1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Julia Pietrucha: „Zaufałam ścieżce, która mnie prowadzi”

Julia Pietrucha: „Zaufałam ścieżce, która mnie prowadzi”

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Zawsze robiła swoje, nie zważając na to, co mówią inni. Tak było, gdy zrezygnowała z aktorstwa dla muzyki, i tak samo jest teraz, kiedy, nie rezygnując z muzyki, wraca do aktorstwa. Już za chwilę zobaczymy ją w roli Niny pokory w serialu „Langer”. Julia Pietrucha gra postać odważną, wręcz brawurową, ale też tajemniczą i przewrotną. Czy taką jak ona?

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.

Joanna Olekszyk: Muszę od tego zacząć: twoja mama była dziewczyną z okładki „Zwierciadła” w 1983 roku! Jak zareagowała na wieść, że w jakimś sensie poszłaś w jej ślady?

Julia Pietrucha: Była wzruszona. Jak zresztą za każdym razem, kiedy pojawia się na moim koncercie, kiedy słucha mnie wykonującej moje własne kompozycje w telewizji czy po prostu kiedy dzieje się u mnie coś ważnego i może mi w tym towarzyszyć. Znam tę okładkę od lat.

Babcia, mama mojej mamy, miała ją oprawioną i powieszoną w domu. Jako mała dziewczynka patrzyłam na to zdjęcie i w jakiś sposób łączyłam się z tamtą młodą kobietą. Mama ma trzy córki, w których wychowanie włożyła ogrom pracy, energii, czasu i siły, więc czuję, że może być dumna, oglądając mnie teraz na okładce „Zwierciadła”. I powinna.

Nasze losy różnie układały się przez te wszystkie lata. Odpływałyśmy od siebie, by na nowo znaleźć wspólny język i przypłynąć bliżej. Spojrzeć na siebie innymi oczyma. Wydarzeniem, które niejako mnie przebudziło i na nowo zdefiniowało w relacji matka–córka, były narodziny mojej Gai. Poród był mistyczny, piękny, wzruszający. A wszystko, co pojawiło się potem, tylko upewniło mnie w przekonaniu, że o własne relacje z mamą umiem i z radością chcę zadbać. Jakby przyjście tej reprezentantki kolejnego pokolenia wyleczyło mnie z bólu oczekiwań, niezrozumień, zadr i zaszłości, jakie miałam z mamą. Od paru lat jesteśmy bardzo blisko i wiem, że już tak zostanie.

Mama przekazała mi coś, co dziś cenię najbardziej na świecie – miłość do swojego dziecka. Niby takie proste, a w dzisiejszym świecie czasem o nią ciężko. Teraz, jako dojrzała kobieta, bardzo świadomie łączę się ze swoim kobiecym rodem, patrzę, co tam było, co jest, czemu się przyjrzeć, co poruszyć, a czego jeszcze nie potrafię dotknąć.

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska) Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Jesteś mocno związana ze swoim kobiecym rodem?

Mam poczucie, że to, co było w nim świadomie i nieświadomie przekazywane, ukształtowało mnie jako kobietę. Rozumiem już, że pewne nakazy czy zakazy, które odbierałam jako opresyjne, tak naprawdę miały mnie chronić. Były wynikiem traum i przeżyć poprzednich pokoleń, ale miały być jak zbroja, która przywdziana, zabezpieczy to, co najcenniejsze. Coraz łatwiej przychodzi mi nieocenianie, choć jest ono mocno wpisane w ludzką naturę.

Oceniając nasze mamy czy babcie z dzisiejszej perspektywy, odbieramy sobie cudowne prawo odpuszczenia, zrozumienia, wybaczenia. Pozwolenia, by nasza historia płynęła wartkim strumieniem, bez potrzeby blokowania tego przepływu.

Podczas jednego z koncertów na trasie „Neonova” powiedziałaś, że od dziecka byłaś otoczona głównie kobiecą energią – płynącą od sióstr, mamy, babci. Do tego teraz sama masz córkę i występujesz w duecie z Martą Zalewską. Dlatego spytam trochę przewrotnie: bywały chwile, kiedy się przeciwko niej buntowałaś? Fantazjowałaś o tym, że byłoby ci łatwiej jako mężczyźnie?

