O tej książce mówi się od miesięcy. Polecają ją sobie przyjaciółki, ale też obce kobiety. Bo w naszej relacji z ogrodami jest coś bardzo intymnego. – tutaj to my ustalamy zasady oraz odzyskujemy wymykające się sztywnym schematom piękno – mówi Alice Vincent, autorka „Dlaczego kobiety uprawiają ogrody. Opowieści o ziemi, siostrzeństwie i kobiecej sile”.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 9/2025.
Iza Nowakowska-Teofilak: Kiedy pierwszy raz pomyślałaś o tym, że ogrodnictwo może być dla kobiet czymś dużo głębszym niż zwyczajne hobby?
Alice Vincent: Pięć lat temu, dokładnie wiosną 2020 roku, kiedy Wielka Brytania, podobnie jak większość świata, została objęta kwarantanną. Byłam oddzielona od kobiet, z którymi uwielbiałam się spotykać i rozmawiać, a w tym czasie w ich życiu zaszło wiele zmian, które zazwyczaj wydarzają się na przełomie i 30. roku życia. Wiele moich przyjaciółek zaręczyło się lub zaszło w ciążę, część zmieniła miejsce zamieszkania albo zaczęła budować domy pod miastem. To wszystko sprawiło, że zaczęłam czuć presję, że za moment sama będę musiała podjąć te wszystkie ważne, życiowe decyzje, określić, jak chcę żyć. Bycie kobietą po trzydziestce w stałym związku to nieustanny taniec na linie oczekiwań. Pytanie o ślub i dzieci pojawia się przy każdym stole obiadowym, stoliku kawowym, w każdym pubie czy parku, który odwiedzamy. Wiedziałam, że lockdown kiedyś się skończy, a wtedy – zważywszy na zmiany w życiu moich przyjaciół – lawina tych wszystkich pytań uderzy we mnie zdwojoną siłą. Zmusiło mnie to do myślenia o własnej kobiecości, o tym, czego właściwie chcę od życia. Izolacja sprawiła, że nie miałam z kim o tym porozmawiać, a nawet gdyby jakimś cudem udało mi się spotkać z przyjaciółkami, to czy mogłabym ich szczęście zaburzać własnymi wątpliwościami? W efekcie jedynymi towarzyszami moich rozmyślań stały się rośliny, które hodowałam na balkonie.
Pewnego dnia pomyślałam, że być może dla innych kobiet ogrody również są takimi intymnymi przestrzeniami zachęcającymi do rozmów o rzeczach, o których czasem trudno rozmawiać, i docierając do nich, odnalazłabym odpowiedź na nurtujące mnie pytania i niepokoje. Zapragnęłam wysłuchać historii ich życia, wciągnąć z nich jakąś mądrość dla siebie.
Jak poznałaś te kobiety?
Tak naprawdę nie znałam żadnej z nich, były mi zupełnie obce, jedyne, co nas łączyło, to więź ze swoimi ogrodami. A mimo to, kiedy spotkałyśmy się w zielonych przestrzeniach, tak szczerze opowiadały mi o swoim życiu, jakby nasza relacja trwała od lat. Początkowo wybierałam swoje rozmówczynie, kierując się obszarami i sprawami w życiu, o których chciałam z nimi porozmawiać, ale później opublikowałam w internecie formularz, na który w ciągu 48 godzin odpowiedziało 700 osób.
Rozmawiałam więc z kobietami po nieudanych próbach in vitro i poronieniach, którym praca w ogrodzie pomagała poradzić sobie z ekstremalnym żalem. Rozmawiałam z kobietami, dla których ogrodnictwo było sposobem na ukształtowanie tożsamości i zrozumienie swojego dziedzictwa. Takimi, które zakładały ogród, by uciec od trudnego małżeństwa lub przemocowego związku, i tymi, które pozornie wiodły szczęśliwe życie, ale były w nim pogubione, jak ja. A więc największym wyzwaniem wcale nie było znajdowanie kobiet, które chciały podzielić się ze mną swoją historią, ale przesianie ich pięknych opowieści i wybranie z nich tych, które miały trafić do książki.
Kiedy zaczęłam składać je w całość, okazało się, że utworzyły rodzaj chóru, siostrzeńskiej opowieści. To nie znaczy jednak, że pozostałe historie zostały zapomniane. Cały czas wracam do nich w swoich podcastach.
W twojej książce pojawia się również malarka Vanessa Bell.
