Jest adwokatką zwierząt, przyrody i środowiska naturalnego. Ale na sali sądowej musi stawać w podwójnej roli, także oskarżycielki. Karolina Kuszlewicz występuje w imieniu tych, których prawo nie widzi i nie słyszy, wykluczonych kulturowo i społecznie. Jest międzygatunkową pośredniczką. Walczy bezkompromisowo. I wygrywa.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.
Remigiusz Grzela: Wygrała pani jedną z najbardziej drastycznych spraw w swojej praktyce. Doprowadziła do skazania na rok bezwzględnego więzienia dwóch mężczyzn, którzy nad Jeziorem Tonowskim metalowymi rurami strącili z drzew około 110 gniazd kormoranów, w których znajdowało się łącznie kilkadziesiąt jaj oraz około 250-300 piskląt, pozbawiając pisklęta możliwości dokarmiania przez rodziców, a część po zrzuceniu zadeptali. To surowy wyrok?
Karolina Kuszlewicz: Na tle polskiego standardu wyjątkowy. 80 proc. spraw jest umarzanych przez prokuratury, czyli w ogóle nie trafia do sądu. Do tego przemoc, która jest z gruntu zalegalizowana, dotycząca np. wykorzystywania zwierząt w hodowlach, gdzie dzieje się analogiczna krzywda, bo prawo pozwala mielić żywe pisklęta. Większość spraw dotyczących zwierząt kończy się wyrokami w zawieszeniu. W masie krzywdy ta sprawa jest kroplą, a rok bezwzględnego pozbawienia wolności symbolem. Występuję w nietypowej roli, ponieważ jesteśmy kształceni na klasycznych obrońców i w myśl tej nauki stajemy po stronie oskarżonego, broniąc go.
A pani staje po stronie prokuratora?
Tak, po stronie oskarżyciela publicznego. Akurat w tej sprawie prokuratura działała bardzo dobrze, ale w 99 proc. nawet nie przychodzi na sprawę, więc zwierzęta nie mają żadnej reprezentacji gwarantowanej przez państwo. Jestem obsesyjnie skoncentrowana na celu. W sali sądowej bronię zwierząt bezkompromisowo, nie szczędząc przeciwników procesowych. Jestem jak mój niebieskooki pies, który zawsze uparcie idzie jedną ścieżką, do przodu. Akta, z którymi mam do czynienia, są pełne krzywd: połamane kości, poparzone ciało, poodcinane kończyny. Tak, pracuję w wydziale zabójstw, choć w kontekście zwierząt prawo nie nazywa tego zabójstwem. Nie musimy wyobrażać sobie piekła, wystarczy opisać to, co człowiek jest w stanie robić zwierzętom.
Przeciwko jakim ludziom pani występuje?
To najczęściej nie są degeneraci, patologiczni zbrodniarze. Mają przeciętne życie. Na początku w sali sądowej pokazują władzę, wkodowane kulturowo przekonanie, że im wolno skrzywdzić zwierzęta, bo są ludźmi. Demonstrują lekceważenie, uznając, że z tej sprawy nic nie będzie, nawet jeśli jest w sądzie.
Zdarzało się, że pod salami sądowymi oskarżeni śmiali się i z nas, i ze sprawy. Potem byli bardzo zdziwieni, że zostali skazani. No ale na skazanie trzech mężczyzn na karę kilku miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu w sprawie karpi [przetrzymywanych bez wody] musiałam pracować 13 lat.
To sprawa, która najwięcej panią nauczyła?
Przeorała mnie. Zaczynałam jako młoda aplikantka, jeszcze togi nie nosiłam, zakłada się ją po zdanym egzaminie adwokackim, reprezentowałam jednoosobową fundację. Było trzech mężczyzn i doświadczony adwokat. Okazywali, że dla nich to w ogóle śmieszne. Sprawa o jakieś ryby, a przeciwko nim dziewczynka, długie włosy rozpuszczone, reprezentuje klientkę, która jej nie płaci. Kulturowo to było ustawione na naszą niekorzyść. Dostawałam straszliwy łomot – ludzki, prawniczy. Przez pierwszych sześć lat sądy oddalały każdy mój wniosek. Myślałam, że to ze mną coś jest nie tak, bo ciągle przegrywałam. Dzień przed rozprawą bolał mnie brzuch, a w jej dniu miałam rozstrój żołądka.