Wydaje mi się, że byłabym wspaniałym mężczyzną. Podobno miałam być chłopcem, Danielem. Cóż, wielka szkoda, że się o tym nie przekonamy. Już nie w tym życiu…

Wspaniałym, czyli jakim?

Opiekuńczym, inicjatywnym, z sercem na dłoni, zaradnym, z poczuciem humoru, solidnym, trochę bałaganiarzem, ale ej, nie można mieć wszystkiego.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Czym w ogóle są kobiecość i męskość?

Dla mnie kobiecość jest jak woda. To umiejętność rozpuszczania gniewu, jest trochę jak tafla, na której po wrzuceniu kamienia pozostają tylko okręgi, by po chwili wrócić do równowagi i spokoju. Męskość to ogień, ale też ziemia. To opoka i fundament. Ja w sobie oczywiście odnajduję wiele ognistych cech, zapewne z racji tak konkretnego ułożenia na drzewie genealogicznym, ale gdybym miała wybierać i umiała (do czego dążę) zapanować nad tymi żywiołami, o wiele więcej miejsca przeznaczyłabym dla ziemi. To piękny żywioł, chyba coraz bardziej zapomniany, choć tak ważny w definiowaniu naszej tożsamości. Kiedy jestem z moją córką, dokładnie wiem, kiedy przeklikuję się z kobiecej energii na męską. Kiedy zarządzam kryzysem, stawiam sprawę jasno i konkretnie, a kiedy puszczam wszystko i jestem z nią, towarzyszę, wczuwam się, empatyzuję na swój kobiecy sposób.

Nie chciałabym zostać źle zrozumiana, dla mnie zarówno kobiety, jak i mężczyźni łączą w sobie pierwiastki kobiecości i męskości, one się u każdego i każdej układają na swój sposób. We mnie między tymi siłami czasami dochodzi do starć. Bywa, że moja spokojna, łagodna natura musi ustępować silnym cechom.

A musi?

Świat tego od mnie wymaga. Świat, w którym dominują władza, pewność siebie. To nie jest moje naturalne środowisko. Gdybyś poprosiła mnie, bym najtrafniej opisała siebie, mogłabym odpowiedzieć: „Jestem miłością”. Chciałabym podążać jej ścieżkami. Czynię to od lat, ucząc się w tej sferze chyba najwięcej, bo najwięcej doświadczając – przeżywając wzloty i upadki, uniesienia i porażki, ale gdzieś nadal ślepo wierząc w to, że miłością możemy naprawić wszystko i że tak naprawdę nic na tym świecie nie ma większej wartości. Czasami, szczególnie w pracy, uruchamiam w sobie „twardość”, żeby sobie jakoś poradzić, przetrwać, nie dać wejść sobie na głowę, zaznaczyć granice, ochronić siebie. Ale tak naprawdę wcale nie chciałabym tego robić.

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska) Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Myślę, że zgrabnie łączysz to na swojej drodze zawodowej.

Która od lat się rozwija i powiedziałabym nawet, że nie chce się nie rozwijać…

Śmiejesz się…

Bo ja zawsze marzyłam o tym, że będę mieć trójkę dzieci i męża, którego będę kochać do końca życia. Ale i tak wszystko wydarza się samo. Warto przeżywać jak najwięcej, po prostu cieszyć się tym życiem, skoro już je mamy.

Co to znaczy podążać ścieżkami miłości?

Można górnolotnie powiedzieć, że to trochę powołanie. Tak jak mędrcy dochodzą do prawd objawionych, a ci z okładek „Forbes’a” do milionów, tak podążający ścieżkami miłości po prostu kochają. I kochać mają. Siebie, innych, świat. Mają doświadczać miłości we wszystkich jej odcieniach, praktykować ją na wielu płaszczyznach. Dla mnie miłość zawsze była nadrzędną wartością. Najpiękniejszą. Na swoje nieszczęście mam tendencję do tego, by dostrzegać w każdym potencjał. Nawet jeśli jest to tylko procent, a pozostałe 99 stanowi coś zgoła przeciwnego i być może ten ktoś dopiero na kolejnych ścieżkach reinkarnacji osiągnie to, co ja w nim widzę już teraz [śmiech].