Tak! Jestem jej fanką od szesnastego roku życia, bo właśnie wtedy pierwszy raz odwiedziłam Charleston, czyli XVI-wieczne gospodarstwo w Sussex Downs. Przez większość XX wieku było domem i miejscem odpoczynku dla członków Grupy Bloomsbury, angielskich intelektualistów i artystów, do których należała również Vanessa. Jej prace długo były niedoceniane, a ona sama żyła w cieniu swoich życiowych towarzyszy, bardziej znanych i cenionych. Jeśli już o niej pisano, to przedstawiano ją jako partnerkę malarza Duncana Granta, żonę krytyka Clive’a Bella, kochankę krytyka Rogera Fry’a i starszą siostrę Virginii Woolf.
Dopiero niedawno została ponownie uznana przez historyków sztuki za pionierkę sztuki abstrakcyjnej w Wielkiej Brytanii. Ja jednak, choć uwielbiam jej prace, wróciłam po 15 latach do Charleston, by poznać Vanessę jako ogrodniczkę. Instynktownie czułam bowiem, że ogród był dla niej czymś więcej niż tylko tłem obrazów.
Po przeprowadzeniu setek rozmów wiem, że kobiety zakładają ogrody z wielu powodów, ale wydaje mi się, że ogród Vanessy miał być muzą, manifestem wolności twórczej i osobistej.
Oczywiście nie mogłam zadać jej pytań weryfikujących moją tezę, jak to robiłam z pozostałymi rozmówczyniami. Zamiast tego musiałam powiązać ze sobą dokumenty, historie, sens i logikę, aby stworzyć coś, co będzie się wydawało prawdą.
Dlaczego tak bardzo ci na tym zależało?
Uważam, że Vanessa zbyt długo była – i chyba wciąż jest – niedoceniana. W historii sztuki została zapamiętana jako pewnego rodzaju uosobienie Matki Ziemi, ucieleśnienie bogini macierzyństwa, istota unosząca się w ogrodzie w charakterystycznym kapeluszu. Za wykreowanie takiego wizerunku Vanessy w dużej mierze odpowiadała jej siostra Virginia Woolf. A przecież ta kobieta nie tylko eksperymentowała ze sztuką abstrakcyjną długo przed innymi artystami. Ona generalnie uwielbiała łamać wszelkiego rodzaju konwenanse i konwencje, m.in. tradycyjne rozumienie małżeństwa, roli matki, reguł dotyczących wychowywania dzieci, ubioru, wystroju wnętrz, a nawet uprawiania ogrodu. Razem z mężem tworzyła związek otwarty, oboje oficjalnie mieli kochanków, jednemu z nich Vanessa urodziła nawet córkę. Jej macierzyństwo było równie skomplikowane jak życie miłosne. Szczerze przyznawała się do tego, że przeraża ją odpowiedzialność związana z posiadaniem dzieci, że kojarzy jej się to z zawieszeniem kamienia młyńskiego na szyi. Nawet dziś niewiele kobiet miałoby w sobie tyle odwagi, by powiedzieć coś takiego publicznie, mimo że miewamy przecież podobne myśli.
Fot. Carolyn Clarke / Alamy Stock Photo/East News)
Zastanawiam się jednak, jak można łamać konwenanse, uprawiając ogród?
Gdybyś zobaczyła na żywo ogród Charleston, nie miałabyś wątpliwości, że jest to przestrzeń stworzona przez artystów i dla nich. Kolory roślin nie są przypadkowe. Niewiele tu zieleni, ponieważ barwne kwiaty wyglądają bardziej spektakularnie na tle roślin o srebrzystych i szarych liściach. To naprawdę jeden z piękniejszych ogrodów, jakie widziałam, choć był on szalenie niezgodny z ówczesną konwencją ogrodniczą. Rośliny śródziemnomorskie i odmiany ozdobne mieszają się tu bowiem z drzewami owocowymi i warzywami. To wbrew obowiązującym zasadom, nawet jak na standardy obowiązujące 100 lat później.
Patrząc na ten ogród, mam wrażenie, że wszystkie działania były tu podejmowane z tym samym pragnieniem: aby odnaleźć bardziej swobodną drogę życia.