Czytaj także: Czyńcie sobie ziemię poddaną – dramat i źródło bezwzględności w postępowaniu wobec zwierząt. Rozmowa z prof. Joanną Hańderek
Walczyła pani także przeciwko systemowi?
O świadomość, jak traktować zwierzęta, ryby. Więc o zmianę. Ale walczyłam też przeciwko patriarchatowi, a w końcu i stereotypom. Ryby nie mówią, funkcjonują jako rodzaj niemięsa, skoro w poście je się ryby, nie mamy z nimi relacji. Są kulturowo wykluczone. Mają układy nerwowe, są zdolne do odczuwania, a wciąż bywają sprowadzane do oślizgłych istot, które nie patrzą, nie mają typowych oczu. Oceniamy je przez pryzmat podstawowej psio-kociej empatii, co prowadzi do straszliwej niesprawiedliwości.
Przez lata nie zwątpiła pani?
Czasami wątpiłam, czy jestem dobrą prawniczką, skoro tak dużo na początku przegrywałam, ale w samą sprawę i słuszność orzeczenia stającego po stronie zwierząt nigdy nie zwątpiłam. Jednak to system jest zepsuty, a nie ja. I kiedy po latach przyszło zawiadomienie o terminie rozprawy w Sądzie Najwyższym, po wniesieniu naszej kasacji, pomyślałam, że może to znak. Bo sąd wyznaczył ją na 13 grudnia. Może każde stulecie ma swój 13 grudnia? I w tym zacznie się uznawać prawa zwierząt?
Po łomocie, który dostawałam jako prawniczka, człowiek, kobieta, Sąd Najwyższy wydał wyrok uchylający oba wyroki uniewinniające oskarżonych. To było poruszające.
Sąd w końcu panią usłyszał?
Utwierdziłam się, żeby trwać przy swoim, aż trafi się na ludzi myślących odważniej. Bo to praca długodystansowca. Moje działanie nie zmieni nic od razu. Sądy Najwyższe w Polsce są mądre i odstają jakością rozumowania od sądów powszechnych.
W 2019 roku Naczelny Sąd Administracyjny wydał ciekawy wyrok, który przeszedł bez echa. Pani kupiła małpę, makaka. Jestem jednoznacznie przeciwna kupowaniu zwierząt, ale nie to jest sednem tej sprawy. Trzymała ją w domu, miała z nią więzi rodzinne. Kiedy prawo się zmieniło, przesunęło makaka do zwierząt szczególnie niebezpiecznych dla zdrowia lub życia człowieka i żadna osoba prywatna posiadać ich nie może. Przyszły organy ochrony środowiska i zażądały oddania makaka do ogrodu zoologicznego. Kobieta zaczęła walkę przed sądami. W efekcie NSA stwierdził, że makak jest podmiotem. A to znaczy, że mamy szanować jego interesy.
A jego interesem jest pozostanie ze swoją rodziną, czyli z tą panią. To było pierwsze rozstrzygnięcie tak daleko idące ku podmiotowości zwierząt. Myślę, że tę batalię wygrała nie ta pani, ale właśnie małpa. Chciałabym społecznej debaty o podmiotowości prawnej istot czujących, wyposażonych w układy nerwowe, mających interesy, które potrafią wyrażać. I pan, i ja mamy zwierzę towarzyszące. Przecież doskonale o tym wiemy. To istoty samowyrażające się, samorządne, odczuwają ból, mają pragnienia, rodziny. Powinniśmy dawać im możliwie dobre warunki życia i pozwalać im decydować za siebie.
Zajmuje się pani uwrażliwianiem ludzi działających w systemie prawnym. Myślę np. o sprawie wolnych krów z Deszczna.
Nie musimy być nadgorliwi wobec systemu. Warto dopuścić jego krytykę. Czy regulacje są po to, żeby nieść zniszczenie i cierpienie, czy po to, by pewne sprawy uporządkować?