We wszystkim, co robię, także artystycznie, musi być wymiar szeroko rozumianego piękna, ale też wiara, że komuś coś to da, przyniesie. Oczywiście, muzykę czy teksty piszę w jakimś sensie dla siebie, ale zawsze z myślą, że po drugiej stronie jest odbiorca, którego chcę swoją twórczością – w pełni ze mną kompatybilną – podnieść na duchu, wzbudzić w nim emocje, zaopiekować się nim, wzbogacić go. To chyba moja misja, a przy okazji udaje mi się z niej utrzymać przez tyle lat. Nie wiem, czy dane mi będzie cieszyć się tym przywilejem zawsze. Mam świadomość zmieniającego się świata, oczekiwań, jakie nakłada na kobiety z pierwszych stron gazet, które potem nakładają te oczekiwania na same siebie. Ja się godzę ze starzeniem się. Jest naturalne, na swój sposób normalne i piękne. Mnie to odpowiada. Nie muszę być wiecznie młoda, choć będę dbała, aby się dobrze zakonserwować. Młodość ma być tam, gdzie młodość, a dojrzałość tam, gdzie dojrzałość. A opuszczając powoli młodość, dojrzewam do myśli o zajęciu się psychologią dziecięcą. Mam jakieś wyjątkowe połączenie z dzieciakami. Czuję, że otacza mnie dziecięca aura, energia. Dzieci to chyba też czują, bo lgną do mnie, a ja do nich. Taka praca to też misja, która jest na tym świecie bardzo potrzebna i będzie coraz bardziej.

Nie czujesz się już młodą kobietą?

Jestem dumną panią w średnim wieku. Siedzącą w kapciach przy kominku. Chodzę spać przed 22, nie odwiedzam nocnych klubów, dbam o swój dobrostan, nie pijąc alkoholu, i tak mi dobrze. Budzę się bez kaca, o wiele bardziej stabilna, może też trochę bardziej nudna… [śmiech]. Dobrze się trochę ponudzić w tym przebodźcowanym świecie.

Tak zwane babcine hobby są korzystne dla zdrowia psychicznego.

Dla mnie to wciąż ogromna trudność wyrobić w sobie nawyk systematyczności, więc babcine hobby muszą jeszcze poczekać na babcine czasy. Ale chętnie włączam się do zajęć i pasji mojej córki. Wspieram ją w kolejnych pomysłach na zajęcia dodatkowe i czasami nawet sama biorę w nich czynny udział. Poza tym obie lubimy nocowanki i koleżanki, a w dni, kiedy nie trzeba jechać do miasta i zostajemy w domu, od rana do wieczora chodzimy w piżamie.

Mówisz „do miasta”, czyli znów się przeprowadziłaś.

Tak, mieszkamy teraz pod Warszawą, blisko lasu i natury.

Podziwiam twoją nieustanną gotowość do zmieniania i przeobrażania swojego życia. Tak jakbyś miała ich już kilka. W wieku 11 lat występowałaś na scenie Teatru Syrena jako Gerda w „Królowej Śniegu”. Potem była kariera w modelingu, wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Później pojawiło się aktorstwo, przeplatane licznymi dalekimi i długimi podróżami. W wieku 27 lat wydałaś swoją pierwszą płytę. Potem drugą, trzecią, przeniosłaś się do Trójmiasta, urodziłaś córkę… Za każdym razem były to zwroty o 180 stopni! Co tobą kierowało? Co cię prowadziło?

Chyba najzwyczajniej w świecie – poszukiwanie prawdy, chęć robienia czegoś, co będzie ze mną w pełni tożsame. Kiedy coś już nie sprawiało mi przyjemności, kłóciło się ze mną czy kiedy przeżywałam kryzys – nie obawiałam się decyzji o rezygnacji. Szłam za głosem serca. Za wiarą, że coś mnie ciągnie w dobrą stronę, jedyną słuszną, gdyż wybraną zgodnie z tym, co podpowiadało mi na danym etapie serce. Mam to szczęście, że we wszystkich „kolejnych” życiach mogłam nie tylko dobrze funkcjonować, ale i doświadczać pięknych rzeczy. To ogromna radość móc tak swobodnie wyrażać się w tylu dziedzinach. Ale myślę, że powodowała mną też zwykła ludzka ciekawość, chęć, żeby coś się działo. A może to była moja punkrockowa natura? Przewrotność, którą w sobie lubię. Ale tak już zupełnie na poważnie, myślę, że podążałam za tym, co mnie prowadziło, a widocznie prowadziła mnie taka ścieżka, na której musiałam doświadczyć wielu odsłon samej siebie. Staram się płynąć z prądem, poddaję się temu, co mnie przyciąga. Po prostu nieustannie szukam swojej tożsamości, na nowo się definiując i sprawdzając, gdzie mi dobrze. Metodą prób i błędów. Zaufałam ścieżce, która mnie prowadzi.

