i obrońcą rzeczywistości…
Wiele osób z teatru Warlikowskiego mówi w imieniu wykluczonych. Z czego bierze się u Was ta silna świadomość?
Czy Krzysztof wybiera takie osoby, czy one się nimi stają w tym zespole? Na pewno mnie i niektórym kolegom pokazał, że ten zawód może być czymś dużo, dużo większym, bo możemy powiedzieć widzom, co jest nie tak. Jeżeli widzów temat tak samo boli, razem szybujemy wysoko.
W której roli poszybowałeś najwyżej?
Grając w „Aniołach…” i w „(A)polonii”, miałem poczucie zawodowego spełnienia. Odkrywałem nowe. Te uczucia nie ostygną. Jako Agamemnon głosiłem monolog z powieści „Łaskawe” Jonathana Littella, przez 15 minut krzycząc na ludzi, przekazując to, w co mocno wierzę jako były student psychologii – że nie ma dobra i zła. Są ludzie, którzy robią dobre i złe rzeczy. Im bardziej jestem autentyczny w swoich reakcjach, szczery – tym więcej mogę ugrać. Rola Malinowskiego w „Powrocie do tamtych dni” to jest kreacja, bo nigdy nie sięgnąłem takiego dna, tak nie wyglądałem. Inna epoka, inny kostium, ale moje są lęki, pułapki, które pozwoliły mi być boleśnie szczerym.
A da się jeszcze ukryć za zawodową maską, jeśli wyciąga się własne demony?
Robimy, co w naszej mocy, czasami się udaje. Nie zawsze, nie wszystkim i nie do końca.
W lockdownie umiałeś wytrzymać bez tych szybowań w górę?
Marzyłem od lat, żeby się na chwilę zatrzymać, pobyć z dzieckiem, popracować łopatą w ogrodzie. Przynajmniej przez pierwsze dwa, trzy miesiące – mimo koszmaru pandemii – to było dobrodziejstwo. Natomiast zaczęły się dziać ze mną dziwne rzeczy, na przykład zacząłem rysować. Pisałem wierszyki. Miałem potrzebę przetwarzania rzeczywistości. Codzienność jest cudowna, uwalniająca, ale to nie wystarczało. Freud nazwał to sublimacją. Kiedy zaczęła się pandemia, przyszła do mnie myśl, czy mógłbym teraz przejść na emeryturę i przestać pracować. Wniosek z tej próby jest taki, że jeszcze nie czas. Coraz bardziej pociąga mnie reżyseria. Zacząłem nieśmiało ze studentami w warszawskiej szkole, robiąc filmy krótkometrażowe. W tej chwili przymierzam się do pełnego metrażu.
Wolisz demiurgiczne stwarzanie świata?
Powoływanie do życia świata, jaki sobie wymyślisz, jest pociągające. Moja praca doktorska na Akademii Teatralnej miała tytuł „Ku reżyserii”. Dowodziłem w niej, że kiedy aktor pracuje ze studentami i czegoś uczy, staje się jednocześnie reżyserem. Mówi do aktorów, co mają zrobić, żeby osiągnąć efekt. To studenci ośmielają mnie, dają bezpieczną przestrzeń z prawem do błędu. Jako aktor brałem udziałem w przedsięwzięciach wysokobudżetowych, gromadzących duże widownie. Moje przygody reżyserskie, które mnie fascynują i dają mi wielką satysfakcję, śledzi garstka osób, co nawet mi nie przeszkadza i jest bezpieczne.
Lubisz być liderem?
Tego się nie da zaplanować, można o tym marzyć, to się staje albo nie. Kiedy się staje, przynosi poczucie spełnienia. Jest to i podniecające, i zaskakujące – wiąże się z pojęciem władzy, choć myślałem, że to zupełnie obce mi uczucie. A proszę, zapładniam ludzi do myślenia o wspólnej sprawie, a oni chcą oddać mi swój czas, energię, talent. Chyba po raz czwarty zakochałem się w teatrze przy realizacji mojego pierwszego przedstawienia dyplomowego – „Innych ludzi” Masłowskiej – we Wrocławiu dwa lata temu. Bo to tekst niosący ten rodzaj metafory, jaką możemy posługiwać się między Bugiem a Odrą, dający poczucie nieograniczonej wyobraźni w stwarzaniu scenicznego świata. Po raz pierwszy zakochałem się w teatrze jako dziecko. To potężna miłość, trwa do dziś. Nawet nie wiem, który z obejrzanych wtedy spektakli był pierwszy, czy to był „Rewizor” Jarockiego, „Z biegiem lat, z biegiem dni” Wajdy, a może to byli jego „Emigranci”? Potem „Zbrodnia i kara”, „Kontrabasista” i jeszcze załapałem się na końcówkę „Dziadów” Swinarskiego, bo były grane w Starym Teatrze przez dziesięć lat. „Noc listopadowa” Wajdy, na niej mogłem być. Pallas Atena była skonstruowana z aktorki oraz brygadzisty, który ją nosił na barana… Drugi raz zakochałem się, kiedy zacząłem uprawiać ten zawód. Trzecia miłość związana jest z Warlikowskim. Myślałem, że to już koniec tych moich miłości, a tu proszę.
Jakiej Polski chcesz dla swojego syna?
No – innej. Wykształconej, otwartej, odważnej, różnorodnej, bez kompleksów, przyjaznej. Takiej, w której się da żyć i tworzyć z ludźmi, z którymi ma się inne poglądy. Pamiętam taką Polskę – sam ją tworzyłem w Teatrze Nowym, będąc na scenie z aktorką o fundamentalnie różnym światopoglądzie. Więc wiem, że to możliwe. Zawsze będziemy się różnić. Zawsze się różniliśmy. Jak to było, że przez te wszystkie lata umieliśmy razem żyć, pracować czy choćby spotkać się z rodziną na święta? Chciałbym, żeby mój syn doświadczył takiej Polski.
A nam się jeszcze chce o nią zawalczyć?
Z całym szacunkiem dla naszego pokolenia, ale jeśli będzie taka, o której mówię, to przyjdzie z młodymi, bo na pewno nie wytrzymają życia w tej atmosferze. Oni będą ją zmieniać. A my będziemy się przypatrywać. My jesteśmy zbyt pokłóceni, nie umiemy już unieść się ponad schemat.
Jak wygląda Polska, kiedy skacze się ze spadochronem?
Najpierw się leci na białą, odbijającą słońce połać chmur. To jest najprzyjemniejsza część lotu, kiedy w ogóle Polski nie widać. Jeszcze się wtedy przez 50 sekund nie ma otwartego spadochronu. Burza uczuć, endorfin, doświadczenie prędkości. A potem się wpada w chmury, szarpie…
Maciej Stuhr: aktor, pedagog, reżyser. W kinie debiutował w „Dekalogu X” Krzysztofa Kieślowskiego. W teatrze – rolą Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” w Teatrze Rozrywki w Chorzowie (2001). Był w zespołach warszawskich teatrów: Dramatycznego i Nowego. Laureat Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej. Za rolę Józefa Kaliny w „Pokłosiu” Władysława Pasikowskiego otrzymał Polską Nagrodę Filmową. Grał też w filmach: Filipa Bajona, Agnieszki Holland, Andrzeja Wajdy, Jerzego Stuhra, Jana Komasy, Wojciecha Smarzowskiego, Janusza Majewskiego, Patryka Vegi.