Te krowy są wolne, a więc niczyje, co nie oznacza, że mamy je zabić – a to mówią regulacje i taką decyzję wydał powiatowy lekarz weterynarii. To oznacza, że mamy wziąć za nie odpowiedzialność. I to się udało, bo decyzja lekarza została uchylona. Pokazaliśmy, że nawet kategoryczne stwierdzenia prawne, klasyfikujące zwierzęta jako lepsze i gorsze mogą być skutecznie podważone.
Jest pani pośredniczką w sprawie międzygatunkowej?
Tak o sobie myślę. To określenie stawia na równi wszystkie gatunki czujące. A ja czuję się pełnomocniczką wszystkich sentientów (czyli czujących). To pojęcie wprowadził w Polsce Dariusz Gzyra, filozof, określając tak wszystkie istoty zdolne do odczuwania: człowieka, psa, małpę, świnię, kurę... Różnią nas zdolności intelektualne, ale odczuwamy podobnie.
Wykluczając zwierzęta, pokazujemy, że jesteśmy w stanie wykluczać każdego, kto czuje podobnie, ale ma mniejsze zdolności intelektualne. Najtrudniejsze jest dla mnie brzemię odpowiedzialności, bo za sprawami, które prowadzę, stoi zwierzę, które zostało tymczasowo odebrane oprawcy.
Jeśli nie wygram, to do niego wróci. Albo element przyrody, np. las bieszczadzki, z jego niedźwiedziami, ich zdrowiem, sprawiedliwością. Tymczasowo zabezpieczyłam im las, ale jak przegram, to wytną go do zera. Mój osobisty las, o który walczę, przekazałam zwierzętom.
O jakim lesie pani mówi?
W granicach miasta powiatowego mam prawie dwa hektary lasu, posadziliśmy go ćwierć wieku temu całą rodziną. Naokoło tylko pola. Zrobił się tam azyl. Kilkadziesiąt gatunków ptaków, w tym z najwyższego standardu ochrony, także na poziomie Unii Europejskiej, wiewiórki, jeże, sarny. Refugium, które w całości oddaliśmy przyrodzie. Mamy tylko jedną ścieżkę, ale żeby nie straszyć zwierząt, rzadko tam wchodzimy, nie zabieramy tam psów. To miejsce należy się zwierzętom, które są stamtąd. Ta ziemia jest bardziej ich niż moja. Tylko na papierze jest moja, co zobowiązuje mnie do walki o nią. Z takim przesłaniem poszłam do sądu administracyjnego, kiedy prezydent Sieradza, postanowił wybudować tam drogę.
Postanowiłam o ten skrawek walczyć w imieniu ptaków i wiewiórek. Przed sądem mówiłam, że skrajnie antropocentryczne prawo uznaje, że ziemia należy się tylko ludziom. Jeżeli miasto postanawia tę własność przejąć od drugiego człowieka, to niesprawiedliwość, gatunkowy szowinizm, bo odbiera się ten teren także zwierzętom. O tym nikt prawie nie myśli. Zapłacimy za to wszyscy, bo jesteśmy połączonymi organizmami. Te dwa hektary zielonego terenu są jedynym miejscem, które nie jest w tej okolicy wypalone. Mówiłam z trzewi, z głębi serca. Rozprawa administracyjna trwająca zazwyczaj pół godziny, trwała dwie i sąd udzielił wtedy zabezpieczenia. A przecież taka inwestycja jak droga na mocy specustawy ma ultrauproszczoną procedurę, pozwalającą wszystko walcować.
Upowszechnia pani pojęcie rodziny jako ponadgatunkowego bytu.
Zaczęłam pisać o tym już na aplikacji adwokackiej. Przez dłuższy czas nie byłam na zajęciach, opiekowałam się moim ciężko chorym kotem, przeszedł w tym czasie trzy operacje, wymagał stałej opieki. Zamiast wymyślać usprawiedliwienia, złożyłam dokumentację weterynaryjną i uzasadnienie: zajmowałam się najbliższym członkiem rodziny i chcę świata, który to akceptuje. W ogóle mam bezwzględne roszczenie do świata. Chcę, żeby akceptował to, że jesteśmy wszyscy w kruchości życia. My, psy, koty, krowy.
Jak zareagowano, kiedy złożyła pani takie usprawiedliwienie?