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska) Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)

To teraz lekko kołyszącym, ale pewnym siebie krokiem Niny Pokory, bohaterki serialu „Langer”, wchodzisz znów do aktorstwa. Planowałaś to czy przyszło dokładnie w tym momencie, w którym zatęskniłaś?

Uważam, że przyciągamy to, czego pragniemy, czego potrzebujemy. Tak było, kiedy pojawiłam się na castingu do Teatru Syrena, bo strasznie chciałam śpiewać, a moja rodzina mnie w tym wsparła. Tak samo było, kiedy podjęłam decyzję o rezygnacji z aktorstwa na rzecz pisania swojej własnej muzycznej ścieżki. A kiedy ta droga się ustabilizowała i pojawiła się nowa przestrzeń do wyzwań, do drzwi zapukała propozycja powrotu do aktorstwa.

W momencie, w którym zrezygnowałam z aktorstwa, wyjechałam w sześciomiesięczną podróż. Potrzebowałam zresetować głowę. Od lat pracowałam i uczyłam się. Pragnęłam oddalić się od wszystkiego, co znam, i zanurzyć się w sobie. Znaleźć odpowiedzi na kilka ważnych pytań. To był mój gap year, no dobra, połowa.

Przez pierwsze trzy miesiące towarzyszyły mi smutek i niechęć. Nie do końca rozumiałam dlaczego. Byłam w przepięknych „okolicznościach przyrody”, a jednak nic mnie nie cieszyło. Dopiero później to wszystko sobie nazwałam. Ten okres żałoby po „starym życiu” okazał się bardzo potrzebny, aby oczyścić się i zaprosić nowe.

Kolejne trzy miesiące były czasem budowania się wewnętrznego przekonania, że jestem gotowa na zmiany. W dodatku kiedy motocyklem przemierzałam Wietnam i Laos, w jakiś niesamowity sposób połączyła się ze mną moja babcia. Byłam w tropikalnej dżungli, a nagle zaczęłam czuć zapachy z mojego dzieciństwa, z działki. Zioła, które babcia Marysia suszyła w altance. Naturalne olejki, którymi nas smarowała. To był magiczny czas. Na swój sposób babcia pojawiła się w odpowiednim momencie, aby mnie wesprzeć. Przemówiła za pomocą wspomnień.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Babcia Marysia to babcia, o której czasem opowiadasz na koncertach? Ta, która grała na akordeonie i z którą połączyła cię miłość do muzyki?

Byłam z nią bardzo związana, zapatrzona w nią jak w obrazek. Postrzegałam ją jako silną kobietą, do której słabości przebijałam się właśnie tym uwielbieniem dla niej. Kochała muzykę, grę, wesołość, śpiew. Bywała też bardzo stanowcza, ale łączyła mnie z nią umiejętność odpływania. Patrzyłam, jak gra i śpiewa o dalekich krainach, przemieszczając się tam myślami, całą sobą.

Do dziś, będąc na scenie, umiem przenieść się w najwrażliwsze rejony, jakie znam, połączyć się z emocjami i pozwolić im płynąć. Dokładnie tak, jak kiedyś robiła moja babcia, stojąc z akordeonem w rękach i grając swojej wnuczce w pokoju mieszkania w Skarżysku-Kamiennej.

Babcia nie doczekała tego, żeby zobaczyć cię na scenie.

Nie doczekała, ale jestem pewna, że wie, co zmajstrowała i pewnie sama się z tego śmieje. Poza muzyką zaszczepiła we mnie jeszcze radę: nie wychodź zbyt wcześnie za mąż i podróżuj. Wygląda na to, że jej posłuchałam [śmiech].

Kiedy w wywiadzie dla magazynu „SENS”, w którym wtedy pracowałam, powiedziałaś, że chcesz wydać płytę i że masz już na nią napisane wszystkie piosenki, byłam sceptyczna, ale kiedy usłyszałam, jak śpiewasz, nie miałam żadnych wątpliwości. Masz magię w głosie.