Po śmierci najstarszego syna Vanessy, Juliana, który zginął w hiszpańskiej wojnie domowej w 1937 roku, jej ogród zaczął się zmieniać. Nie był już ogrodem warzywnym zapewniającym wyżywienie ani dziczą uważaną przez dzieci Bell za swoją. Nie był projektem wymyślanym przez jej kochanków i tworzonym w porozumieniu z nimi. Stał się miejscem ukojenia, które odzwierciadlało nowy etap jej macierzyństwa. Zachowały się listy, w których pisała, że próbowała zasadzić w ogrodzie rząd topoli, by upamiętnić zmarłego syna, ale nigdy się nie ukorzeniły, umierały jedna po drugiej. Wiele kobiet, z którymi rozmawiałam, przyznawało, że w trudnych momentach życia uparcie zajmowało się roślinami, ponieważ to im przypominało, że istnieje nadzieja.
Widzisz paralele między ogrodem Vanessy Bell a sposobem, w jaki współczesne kobiety odzyskują przestrzeń dla siebie?
Chyba najlepszą paralelą jest to, że ogrodnictwo, które wiąże się z koniecznością zmieniania ziemi, wciąż jest symbolem buntu i zmian. Oczywiście trudno porównywać możliwości kobiet żyjących na początku XX wieku do naszych, ale wciąż funkcjonujemy w społeczeństwie patriarchalnym. Możemy swobodnie wykonywać pracę twórczą i uprawiać ogrody, co do połowy XIX wieku było czymś nieakceptowanym w przypadku kobiet z klasy średniej i wyższej, ale choć projektowania ogrodów uczy się więcej studentek niż studentów, to na wystawie Królewskiego Towarzystwa Ogrodniczego Chelsea Flower Show większość pokazowych ogrodów nadal jest zaprojektowana przez mężczyzn.
A kiedy w zeszłym roku złoty medal zdobył ogród Uli Marii, litewskiej projektantki, która jako trzecia kobieta w historii dostała główną nagrodę w tym konkursie, dyskutowano, czy na pewno na nią zasłużyła. Nikt nigdy nie kwestionował zwycięstw mężczyzn, ale kiedy wygrywa młoda kobieta, nagle staje się to przedmiotem publicznej debaty. I tak to trwa. Kobiety jednak mimo wszystko dokonują zmian, tylko robią to jak zawsze: po cichu, z żarliwością, oddolnie.
(Fot. PA Images / Alamy Stock Photo/Bew)
Rozmawiam z tobą, siedząc w ogrodzie, który sama zaprojektowałam, przekopałam, posadziłam i pielęgnowałam. Jest efektem mojej pracy, dokładnie takim, jak chciałam Nie obchodzi mnie, czy trafia w czyjąś estetykę, najważniejsze, że uszczęśliwia mnie, czerpię z niego to, czego potrzebuję.
Mam nadzieję, że kobiety konsekwentnie będą tworzyć swoje przestrzenie wolności, miejsca, w których mogą być sobą bez żadnych odgórnie narzuconych ról i scenariuszy.
Ale kiedy razem z pisarką Ali Smith, czterokrotną finalistką Nagrody Bookera, próbowałyście przypomnieć sobie książki, w których pojawiają się kobiety uprawiające ogrody, nie było łatwo. Dlaczego historie ogrodniczek są pomijane?
Dlatego, że nauka ogrodnictwa była i wciąż jeszcze jest przekazywana po cichu. Tworzenie ogrodu to kreowanie pewnej rzeczywistości, a w patriarchalnych modelach kobiety nie powinny tego robić, dlatego historie ogrodniczek nie trafiały do literatury i podręczników historii. Wyjątkiem były zielarki, kobiety, których pozycja była ugruntowana, ponieważ ich znajomość roślin dawniej niejednokrotnie ratowała życie. Kiedy jednak pojawiły się zalążki współczesnej medycyny, one również zostały wykluczone, a z czasem całą ich wiedzę zdemonizowano.
Natomiast później kobiece ogrodnictwo zostało wrzucone do jednego worka z całą resztą naszych prac domowych, takich jak sprzątanie, gotowanie i wychowywanie dzieci. Uznano, że jest to po prostu kolejne, przyziemne kobiece zajęcie i nikt nie zastanawiał się, co nas właściwie do tego motywuje i dlaczego nadal uprawiamy ogrody, choć od dawna wszystko można kupić w sklepie. Wydaje mi się, że uprawianie ogrodów nie było dla pisarzy i historyków wystarczająco ważne, żeby się nim zajmować.
