Przez większość życia zmagała się z demonami. Od ciemności uciekała w światło sceny. To ją ratowało, na chwilę. Od kilku lat jest w procesie zdrowienia z uzależnień, depresji i choroby dwubiegunowej. Mika Urbaniak szczerze mówi o tym, co przeszła. Bo chce pomóc innym zrozumieć.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło”9/2025.
Remigiusz Grzela: Zapowiadasz nową płytę – po sześciu latach. Wracasz inna?
Mika Urbaniak: Wracam. Stąd tytuł „Comeback Kid”. Ta płyta to opowieść o miłości, stracie, odzyskiwaniu mocy – wszystko ujęte w piękną formę, z produkcją na najwyższym poziomie. Jej „duszą” jest celebracja życia. Bo ważne jest, by świętować siebie. To moja najszczersza muzyczna wypowiedź – napisałam wszystkie teksty. Chcę dawać ludziom szczęście i dzielić się miłością, którą czuję do świata, do muzyki, do siebie. Po okresie bardzo owocnego coachingu życiowego, weszłam w nowy etap mojego rozwoju osobistego, pracuję z coachem somatycznym — i jak dotąd jest to zachwycająca podróż. Uczę się, że ciało ma w sobie całą mądrość, której potrzebujemy — wystarczy nauczyć się go słuchać. Moja coach uczy również pole dance i chcąc też wyzwolić się ze wstydu wobec ciała, postanowiłam zanurzyć się w to głęboko i spróbować. To potężna forma treningu — nie tylko buduje głęboką siłę fizyczną, ale także budzi kobiecą, erotyczną energię bogini, która w nas drzemie. To właśnie z niej rodzi się nasza twórczość. Gdy używana jest świadomie, ma moc głębokiej transformacji naszego życia.
Nie miałaś wątpliwości, żeby opowiedzieć tak wiele Magdalenie Adaszewskiej w książce o tobie „Będzie lepiej”?[fragment tej książki przeczytasz TUTAJ; przyp.red]
Przez kilka tygodni przed jej wydaniem czułam niepokój, był związany także z innymi tematami, które ujawniam, nie tylko z przyznaniem się do uzależnienia, depresji czy choroby dwubiegunowej. Rozumiałam, że ta książka jest mi potrzebna, bo to także krok na mojej drodze do zdrowienia.
Dziś mogę powiedzieć, że mnie otworzyła, wcześniej różne sprawy chowałam, wstydziłam się, więc miałam problem z wychodzeniem do ludzi. Teraz jestem silniejsza, bardziej pewna siebie.
A dobre reakcje spowodowały, że poczułam się zaakceptowana, nawet przytulona przez czytelników. Czasem po koncertach organizujemy spotkanie o książce, zdarzają się też spotkania poświęcone tylko jej. Ludzie opowiadają swoje doświadczenia. Albo mówią o cierpieniu kogoś bliskiego i że ta książka im pomogła. Często dostaję informację zwrotną od chorujących na dwubiegunówkę, że pomogłam zdjąć z tej choroby stygmat.
Wyjść z szafy?
To wciąż tematy tabu – picie, choroba dwubiegunowa, w ogóle choroby psychiczne. Będąc artystką, osobą publiczną, byłam na to tabu skazana. Powiedzieć, że sobie nie radzę? W Polsce łatwiej się przyznać do alkoholizmu niż do choroby dwubiegunowej.