Cieszę się, że to mówisz. Dziękuję. Niedawno po raz pierwszy obejrzałyśmy z córką „Kung Fu Pandę”. To jest genialny film! Opowiada dokładnie o tym, o czym teraz rozmawiamy. Jeśli coś w tobie jest, to będzie, nawet gdyby cały świat temu zaprzeczał. Może jestem właśnie takim Kung Fu Pandą – zawsze robię swoje, nie zważając na to, co mówią inni. Wierzę i ufam, że muzyka, jaką tworzę, może mieć pozytywny wpływ na ludzi.

Myślę, że ma. Widzę to po komentarzach pod twoimi piosenkami. Mnie do łez poruszyła „Lekkość”, a zwłaszcza jej początek: „Mamo, to ja. Dziś stoję tutaj sam. Za mną nie płynie, nie podtapia mnie żal”.

Katharsis też jest dla mnie formą wsparcia. Muzyką, śpiewem można wywołać stan, który pomaga człowiekowi połączyć się z najczulszym punktem w swoim sercu. To jest moja moc.

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska) Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Dużo mówimy w wywiadzie o kobietach, ale nie chciałabym pominąć tego, jak ważni w moim życiu są i byli mężczyźni.

Zauważyłaś, że w „Lekkości” śpiewam z perspektywy mężczyzny? To nie przypadek. Bardzo mnie porusza to, jak trudno jest mężczyznom pogodzić się ze swoim rodem, ze swoją tożsamością, z bagażem, który dostali – niejednokrotnie ciężkim, przytłaczającym. Jak trudno im o tym mówić, śpiewać, pozwalać sobie ulegać tej wrażliwości, nie czując się odsłoniętym, słabym, ocenianym. Wierzę, że mężczyźni nie przez przypadek są zbudowani tak, aby ich klatka piersiowa mogła pomieścić wielkie serce. Ale chyba potrzeba im też wsparcia, aby mogli poczuć się jak ziemia, aby sami mogli być tym oparciem dla nas, kobiet.

Opowiedz, jak wróciło do ciebie aktorstwo.

Najwyraźniej mam tu jeszcze coś do zrobienia. Do udowodnienia. I to chyba najbardziej samej sobie. Od lat miałam jakieś wewnętrzne przekonanie, że gdyby pojawiła się rola, która by mnie uwiodła, to nie będę w stanie sobie jej odmówić. I rzeczywiście dokładnie tak się wydarzyło. Wspominałaś o „Langerze”, ale pierwszą propozycją, jaką dostałam, była rola w filmie „Pojedynek” w reżyserii Łukasza Palkowskiego. Pojawiła się jeszcze w 2023 roku – nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego momentu.

Byłam po trudnych przejściach prywatnych, zawodowo w jakimś przestoju, i bach! Careful what you wish for. Telefon (od kobiety!) i od razu propozycja roli. Przepiękna rozmowa z reżyserką obsady, która sprawiła, że zgodziłam się, jeszcze zanim przeczytałam scenariusz. Coś niebywałego. Pół roku później weszliśmy na plan.

W „Pojedynku” grasz prawdziwą postać, porucznik lotnictwa Janinę Lewandowską. Podobno też w jednej ze scen śpiewasz.

Tak, scenariusz przeczytałam i okazał się naprawdę piękny. Janina okrutnie mi się spodobała, a dodatkowo okazało się, że będę miała możliwość zmierzyć się z przedwojennym repertuarem, który darzę wielką sympatią od lat. W jednej ze scen śpiewam znany wyciskacz łez, do którego muzykę skomponował Henryk Wars – by Kuba Gierszał, wcielający się w postać polskiego pianisty, mógł mi przy nim akompaniować. „Miłość ci wszystko wybaczy”. Czyż nie? Akcja filmu dzieje się w 1939 roku. Tysiące Polaków, przetrzymywanych przez Rosjan w dawnym klasztorze, poddawane są brutalnej indoktrynacji. Moja postać, czyli Janina Lewandowska, jest wyrazista i silna, o zdecydowanym charakterze. Jako jedyna kobieta i porucznik lotnictwa wyróżnia się wśród współtowarzyszy, wzbudzając szacunek i podziw. Jest zdeterminowana i zorganizowana, choć jednocześnie ma w sobie ciepło i poczucie humoru, które sprawiają, że szybko nawiązuje serdeczne relacje. Film zobaczymy w przyszłym roku.