Zresztą same artystki czasami umniejszały wartość tworzonych przez siebie zielonych przestrzeni. Na przykład Imogen Cunningham, niedoceniana pionierka XX-wiecznej fotografii, która na początku stulecia szokowała widzów fotografiami swojego nagiego męża na tle przyrody, twierdziła, że uwiecznia rośliny i kwiaty tylko dlatego, że zajmując się małymi dziećmi, zwyczajnie nie jest w stanie wyjść poza własne podwórko.
Gdy jednak „New York Times” pytał najpopularniejszych twórców, co najbardziej kreatywnego zrobili w czasie lockdownu, Ali Smith z dumą odpowiedziała: kompost. To dlatego chciałaś z nią porozmawiać, zbierając materiał do książki?
Tak! Zachwyciła i jednocześnie trochę rozbawiła mnie jej odpowiedź. Skontaktowałam się więc z Ali i opowiedziałam jej o swoim projekcie. Zgodziła się wziąć w nim udział, choć uprzedziła, że nie uważa się za ogrodniczkę. Zaproponowała, by w rozmowie wzięła udział również jej żona – filmowczyni Sarah Wood, która naprawdę zna się na roślinach. Swoją drogą to niesamowite, że wiele kobiet, które mają bardzo szczególną relację z ziemią, nigdy nie opisałoby siebie jako ogrodniczki. Wydaje mi się, że to kwestia pewności siebie. Być może wciąż czekamy na jakieś odgórne pozwolenie, obawiając się, że bez tego ktoś zdewaluuje nasze doświadczenie.
Ja jednak po spotkaniu z dziewczynami w ich ogrodzie uważam, że Ali, wbrew temu, co twierdzi, jest wspaniałą ogrodniczką. Wciąż myślę o tym, co powiedziała mi o zimie, jej oczyszczającej mocy usuwania tego, co już przekwitło, minęło, i tworzeniu przestrzeni na nowe. Kojarzyłam zimę z wieloma rzeczami: z ciemnością, ciszą, głębokim i koniecznym snem, ale nigdy z oczyszczeniem, choć w świetle przychodzącego zimą nowego roku ma to sens.
Dzięki spotkaniu z Ali, gdy zbliża się ta pora roku, postrzegam stopniowy rozkład ogrodu jako proces, którego nie mogę przyspieszyć ani nawet być jego świadkiem. I on, i ja robimy wtedy miejsce na to, co Smith nazwała „uderzeniem wiosny”.
Cieszę się jednak, że w naszym spotkaniu brała udział również Sarah, bo każda z nich wniosła do wspólnego ogrodu to, co kocha. Sarah słabość do poezji i róż, a Ali odziedziczoną po ojcu miłość do jabłoni. Analizując ich wkład w tę przestrzeń, doszłyśmy do wniosku, że większość kobiet uprawia te rośliny, które przypominają im o ludziach, którzy je ukształtowali.
A zatem nasze ogrody poniekąd są reprezentacją tego, co chcesz mieć najbliżej siebie. Nawet jeśli lubimy podróżować, odkrywać nowe smaki i różne gatunki roślin, w ogrodzie jesteśmy najszczęśliwsze z roślinami, które wydają nam się znajome.
Nie miałaś pokusy, by zapytać o ogrody więcej znanych kobiet?
Nie, ponieważ myślę, że zdecydowana większość kobiet, jeśli tylko da im się przestrzeń i czas, ma do opowiedzenia wartościowe historie. A ja jako pisarka jestem zafascynowana tymi częściami życia, które są pomijane, a które często czynią nas ludźmi. Zwykłe kobiety od wieków tworzą ogrody, ale nikt dotychczas nie spisał ich historii, nie uwiecznił ich pracy, nie zapytał, dlaczego to robią. Pisząc tę książkę, to właśnie im przede wszystkim chciałam dać głos, by ich doświadczenie nie zostało utracone.
Zauważyłaś jakieś różnice pokoleniowe lub kulturowe w podejściu kobiet do ogrodnictwa?
Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale w Anglii nie każdy może czuć się komfortowo w naturalnych przestrzeniach. Brytyjska wieś nie jest zbyt przyjazna dla kobiet należących do mniejszości etnicznych i rasowych. Takie kobiety mogą więc mieć utrudniony dostęp do ogrodów, ale też ich stosunek do pracy w ziemi może być ambiwalentny ze względu na zjawisko kolonizacji i inne doświadczenie tego, co znaczy dla nich praca w ziemi. Warto mówić o takich nierównościach, bo będąc białym, zdrowym człowiekiem, na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy uprzywilejowani, również w kwestii dostępu do terenów zielonych.