Usprawiedliwiono mi nieobecności. Teraz mam paliatywnie chorego psa i kiedy wydarza się jakaś komplikacja i nie mogę się stawić na rozprawie, piszę o tym. To odwaga zmienia kulturę.
Napisała pani, że przez lata studiuje żałobę.
Wiele osób ma niewypłakaną żałobę. Dlatego po śmierci mojej ukochanej Koko zaczęłam pisać, że jestem pogniecionym, obolałym człowiekiem.
To rodzaj wolności?
Na pewno wyzwolenie się z zatwardziałości, której uczy kultura. Dlaczego po śmierci psa nie miałabym pozwolić sobie na odczucie całego spektrum emocji, tej wielkiej ziejącej dziury, wielkiej tęsknoty. Także w żałobie po drugim człowieku. Bo co? W imię produktywności powinna się odbyć szybko, dwa dni urlopu? I co, jesteśmy gotowi do pracy?
Czytaj także: Pokochaj psa – zyska na tym twoja głowa. Czworonogi koją nerwy, uczą empatii i dają radość
Wcześnie rozpoznała pani swoje prawo do wolności?
Nigdy tak tego nie nazwałam, a tak czuję. Zwierzęta zajmują w moim życiu pozycję równorzędną z ludźmi. Prawa człowieka uznane są bezwarunkowo. I ja tak postępuję wobec zwierząt. Niezależnie od tego, czy mam relacje z jakimś zwierzęciem, sam fakt, że ono istnieje i czuje, powoduje mój szacunek. Ta bezwarunkowa postawa to wolność.
Kiedy zrozumiała pani, że nie ma odwrotu od pomagania?
Pierwszy moment formacyjny przeżyłam w dzieciństwie. Miałam dziewięć lat. Wracając ze szkoły, zobaczyłam dużego bezdomnego psa, leżał w błocie. Był październik, zimno. Po prostu nie mogłam go zostawić. Zrobiłam smycz i obrożę z szelek plecaka i przyprowadziłam do domu. Mój ojciec był surowy, nie chciał zwierząt. Pomoc zwierzęciu okazała się ważniejsza niż sprzeciw ojca, respekt przed nim. Mama radziła ukryć psa, żeby ojciec go nie zobaczył. Dowiedział się po kilku godzinach. Widziałam, jak się czerwieni. Wiedziałam, że może powtarzać, że psa ma tutaj nie być, ale pies zostanie, poczułam ten swój upór i był to upór większy niż wszystko inne. Najpierw tylko na jedną noc, a potem na drugą, trzecią. I tak Brix spędził u nas starość. Pokonałam patriarchalną figurę, a zarazem nabrałam pewności siebie. Wrażliwość, połączona z determinacją, bywa silniejsza. Ojciec Brixa pokochał.
A pani musiała się zmienić dla zwierząt?
Jako dziecko byłam nieśmiała, najchętniej bym się schowała. Nie radziłam sobie z brutalnością świata. To zwierzęta postawiły przede mną wybór. Albo będę stała w kącie: nie, nie pokazujcie mi tego filmu, nie mogę patrzeć. Albo: moja nieśmiałość, moje lęki społeczne to i tak lepsza pozycja niż wasza, pójdę z wami. Te karpie po prostu dały mi głos. Same głosu nie mają, ale wymagały ode mnie odważnego tonu. Zmieniłam się w osobę silną, przebojową, edukującą ludzi. Jednocześnie noszę w sobie dużo cierpienia, moi bliscy to wiedzą. Każdego dnia odbieram telefony o strasznych sprawach, moja skrzynka mailowa jest zasypana zdjęciami pełnymi okrucieństwa.
Zwycięstwa są fajne, słodko-gorzkie – zwyciężam dlatego, że albo było zagrożenie, albo już było cierpienie. Stowarzyszenie, z którym współpracuję, odkryło na jednej z posesji zaniedbane psy w liczbie około 10. Umówili się z właścicielem, że je odda, przywiozą mu karmy na tydzień, w tym czasie zorganizują miejsca. Kiedy wrócili, w każdym oknie był wywieszony na sznurze zabity pies. Nie można się na to uodpornić.
Nie zdarza się pani żałować wyboru?