Czyli po tej roli Łukasz Palkowski tak się tobą zachwycił, że zaproponował ci rolę w serialu, który reżyseruje, czyli „Langerze”?

Nie do końca. Łukasz już jest mną zachwycony od lat, jeśli mogę sobie tak zażartować. Znamy się, cenimy, pracowaliśmy razem i pracowało nam się świetnie. Łukasz podobno wymarzył sobie mnie do tej konkretnej roli w „Pojedynku”, a było to ładnych parę lat temu, kiedy dopiero zaczynały się prace nad projektem. Ale nic nie wiedział o tym, że rozważa się mnie też do roli Niny Pokory w serialu „Langer”, do którego zdjęcia miały rozpocząć się miesiąc po zakończeniu naszych. Nie oponował. W rezultacie nasza trójka, czyli ja, Łukasz i Kuba Gierszał, który gra Karola Grabowskiego w „Pojedynku” i Piotra Langera w „Langerze”, spędziliśmy razem prawie pół roku. Dobrze, że się lubimy.

Najpierw przeczytałaś książkę Remigiusza Mroza czy scenariusz?

Najpierw przeczytałam scenariusz, wszystkie sześć odcinków. Bardzo, ale to bardzo mi się spodobał. Nie mogłam się od niego oderwać. Byłam zachwycona tym, jak ciekawą i bogatą postacią jest Nina. Jak nieoczywistą i wielopłaszczyznową. Pierwszą moją myślą było więc, że to jest wspaniałe zadanie aktorskie, a drugą, czy ja to dźwignę. Zaczęłam wtedy czytać książkę, ale Łukasz zaproponował, żebym porzuciła ten pomysł i przeczytała ją na spokojnie już po skończeniu zdjęć. Chciał, żeby podstawą do pracy był scenariusz i to, jak każde z nas sobie Ninę wyobrażało. Myślę, że chciał nam zostawić więcej dowolności w budowaniu postaci.

Czytaj także: Pełne napięcia seriale o psychopatach. 9 produkcji, które są jak podróż do umysłu największych zwyrodnialców

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska) Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Mam pewną trudność w tym, jak rozmawiać o Ninie, bo cała przyjemność z oglądania serialu bierze się właśnie z odkrywania jej kolejnych warstw i tajemnic. Dlatego spytam o coś innego: czy twoim zdaniem „Langer” nie jest kolejnym dowodem na to, że jednak kochamy bad boyów? Czy też – jak pisze Rachel Feder, autorka książki „Mit Darcy’ego” – mężczyzn niedostępnych emocjonalnie. Taki był pan Darcy, bohater „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen, taki też jest Piotr Langer. Co sprawia, że ich szorstkość, ale i okrucieństwo tłumaczymy sobie zranieniem czy wrażliwością? Dałaś się uwieść temu mitowi? Mitowi Langera?

Na pewno umiem go rozpoznać. Długo moim ulubionym filmem była „Mechaniczna pomarańcza” Stanleya Kubricka. To chyba dużo o mnie mówi [śmiech]. Dobrze wiem, że można zachwycić się postacią zepsutą do szpiku kości, siejącą zamęt i zniszczenie, kibicować jej i chcieć, żeby było jej dobrze.

Sam Langer twierdził, że fascynują nas osoby, które przekraczają granice, bo robią to, czego my się boimy zrobić. Jest to w jakiś sposób opowieść o totalnej wolności.

O totalnej wolności lub totalnym zniewoleniu. Spójrz choćby na to, jak kobiecą widownię podzielił film „Babygirl”. Jedne z nas zupełnie nie rozumieją motywacji głównej bohaterki, drugie się z nią utożsamiają. Ja nie wiem, czym jest wolność w obecnych czasach. Jak ją definiować. Mam wrażenie, że żyjemy jednocześnie w ogromnej pruderii i w świecie, który widział i słyszał już wszystko. Bardzo mi się pod tym względem podobały lata 20. ubiegłego wieku. Mam wrażenie, że Warszawa tamtych lat to był egzotyczny świat wysokiej kultury i poszanowania manier w połączeniu z otwartością i rozpustą, która mogłaby zawstydzić dziś niejednego.

A wracając do „mitu Darcy’ego”, moim zdaniem wszystkie mity czy postawy mogą funkcjonować w społeczeństwie, pytanie, jak bardzo pozwalamy, by na nas wpływały.

