Słowem, które może charakteryzować szczęśliwą i wieloletnią relację, jest spokój. Oznaczający nie nudę czy stagnację, ale prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem. W takim spokoju jest pewien rodzaj intymności, coś ożywczego, pociągającego – mówi psychoterapeutka Iza Falkowska-Tyliszczak.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 5/2025.
Joanna Derda: Co musi się dziać między ludźmi, żeby ich związek nie tylko trwał, ale też był radosny i spełniony?
Iza Falkowska-Tyliszczak: Myślę, że przydaje się wyrozumiałość. Spójrzmy na to słowo: rdzeniem jest „rozum”. Rozum i zrozumienie – czyli starasz się w bliskiej relacji drugiego człowieka rozumieć, postawić się w jego pozycji, zadajesz sobie trud, by zobaczyć, jaki jest.
Co znaczy „żyją długo…”, każdy wie. A drugi człon?
Pomyślałam sobie o wierszu Mickiewicza „Niepewność”: „Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę…”. Czy miłość, czy to „długoterminowe” szczęście ma polegać na tym, że tracisz zmysły? Moim zdaniem nie. Oczywiście dla kogoś to falowanie emocji może być szczytem szczęścia, ale dla mnie to raczej rodzaj spokoju ducha, stabilności.
Choć jeśli za dużo jest spokoju, to łatwo przejść do fazy stagnacji…
Dużo szkody wyrządził parom mit drugiej połówki. W szczęśliwym związku wiążą się osoby pełne, a to zakłada rodzaj niezależności każdej ze stron. Drugi człowiek jest kompletny, co znaczy, że ma jakiś swój obszar od ciebie niezależny. A to dla dobrej relacji niezbędne. Pomysł, że szukasz drugiej połówki, bo bez niej ciebie jest tylko kawałek, a dopiero razem tworzycie coś, co ma sens – to krok do symbiozy, która może owocować właśnie nudą i stagnacją.Zresztą spokój, o którym mówię, nigdy nie jest całkowity, można powiedzieć: na nieszczęście, można powiedzieć: na szczęście.
Drugi człowiek zawsze jest inny i przez to zawsze będzie w jakimś aspekcie trudny do zniesienia. Przy czym ślepą uliczką jest pomysł, że jeśli mąż cię denerwuje, to warto go wymienić, bo gdzieś istnieje jakiś inny, który cię denerwować nie będzie. Nieprawda, każdy cię prędzej czy później będzie irytował. Ale odróżniłabym prawdziwy spokój od samotności we dwoje, która jest nudna.
Jak dbać, by to emocjonalne rozedrganie nie przeszło w nadmierny spokój, czyli symbiozę?
Stan zakochania na początku jest, mówiąc językiem psychologicznym – stanem subpsychotycznym. Nie widzi się wtedy prawdziwie drugiego człowieka. Potem emocje się wyrównują – i rzeczywiście dobrze, żeby się zbytnio nie wypłaszczyły. Spokój to także prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem, jest w nim pewien rodzaj intymności, jest coś ożywczego, pociągającego.
A co z wyrozumiałością, od której zaczęłaś?
Przypomina mi się serial „Yellowstone”. Serialowa Beth to klasyczny przykład osobowości borderline. Znakomicie pokazano, jak partner jest odporny na jej rozmaite prowokacje. I jeśli myślimy o dobrym związku i o wyrozumiałości, to chodzi o to, że nie bierzemy wszystkiego aż tak bardzo do siebie. Jest w serialu scena, kiedy Beth kładzie się na trawie, obraża Ripa, prowokuje go, a on… nie reaguje. Czyli: widzisz, co się z drugim człowiekiem dzieje, i zamiast brać to do siebie, starasz się go zrozumieć.
Są badania, które pokazują, że umiejętność równoważenia emocji drugiej osoby zwiększa szanse na dobry związek. Jeśli jedna strona się odpala, druga nie bierze kursu na zwarcie, tylko zachowuje spokój i równoważy w jakiejś mierze te emocje.
Co jeszcze sprzyja szczęśliwej relacji?
Zaufanie i transparentność.
Transparentność – co masz na myśli?
Twój mąż może wziąć twój telefon, a tobie to nie przeszkadza. Nie chodzi o to, że zamyka się z tym telefonem w łazience i sprawdza twoje wiadomości, ale może odebrać i ci go przynieść. Albo że nie spowiadasz się co parę minut z tego, co robisz, ale kiedy wychodzisz, to raczej powiesz, dokąd i z kim.
Dalej: wierność. Oczywiście trzeba by się zastanowić, czym jest wierność, czy zdrada to jedynie stosunek seksualny, czy na przykład flirt jest zdradą. Ale powiedzmy, że chodzi o klasyczne rozumienie tego pojęcia: romans, zdrada fizyczna i emocjonalna.
Ważne też, żeby było w nas coś z podziwu dla drugiej strony, coś, czym drugi człowiek w jakiś sposób nam imponuje.
No i myślę, że ludziom łatwiej żyć długo i szczęśliwie, jeśli są pogodzeni z tym, że nie unikną pewnego rodzaju rywalizacji. Nie rwiesz więc włosów z głowy, kiedy okazuje się, że twój mąż nie aż tak podziwia twoje osiągnięcia – czy zawodowe, czy dotyczące pasji – że z jednej strony, co prawda, jest z ciebie dumny, ale z drugiej może ciut zazdrosny…
Czyli jest jakaś dziedzina, którą podziwiamy, ale też są takie rejony, w których może wchodzić rywalizacja?
Podziw i zazdrość mogą pojawiać się jednocześnie. Jeśli myślisz o zawiści, że potrafi niszczyć związek – to początkiem jest właśnie rodzaj docenienia i podziwu. Nie muszą to być dwa obszary – jeden podziwiasz, w innym dokuczasz, to może być ta sama przestrzeń.
I klasyka – łatwiej, kiedy ludzie są podobni. Mają podobne punkty odniesienia, pochodzenie, wykształcenie. Oczywiście dobry związek przy dużych różnicach kulturowych jest możliwy, ale trudniejszy. Jeśli jedna strona lubi disco polo, a druga Bacha, to jednak trudno o porozumienie. Zainteresowania kulturalne czy poglądy polityczne nie dotyczą jedynie kultury czy polityki, są wyrazem patrzenia na świat. Łatwiej, kiedy to spojrzenie jest zbliżone. Warto też powiedzieć, że choć „długo i szczęśliwie” to w gruncie rzeczy odniesienie do bajki, jednak łatwiej jest żyć długo i szczęśliwie, kiedy rozumiesz, że życie to nie jest bajka, że sytuacje trudne są w jakimś stopniu nieuniknione.
Mówisz o gotowości na sprawy trudne. Ale hasło „długo i szczęśliwie” nasuwa na myśl raczej sielankę niż jatkę.
To powiedzmy o pozytywach. Musi być rodzaj szczególnej intymności, która nie sprowadza się jedynie do seksu. Kiedy przytulasz się do ukochanej osoby, robi ci się słodko w ustach – ten obszar zmysłowej przyjemności ma ten sam obszar, tę samą reprezentację w mózgu, co właśnie słodki zapach i smak.
Relację ożywiają też wspólne aktywności, podróżowanie, zabawa – oczywiście wybór jest szerszy i indywidualny. No i łatwiej być szczęśliwym, kiedy ma się wokół siebie ludzi. Możesz dzięki temu zyskać zewnętrzny odbiór tego, co się dzieje w twojej relacji. I niekoniecznie chodzi o to, że przyjaciółka mówi ci, co myśli o twoim mężu, tylko że ktoś widzi was jako parę, to pozwala stabilizować relację.
Chyba w ogóle bycie wśród ludzi zwiększa naszą osobistą pulę szczęścia, jest nam lepiej, a to promieniuje na relację.
Tak. Ale jest też korygujące. Każdy myślący człowiek raz po raz napotyka na dylematy, nawet błahe. Powiedzmy: jedna strona jest bałaganiarzem, druga pedantem. Dobrze wtedy mieć zewnętrzne odniesienie, które pomoże zobaczyć, gdzie mógłby być kompromis. Nie chodzi o to, że ktoś ci zrobi wykład, tylko że zobaczy tę sytuację mniej dramatycznie niż osoby zaangażowane.
No i łatwiej być w dobrym związku, kiedy ma się poczucie humoru, kiedy umie się zobaczyć różne sytuacje w zwyczajnie zabawnym świetle. Poczucie humoru to też dystans do siebie.
Czasem ludzie mówią, że trzeba wszystko robić razem.
Nie! Można się zadusić! Każdy powinien mieć własny obszar pasji.
Konieczne jest chyba robienie raz na jakiś czas czegoś, co wybija z pewności, że dokładnie wiem, co druga osoba powie czy zrobi.
Tak, i nie musimy zaraz proponować podróży do Amazonii. Ważny jest suspens, zaskoczenie jednej strony przez drugą, by, mimo upływu lat, partner zobaczył, że masz zasób, o którym nie wiedział, by spojrzał na ciebie inaczej.
Powiem jeszcze jedną rzecz, może oczywistą. Otóż warto się kochać. A miłość to w jakimś stopniu kwestia decyzji. Każdy pamięta fragment z „Małego Księcia”: bohater widzi tysiące róż i zastanawia się, jak ma kochać tę jedną. Ale właśnie tę jedną wybrał. Podjął decyzję: to ona.