Poetka Irena Groblewska-Andrzejewska, która bardzo mi pomogła, kiedy wyszłam ze szpitala, doskonale mnie rozumiejąc, bo sama ma tę przypadłość i mówi o niej otwarcie, wytłumaczyła mi, że najpierw jesteśmy ludźmi. Mówiła, żeby zdjąć z siebie stygmat, zrozumieć, co mi jest i celebrować siebie. Dziś nawet nie lubię nazywać tego chorobą. Wolę myśleć, że ze swoją wrażliwością widzę świat w innym kontekście. Dlatego chciałabym, żeby ludzie nas lepiej poznali, wysłuchali naszych historii, bo dzięki temu mogliby nas zrozumieć. Sama przez całe lata nie wiedziałam, co mi jest. Byłam na przemian w stanach depresji i manii, nie chciało mi się żyć, miałam myśli samobójcze albo uważałam, że będę prezydentką świata i mogę rozwiązać wszelkie problemy, rozsadzały mnie euforia i tysiące pomysłów, na które brałam kredyty. Długo trwało, zanim usłyszałam diagnozę. To był powolny proces dojrzewania, zrozumienia, poznawania siebie w różnych momentach. Rozpoznawania stanów: aha, już zaczynam to robić, muszę być uważna. Dziś myślę, że można zobaczyć swoją przypadłość jako atut.
Czytaj także: Życie na huśtawce. Jak rozpoznać i leczyć chorobę afektywną dwubiegunową (ChAD)?
Rodzina uczyła się tej choroby wspólnie z tobą?
Jestem bardzo wzruszona, szczęśliwa i wdzięczna za to, jak moja rodzina do tego podchodziła. Choć pamiętam nieświadomość i upór mamy [Urszula Dudziak – przyp. red.], która nie chce uwierzyć, że coś może być na zawsze, że będę musiała brać stale leki. „Ty się wyleczysz”, powtarzała, przekonana, że znajdzie mi jakąś cudowną terapię.
Jeszcze tak mówi?
Już mniej. Widzę, jak bardzo jest szczęśliwa, że sobie radzę, jak jest ze mnie dumna. Dostałam od rodziny ogromną akceptację, bez oceniania. Ojciec [Michał Urbaniak] nawet okazał jakiś luz. A przecież różnie bywa, rodzice mogliby się wstydzić, nie chcieć przyznać, że ich dziecko jest chore. Ale jeśli kogoś mi żal, to najbardziej mamy, bo nie miała do mnie dostępu, zwłaszcza gdy piłam. Nie była w stanie do mnie dotrzeć w tych momentach, kiedy poddawałam się ciemnej stronie, autodestrukcji.
Uratowała cię przed samobójstwem?
Dosłownie mnie uratowała. Stale rzucała mi koło ratunkowe. Nie dała spokoju, nie odpuściła, bo nie akceptowała mojego cierpienia. Walczyła jak lwica. Nie mogę ominąć siły, cierpliwości i zaangażowania Victora [Davies, muzyk, partner Miki] przez lata wszystkiego, co razem stworzyliśmy. Victor postawił ultimatum, że muszę się leczyć, ratować siebie, bo inaczej nie będzie w stanie mi pomóc. Wzruszam się, jak myślę o nich, o ich cierpliwości. O tym, że się nie poddali.
Czytaj także: Gdyby rodzice chodzili na terapię... Czy nasze życie byłoby wtedy lepsze?
Victor miał podobne doświadczenie w domu, jego mama chorowała.
Tak, wiedział, z czym ma do czynienia. Nie wylądował na nowej planecie. Znał ją. Tylko… Mama ma bezwarunkową miłość do dziecka. A facet może zdecydować, czy być z tą kobietą, czy nie. Zdecydował się być ze mną, codziennie w tym być, przez 14 lat. Ale w tym miejscu muszę też wymienić partnera mamy, Bogusia. Bo tylko dzięki jego wsparciu ona miała siłę o mnie walczyć. Bardzo mamie pomagał.
Z mamą razem chorowałyście i razem zdrowiałyście?
Tak, to piękne. Mama dzisiaj jest osobą spełnioną, szczęśliwą, otwartą, z wielkim poczuciem bycia kochaną, uwielbianą. To najpiękniejszy etap naszego życia. Teraz w końcu możemy cieszyć się sobą. Kiedyś nasze rozmowy grzęzły w moich problemach, jak je rozwiązać, co zrobić? Teraz rozmawiamy o innych sprawach – o książkach, filmach, sztuce, o tym, z kim się widziałyśmy, co nas zajmuje. Nasza relacja stała się bardzo ciekawa, energetyczna.
Mówisz jak ktoś, kto ma kontrolę nad życiem.
Tak, jest balans, po prostu remisja, czyli brak większych symptomów związanych z tą przypadłością.
Na 45 lat, od którego momentu jesteś na swoim miejscu?
Od niedawna, może od dwóch lat, zaczynam czuć grunt pod nogami, wypełniać sobą puste miejsce w duszy. Przedtem nie wiedziałam, co jest moim miejscem. Dużo za siebie przepraszałam, dużo wątpiłam, a teraz? Popełniam błąd? OK, to mój błąd. Mam nad tym kontrolę, mam nad sobą władzę. I to jest dużo fajniejsze uczucie niż atakowanie siebie.
Oczywiście miewam zwątpienia, bo jestem bardzo wrażliwa, więc to analizowanie siebie pewnie się nigdy nie zmieni. Wcześniej była potężna pustka. Miałam też lepsze okresy, kiedy jej nie zauważałam, ale pamiętam głównie tęsknotę i poczucie pustki, której pozbywałam się poprzez narkotyki, alkohol albo ludzi. Ale to było uzależnienie od ludzi – chciałam, żeby powiedzieli: jesteś świetna, dobra. To mnie na chwilę uspokajało. Ale było złudzeniem. W końcu zaczęłam karmić tę pustkę miłością do siebie, to już robiłam zupełnie świadomie.
Czytaj także: O jeden kieliszek za dużo. Jak piją kobiety?
Na scenie też stała ta zagubiona Mika? Widziałem cię w tamtym czasie na koncertach, nie widziałem bólu.
Głos, jego brzmienie, to dar, jaki dostałam. Jestem za niego wdzięczna. Staram się go pielęgnować, szanować go, nieść z jego pomocą ludziom szczęście. Kiedy śpiewam, to czuję ukojenie, spokój.
Zawsze wiedziałam, że muzyka mnie leczy, także energia, jaką dostawałam od ludzi, bo to przecież ma dwie strony. Ale czasem pojawiała się też przepaść. Śpiewałam coś i nagle przychodziły skojarzenia, jakich wcześniej nie miałam. Miałam poczucie, że publiczność jest coraz dalej i dalej, jakby odpływała ode mnie. Musiałam hamować łzy. Na pewno śpiewanie pomagało mi radzić sobie z tym, co czułam.
Twoje życie wdzierało się na scenę, czy ty od niego uciekałaś?
Scena jest ucieczką, oderwaniem się od rzeczywistości, tu dosięga się innego wymiaru. W życiu uciekałam w używki, samozakłamanie, na scenie może na chwilę stawałam się sobą, uciekając od tego wszystkiego.
Bo scena jest twoim bezpiecznym miejscem?
O, tak! Była najbezpieczniejsza także wtedy, kiedy przeżywałam najtrudniejsze doświadczenia. W życiu musiałam więcej grać niż na scenie. Tylko tam byłam prawdziwa. Scena stawiała mnie do pionu. Łamała moje poczucie samotności, bo bywało, że spędzałam tygodnie sama. Moim jedynym spotkaniem z ludźmi były koncerty. Przed ludźmi się chowałam.
Dobrze rozumiem, że w życiu wrażliwość cię topiła, a na scenie ratowała?
Tak, dokładnie tak było.
W dzieciństwie czułaś się ratowniczką? Małżeństwo rodziców rozpadło się, kiedy miałaś sześć lat, twoja siostra Kasia – osiem. Mama została z wami sama, bez środków, a potem wydarzyła się jej miłość z pisarzem Jerzym Kosińskim. Kiedy miałaś 11 lat, Kosiński popełnił samobójstwo, mama popadła w depresję.
Tak, czułam się ratowniczką. Odpowiedzialność, jaka spadła na mnie i na Kasię, przecież dzieci, przekraczała nasze umiejętności. Byłyśmy za małe, żeby wiedzieć, co robić, ale musiałyśmy się ratować. A jak Jerzy popełnił samobójstwo, mama nie mogła spać sama. Tak, byłyśmy w roli rodzica. Lawirowałyśmy między ojcem i matką.
Kiedy trochę podrosłam, pewnie już byłam nastolatką, czasami próbowałam coś ojcu wytłumaczyć, a on mówił do mnie: Yes, mom, yes mom. Strasznie tego nie lubiłam. Odpowiadałam: I’m not your mom. I’m your kid. Tłumaczyłam mu, że chcę być dzieckiem. Sama potrzebowałam ratunku. Ale nie wierzyłam, że ktoś mnie uratuje.
Któregoś razu, kiedy ojciec miał atak padaczki, próbowałam mu pomóc. Płakałam. Kasia, przyznam, dość bezmyślnie, powtarzała: „Nie bądź dzieckiem, nie płacz”. Nie miałam prawa być dzieckiem. Miałam dziewięć lat. Zatrzymałam wtedy rozwój tego dziecka. Byłam dorosła, ale nie dojrzałam do tego.
Posłuchaj także: Podcast „Przerwa na kawę z Kasią Miller”, sezon 4, odc. 4: Parentyfikacja, czyli nadmiernie poważne dzieci i wiecznie niedojrzali dorośli
Co rodzice powiedzieli po lekturze książki? Zrozumieli cię?
Myślę, że to też proces. Na pewno zrozumieli mnie lepiej niż kiedyś, ale nie mieliśmy takiej rozmowy, dusza do duszy, w której byśmy o tym szczerze porozmawiali. Myślę, że obawiali się tej książki. Na pewno zastanawiali się, czy nie zrobili mi krzywdy. Mają poczucie winy, ale błędy, jakie popełniali, nie były celowe. Działali tak, jak czuli, nie chcieli dla mnie źle. Czytając, mogli myśleć o winie, ale kiedy opowiadałam swoją historię, patrzyłam na siebie i na nich ze zrozumieniem i miłością. Mam nadzieję, że doczekam się takiej rozmowy. Mama mniej mówi o swoich uczuciach. Jest bardziej praktyczna. Nie rozczula się nad sobą. Jest twarda. Mówi, że jest ze mnie dumna, ale to po prostu silna góralka…
Też czujesz się góralką?
Tak. Tyle razy wydobyłam się z ciemności, przetrwałam, wiem, kim dzisiaj jestem, nie przestałam tworzyć. Wzrusza mnie to wszystko. Zwłaszcza kiedy myślę o tym, gdzie byłam, jak walczyłam, tak, na pewno mam w sobie góralkę. Wiesz, co mi teraz przychodzi do głowy? Że chcę świadomie ją poznać. Zawsze myślałam, że jesteśmy z mamą podobne, ale jednak inne. Mam cechy, które bardziej przypominają ojca, a Kasia jest bardziej podobna do mamy. A dziś chciałabym zrobić taką samoretrospekcję ze sobą, z moim pamiętnikiem, pojechać w góry, zaśpiewać białym głosem, nawet na płytę. Może ten biały głos to moje połączenie z mamą?
Zaczęłaś malować z potrzeby koloru?
Z potrzeby wyrażania siebie. Odkrywanie nowych umiejętności mnie inspiruje. To zabawa kolorami, ekspresją. Malowanie pomogło zmniejszyć wewnętrznego krytyka, wpłynęło na moje tworzenie muzyki.
Malowanie wpłynęło na to, jak śpiewasz?