Czytaj także: Miłość i randkowanie według Jane Austen. Rozmowa z Katarzyną Miller

Część z nas oddziela grubą kreską świat filmu czy literaturę od rzeczywistości. Może się fascynować mężczyzną takim jak Langer, ale nie chce go spotkać w życiu. Uważa, że to jest postać wymyślona.

Wymyślona, ale reprezentująca pewien typ ludzki, też pewien pęd. Langerowi chodzi o władzę, o dominację, o całkowitą przewagę nad drugą stroną.

A tą stroną często jest kobieta. Nadal jest wielu mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.

Podobnie jak kobiet, które nienawidzą mężczyzn. I tak próbujemy się nawzajem zwalczać, zamiast się rozumieć, uzupełniać. W moim rodzie taki rys niechęci do mężczyzn się pojawił, to jest dla mnie bardzo ciekawy temat. Temat rzeka, można by powiedzieć. Ostatecznie wszystko sprowadza się do wody [śmiech].

Jak rozumiem mężczyźni w waszej rodzinie sobie nieźle nagrabili…

W czyjej sobie nie nagrabili? A w której rodzinie nie nagrabiły sobie kobiety? Można tak iść i wytykać palcami albo wziąć tę wiedzę, którą się ma, i zdecydować: „Tak, wiem, co otrzymałam w spadku, a teraz idę przed siebie, potykam się, wpadam czasami w te same dziury, ale naprzód i do celu”. W moim przypadku tym celem jest miłość.

Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska) Julia Pietrucha (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Coraz trudniej wierzyć nam w miłość i drugiego człowieka. Jak tobie się to udaje?

Po prostu nie traktuję życia ani siebie w tym życiu zbyt poważnie. Spoglądam w gwiazdy i myślę: kurczę, jestem tu tylko na sekundę, więc może spróbuję w tym czasie, jaki jest mi dany, uczynić jak najwięcej dobra dla siebie i dla innych. Na pewno pomaga mi to, że mam córkę, że chcę zawalczyć o lepszy świat także dla niej. Skoro już tu się znaleźliśmy, to można coś miłego zrobić dla siebie, ale też bez przesady. Nie trzeba od razu zjadać całego tortu samemu. Bo wtedy boli brzuch. I to nieładnie nie podzielić się z innymi [śmiech].

Dobre jedzenie, dobrzy ludzie, piękna muzyka, słońce, które będzie coraz częściej u nas gościć – tak naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia. Świat bywa okrutny, to fakt, ale bywa też piękny, inspirujący. A my w nim. Widzę to w uśmiechniętych oczach mojej córki, w zmęczeniu po całym dniu spędzonym na opalaniu się nad rzeką, w słowach uznania płynących od moich fanów po koncertach, w telefonie wsparcia od przyjaciela.

„Nie smuć się” – podobno tę piosenkę napisała dla ciebie Marta Zalewska z okazji twoich zeszłorocznych urodzin, które nie nastrajały cię zbyt optymistycznie. A tegoroczne?

Ja generalnie nie lubię urodzin. Podobnie jak nie lubię prezentów „z okazji”. Wolę dawać ludziom rzeczy dlatego, że o nich pomyślałam, a nie dlatego, że trzeba obchodzić rocznicę. Urodziny to dla mnie niepotrzebne zobowiązanie – zwłaszcza że nie pamiętam zwykle, kiedy moi najbliżsi je obchodzą [śmiech].

Czyli ścieżki muzycznej nie porzucasz. A czy powiedziałaś swoje ostatnie słowo, jeśli chodzi o aktorstwo?

Na razie to chyba na nowo się w nim rozsmakowuję. Jestem ciekawa, jak publiczność zareaguje na mój powrót na ekrany, i sama zobaczę, jak się w tym czuję. Pożyjemy, zobaczymy.

Julia Pietrucha wydała cztery płyty („Parsley”, „Postcards from the Seaside”, „Folk It! Tour”, „Neonova”). Zagrała m.in. w serialach „Miasto z morza”, „Blondynka” czy „Galeria” oraz filmach „Tatarak” i „Jutro idziemy do kina” (za tę rolę otrzymała Specjalną Nagrodę Aktorską 32. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni). Obecnie można oglądać ją w serialu „Langer” oraz w filmie „Pojedynek”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze