Vera Brandes zaryzykowała wszystko, aby improwizowany solowy koncert Keitha Jarretta stał się rzeczywistością. Pytanie jednak brzmi: jak zbuntowana nastoletnia miłośniczka jazzu doprowadziła do wydarzenia, które przeszło do historii muzyki? Jej niezwykłą historię opowiada nowa niemiecko-polsko-belgijska koprodukcja „Dziewczyna z Kolonii”, która już za moment trafi na ekrany polskich kin.
„Dziewczyna z Kolonii” to filmowa opowieść inspirowana prawdziwą historią pewnej 18-latki, która zorganizowała i wypromowała jeden z najsłynniejszych koncertów jazzowych w dziejach. Fortepianowa improwizacja Keitha Jarretta, zarejestrowana na płycie „The Köln Concert”, błyskawicznie stała się najlepiej sprzedającym się solowym albumem w historii jazzu i jednocześnie najpopularniejszym solowym nagraniem fortepianowym wszech czasów. Wydarzenie, które miało miejsce w styczniu 1975 roku w Operze Kolońskiej, przeszło tym samym do historii – a wszystko to za sprawą Very Brandes, młodej pasjonatki muzyki, która wbrew konserwatywnym rodzicom i licznym przeciwnościom losu postanowiła spełnić swoje marzenie w zdominowanym przez mężczyzn świecie jazzu. I choć od samego początku wydawało się, że jej plan skazany jest na niepowodzenie, nastolatka się nie poddała i z dumą doprowadziła go do spektakularnego finału.
„Dziewczyna z Kolonii” (Fot. materiały prasowe)
Historia rozpoczyna się od spotkania Very Brandes z brytyjskim jazzmanem, który prosi ją o zorganizowanie serii koncertów. To wydarzenie staje się początkiem jej kariery jako promotorki – z oddanej fanki muzyki jazzowej Vera szybko przeobraża się w ambitną i przedsiębiorczą młodą kobietę. Podpisanie kontraktu z genialnym Keithem Jarrettem otwiera przed nią kolejne wyzwanie – organizację jego koncertu w Kolonii. Przedsięwzięcie okazuje się jednak znacznie trudniejsze, niż się spodziewała. Vera musi nie tylko przekonać dyrektora Opery do udostępnienia sali, lecz w kluczowym momencie także… samego Jarretta. Mimo to zdeterminowana nastolatka ostatecznie doprowadza do realizacji koncertu, a improwizacja muzyka przechodzi do historii.
„Dziewczyna z Kolonii” (Fot. materiały prasowe)
„Dziewczyna z Kolonii” to tętniąca muzyką biograficzna opowieść o młodzieńczej determinacji i sile marzeń; komedia o dojrzewaniu i emancypacji, a także zakulisowy dramat i wciągające widowisko, które przypomina, że czasem ważniejsze od samego arcydzieła jest „rusztowanie”, dzięki któremu zostało ono „zbudowane”. Film opowiada bowiem nie tyle na samym koncercie, ile o kulisach realizacji wydarzenia i działaniach, które doprowadziły do jego zaistnienia. Skupienie się na procesie tworzenia to natomiast ciekawy punkt odniesienia i pomysł na poprowadzenie narracji, ale też przypomnienie, że wspaniałe występy często polegają na niezliczonych improwizacjach i poprawkach: pożyczonym fortepianie, zbiórce funduszy w ostatniej chwili i nieustępliwych nocnych telefonach.
„Dziewczyna z Kolonii” (Fot. materiały prasowe)
To również historia o kobiecej sile, podejmowaniu ryzyka, międzypokoleniowej pracy zespołowej, oddaniu się sztuce, kultowi muzyki i magii tworzenia oraz o tym, że zawsze warto podążać za swoją pasją. Ale również bezlitosnych zasadach funkcjonowania przemysłu rozrywkowego, muzyce, która wpłynęła na niemiecką kulturę końca XX wieku oraz o tym, jak młode kobiety muszą się domagać zarówno szacunku, jak i ról przywódczych. To także ekscentryczny i zabawny przykład kina niezależnego, gdzie niskie budżety rodzą pomysłowość narracyjną. To, co jest tu jednak kluczowe, to zderzenie spontanicznej sztuki i pomysłowego ducha: dwóch sił, które doprowadziły do wspomnianego koncertu.
„Dziewczyna z Kolonii” (Fot. materiały prasowe)
Mamy tu również popis aktorski 28-letniej Mali Emde, która niesamowicie przekonująco zagrała niepokorną nastolatkę. Jako fanka jazzu walcząca z przeciwnościami losu jest nieustępliwa, odważna i zaskakuje kreatywnością. Uosabia młodzieńczy bunt i wytycza przestrzeń dla kobiecego głosu w zdominowanym przez mężczyzn świecie muzyki. Emde świetnie uchwyciła też wielką pasję Very, a każda scena z jej udziałem tętni energią i wibruje zapałem, szczególnie wtedy, gdy bohaterka gorączkowo werbuje stroicieli fortepianów i inżynierów dźwięku oraz dokonuje partyzanckich rezerwacji.
„Dziewczyna z Kolonii” (Fot. materiały prasowe)
Energia filmu przypomina jednak nie jazzowy, a rockowy koncert, w którym dynamiczne sekwencje przelatają się z momentami refleksji. Wizualna strona filmu utrzymana jest w stonowanych odcieniach ziemi i delikatnym blasku neonów, kostiumy i scenografia idealnie pasują do epoki i dodają autentyczności, a muzyka doskonale buduje napięcie. Film ma też zabawne dialogi, błyskotliwy montaż i odpowiednie tempo, a dzięki zabiegowi przełamania czwartej ściany przesuwa granice i podważa oczekiwania widza.
„Dziewczyna z Kolonii” (Fot. materiały prasowe)
Całości przyświeca natomiast hasło „po prostu improwizuj”, które stało się mantrą Very, ale opisuje też sam film, który również sprawia wrażenie luźnej improwizacji poruszającej się bez określonej struktury i formy. Raz wszystkie instrumenty harmonizują ze sobą, a innym razem melodia gubi rytm lub daje się ponieść długim solówkom. Największą jego zaletą są jednak żywiołowe występy aktorskie oraz światło, jakie rzuca na kulisy legendarnego koncertu. Zawieszona między kinem niezależnym a głównym nurtem „Dziewczyna z Kolonii” to zatem świetna propozycja dla fanów stylowych dramatów kostiumowych, opowieści o początkach wielkich karier oraz kobiecych historii o determinacji, pasji i walce o marzenia w świecie pełnym przeszkód. Nie trzeba być fanem jazzu, aby czerpać z seansu przyjemność – „Dziewczyna z Kolonii” to stylowo nakręcona filmowa anegdota, która trafia w odpowiednie nuty, i czasem to wystarcza.
„Dziewczyna z Kolonii” w kinach od 11 lipca.