Zbierając materiały do książki, ale też prowadząc podcast, rozmawiałaś z wieloma kobietami, które uprawiają ogrody. Uważasz, że mamy wyjątkową więź z naturą? Że ogrodnictwo jest dla nas ważniejsze niż dla mężczyzn?
Te rozmowy pokazały mi przede wszystkim to, że jeśli ktoś zajmuje się ogrodnictwem, to prawdopodobnie ma ku temu powody. I choć bywają one różne, wszystkie są równie ważne, dlatego nie chciałabym powiedzieć, że więź mężczyzn z ogrodnictwem jest mniej istotna. W przypadku kobiet nie bez znaczenia jest jednak fakt, że żyjąc w patriarchacie, mnóstwo czasu poświęcamy obowiązkom opiekuńczym, często biorąc na siebie ogromną ilość pracy umysłowej i emocjonalnej. To wynika nie tylko z naszych biologicznych uwarunkowań, ale też z modelu wychowawczego. Społeczeństwo ma jasno określone zasady dotyczące ról kobiet, tego, czym powinny się zajmować i jak wyglądać. Od małego słyszymy, że nie należy się chwalić ambicjami, sukcesami, pięknem, które tworzymy. Uczy się nas, że utrata kontroli oznacza przegraną. Kiedy więc decydujemy się odpuścić w ogrodzie, pozwolić chwastom kwitnąć, trawie rosnąć bez ograniczeń, a szkodnikom się rozmnażać, jest to znacznie odważniejszy wybór, niż mogłoby się wydawać.
W ogrodzie to my ustalamy zasady, a tworząc je na własnych warunkach, odzyskujemy piękno niemieszczące się w zawężonych standardach, w których zostałyśmy wychowane. Krótko mówiąc, wyrywamy się spod kontroli i ćwiczymy swoją odporność, a to daje nam ogromną siłę. Ogrody dla kobiet są enklawami wolności, których nawet w XXI wieku nie mamy wcale tak dużo.
Wprawdzie istnieją strefy ciszy, przestrzenie nauki i miejsca do relaksu. Mamy gdzie uciec od obowiązków domowych, ale nie możemy uciec od konwenansów, narzuconych nam zasad, oczekiwań, które na nas nałożono. Wczoraj na Instagramie oglądałam rolkę położnej, którą obserwuję od jakiegoś czasu. Ta kobieta ma trójkę dzieci, przyznała, że aż 10 lat zajęło jej zrozumienie, że aby być lepszym rodzicem, musi przede wszystkim nauczyć się regulować własne uczucia. A najłatwiej przychodzi nam to, kiedy przebywamy na łonie natury. To nie musi być nawet twój własny ogród. Czasami po prostu wystarczy wyjść na zewnątrz, do lasu, na łąkę czy pobliskiego parku.
A jak zmieniła się twoja relacja z własnym ogrodem od czasu ukończenia książki?
Moje podejście do ogrodu zmieniło się radykalnie, nie wiem jednak, czy jest to pokłosiem książki, czy przyjścia na świat mojego syna. Dwa i pół roku temu przeprojektowałam tę przestrzeń i przeniosłam do niej m.in. swoje biuro. To było możliwe, bo w końcu nauczyłam się po prostu być w ogrodzie. Jestem w stanie w nim przebywać i nie koncentrować się wyłącznie na tych wszystkich rzeczach, które trzeba w nim zrobić. Mój perfekcjonizm w tym obszarze kompletnie się wypalił i to jest niesamowicie uwalniające, bo nareszcie jestem w stanie cieszyć się obecnością roślin i delektować ich pięknem. Korzystam z tego, bo szykujemy się do przeprowadzki, niebawem więc pożegnam się z tym ogrodem i zacznę zapuszczać korzenie w innym miejscu. Podchodzę do tego z wielką ciekawością, bez żalu, bo kiedy tworzymy jakąś przestrzeń, robimy to przecież ze świadomością, że wcześniej czy później nieuchronnie ją opuścimy.
Fot. materiały prasowe
Alice Vincent, dziennikarka współpracująca m.in. z „Guardianem”, „Vogue” i „Sunday Timesem”. Prowadzi podcast zatytułowany „Why Women Grow”. Jest także autorką książki „Mowa roślin”. Mieszka w południowym Londynie.