Na to, jak śpiewam, jak piszę, bo przestałam wystawiać sztukę na ocenę. To jest robota recenzenta muzycznego albo słuchacza, ale artysta nie może pisać i w tym samym momencie siebie oceniać. Musi się sobie poddać. A kiedyś pisałam wers i krzyczałam na siebie: nie, to niefajne. Pracuję z trenerką, która powiedziała mi: „Jak piszesz – a zawsze piszę ręcznie – nie zamazuj, lepiej skreślaj i odkładaj te skreślone słowa do archiwum celebracji, żebyś mogła spojrzeć na proces zmiany”. To pozwala zrozumieć, że każda wersja ma prawo bytu. Tak samo było ze mną. Mogłam dzięki muzyce wyjąć tę Mikę ze schowka. Muzyka to potężna siła.
Zaśpiewałaś z Quincym Jonesem „I’m beginning to see the light”.
To było na początku mojego zdrowienia. Wiesz, początek drogi, a ty „zaczynasz widzieć światło”. Dla mnie to było uderzające, on tam stoi, jak anioł, na scenie i daje mi przepustkę.
Co miałaś wtedy w głowie?
Za mną był potężny bigband. Byłam całkowicie wchłonięta w dźwięk, więc trzymała mnie ta ściana dźwięku za mną. Quincy stał obok. A ja jakbym się oderwała od ziemi, niczym się nie przejmowałam. Jego obecność była wspierająca. Mieliśmy wcześniej okazję się trochę poznać, więc nie czułam strachu. Miałam poczucie, że on mnie trzyma, że każdy muzyk na scenie mnie trzyma i wszyscy jesteśmy jednym. Było to moje największe przeżycie muzyczne. Nawet teraz zamykam oczy i jestem tam, nie chcę z tej sceny schodzić, bo trzeba zrobić pranie. Na scenie nie istnieje ten ludzki wymiar, nie ma codzienności, to po prostu inna planeta.
Twoja mama mówiła, że to święte miejsce.
Otto Williams, świetny basista z Nowego Jorku, który mieszka w Anglii i z którym mój ojciec wiele lat pracował, jest dla mnie trochę jak muzyczny wujek, zawsze mówił: „Mika, pamiętaj, po każdym koncercie musisz z każdym muzykiem break the bread (łamać się chlebem, dzielić się posiłkiem), co znaczy umieć docenić, uszanować, podziękować, zamienić parę zdań, uczcić ten dar muzyki, bo jest święty, jest zaszczytem. Bo ten dar jest większy niż życie, większy niż my”.
Płytę, od której zaczęliśmy, nagrywałaś z Victorem?
Nie od początku. Sama zrobiłam preprodukcję, zamknęłam się w studiu i napisałam 30 różnych zarysów, rozwijałam pomysły, nagrywałam demówki. Po raz pierwszy wszystko wyszło ode mnie. Poprosiłam Victora na etapie produkcji. Po swojemu układa ten materiał, choć się w to wtrącam.
A gdzie dzisiaj jest Dorotka z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”? Mówiłaś, że się z nią utożsamiasz.
Musiałabym się zastanowić… Tańczy i śpiewa z Blaszanym Drwalem i Tchórzliwym Lwem. Jeszcze się nie spotkała z Oz, jeszcze wędruje ze swoją ekipą, ale jest już po drugiej stronie tęczy.
Już przytuliłaś tę dziewczynkę?
Przytulam ją codziennie, robię high five, piątkę sobie przybijamy w lustrze.
Mika Urbaniak, piosenkarka, autorka tekstów i muzyki. Od lat koncertuje na całym świecie. Występowała z takimi artystami jak: Lenny White, Tom Browne, Al McDowell, Richard Bona, Hiram Bullock, Quincy Jones. Jej pierwszy album „Closer” zdobył Fryderyka. Współpracowała z producentem Victorem Daviesem przy tworzeniu albumów „Follow You”, „Once in a Lifetime”, „Art Pop”. Wydała książkę „Będzie lepiej. Mika Urbaniak szczerze o uzależnieniu, chorobie i miłości” (wspólnie z Magdaleną Adaszewską). Jest ambasadorką Fundacji Twarze Depresji.