Tego, że postawiłam na jedną kartę? Nie. Chociaż pamiętam, że prowadziłam sprawy i nie mogłam na nie dojechać, bo mnie nie było stać na bilet. Miałam takie trudne dwa, trzy lata.
W manifeście wegańskim pisze pani o spójności życia z działalnością. Nie chodzi tylko o jedzenie mięsa, ale wszelkie aspekty wykorzystywania zwierząt, czy to w ubraniu, czy w przedmiotach – żaden notatnik w skórzanej oprawie…
Początki wiążą się z babcią, w którą byłam wpatrzona jak w obrazek. Była nauczycielką matematyki. Bardzo racjonalna, logiczna i wrażliwa. Mówiła, że jej tata, a mój pradziadek, przestał jeść mięso. Mieli małe gospodarstwo i mógł zabijać jedną kurę tygodniowo, ale powiedział, że nie będzie jej jadł.
Zobaczył na wojnie za dużo zła. Babcia wskazywała to jako swój powód niejedzenia mięsa. Chodziłyśmy przez płoty, wrzucałyśmy jedzenie psom, które niby były czyjeś, a tak naprawdę zaniedbane. Nie jadłam mięsa niemal od zawsze.
Z czasem zrozumiałam, że większość krzywdy zwierząt jest zalegalizowana, opisana w regulaminach, ma swoje narzędzia, dla mnie narzędzia zbrodni: dzienny wskaźnik śmiertelności kur, techniki sztucznego zapłodnienia krów. Jedno z rozporządzeń unijnych ma w tytule ochronę zwierząt podczas ich uśmiercania, pozwala je gazować silnikami spalinowymi.
Opanowaliśmy taśmowe zabijanie, by czerpać z tego korzyści. Zwierzęta są wyeksportowane poza nasz wzrok, na fermy, do hal, a przemoc wobec nich jest zalegalizowana. Nie usłyszymy o trzymaniu w klatkach lisa na fermie futrzarskiej.
Usłyszymy o trzymaniu całe życie psa w malutkiej klatce dla gryzoni. Prowadziłam taką sprawę. Pani zbieraczka trzymała psy i koty w małych klatkach, traciły mięśnie, pełzały… Jeżeli chcę stawać w obronie zwierząt jako istot zdolnych do odczuwania, nie mam prawa, nie mogę i nie chcę brać udziału w tym okrucieństwie. Nie zjem przy winie sera pleśniowego. Spójna postawa jest konieczna. O sprawiedliwość dla zwierząt trzeba walczyć na ulicach, na talerzach i w salach sądowych.
Pani refugium przetrwa?
Cały czas się boję, ale każdy sezon, zwłaszcza kiedy zwierzęta mają młode i potrzebują schronienia, a ja im je zapewniam, jest wygrany. Inwestorzy mają wielkie miliony, ale wiewiórki właśnie im te miliony zatrzymały. Kocham w swojej pracy to, że wiewiórka czasem ma większe prawo niż milioner.
Co jest pani refugium?
Wisła, bo jest żyłą w wielkim mieście. Prawisła sprzed tysięcy lat miała 18 kilometrów szerokości. Cały Kampinoski Park Narodowy to Prawisła, dlatego są tam wzniesienia po wydmach i doliny, czyli jej wyżłobione dno. Skarpa wiślańska wyznacza tempo miasta. Trzeba wjechać pod górę albo z niej zjechać. Czuję potęgę rzeki, która się nie poddaje miastu. To miasto musiało się jej podporządkować.
Karolina Kuszlewicz adwokatka, aktywistka, założycielka Kancelarii nad Wisłą, poświęconej sprawom ochrony zwierząt, przyrody i środowiska naturalnego. W swojej praktyce zajmuje się także sprawami dotyczącymi ochrony nauki. Rzeczniczka ds. ochrony zwierząt przy Polskim Towarzystwie Etycznym. W 2017 roku zajęła pierwsze miejsce w rankingu Rising Stars – Prawnicy Liderzy Jutra. Prowadzi bloga kuszlewiczwimieniu.pl i podcast o tej samej nazwie. Wydała m.in. książkę „Prawa zwierząt. Praktyczny przewodnik”.