Ostatnio prawie nie schodzi z planu filmowego, ale dla nas Jakub Gierszał zrobił wyjątek. W dodatku z okazji premiery „Simony Kossak” dał się zabrać na spacer do Kampinosu. I namówić na filozoficzną rozmowę o naturze (także tej ludzkiej), podróżach, które bardzo lubi, oraz spokoju i zaufaniu, jakie coraz częściej mu towarzyszą.
Jesteś typem miejskim czy wolisz bezdroża?
Jedno i drugie. Potrzeba mi zarówno miasta, jak i odpoczynku od niego. Podzieliłbym to dokładnie na pół. Z jednej strony lubię ludzi i lubię być z nimi w kontakcie, a w mieście o to łatwiej, z drugiej najchętniej odpoczywam w miejscach, gdzie prawie nikogo nie ma.
Filmy, w których ostatnio zagrałeś – mam na myśli „Ultima Thule” i najnowszy, czyli „Simona Kossak” – rozgrywają się w pewnym odosobnieniu. Z dala od cywilizacji, za to blisko natury. Tobie to kojarzy się z wolnością czy jednak z ucieczką?
Pierwsze skojarzenie? Jest to rodzaj eskapizmu. Ludzie, którzy decydują się na taki krok, jednak z jakiegoś powodu nie chcą uczestniczyć w życiu konkretnej – większej czy mniejszej – społeczności. Ja w takim odosobnieniu chyba nie mógłbym i nie chciałbym żyć. Oczywiście mam zupełnie inną historię niż Simona czy Lech, ale wydaje mi się, że jak się ma ochotę od czegoś uciec, to lepiej jest spróbować to coś zrozumieć i rozprawić się z tym w taki sposób, by niezależnie od miejsca, w jakim się jest, czuć się w miarę dobrze.
Co wiedziałeś o swoim bohaterze, zanim przyjąłeś rolę Lecha Wilczka?
Przyznaję, że słyszałem o Simonie, o Lechu nie. Bardzo wiele dały mi rozmowy z Jarkiem Chyrą, leśnikiem i znawcą Puszczy Białowieskiej. To on zaprowadził mnie do Joanny Kossak, siostrzenicy Simony. I było to niesamowite spotkanie. Bardzo otwierające. Joanna pokazała mi ich prywatne rzeczy, w tym listy, do których nikt inny poza nią nie miał dostępu.
Prawdę mówiąc, wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że właściwie wszystkie zdjęcia Simony, jakie znamy, były robione przez Wilczka.
Tak, on chyba wolał wyrażać emocje w ten sposób.
W książce „Moje życie z Simoną”, pełnej fotografii i wspomnień Wilczka, znalazłam jednak także zdjęcie, które zrobiła mu Simona. To na motorze. Bardzo tu jesteście do siebie podobni. Masz poczucie, że dobrze was z Sandrą Drzymalską dobrano do tych ról?
I dobrze, i niedobrze. Różnica wieku między nimi była o wiele większa niż między mną a Sandrą, jakieś 13 lat, ale chyba wszyscy zgodzimy się, że film jest taką materią, która operuje pewnymi skrótami i uproszczeniami.
Nie znałem wszystkich szczegółów ich wspólnej historii, na przykład nie zdawałem sobie sprawy, że żyli aż w takim odosobnieniu, przyznaję, że to mnie zszokowało. Miałem myśl, że przy całym pięknie tej opowieści jest tam dużo smutku, samotności, może też poczucia odrzucenia, i to takiego, które nie pochodzi z zewnątrz, tylko bierze się z nich samych. Ale trzeba też podkreślić, że była tam miłość do przyrody i zwierząt, zwłaszcza ze strony Simony. Lech podchodził do tego tematu chyba bardziej filozoficznie.
Zwierzęta w naturalny sposób okazują czułość i przywiązanie. Ludzie nie zawsze. Niektórzy wybierają towarzystwo zwierząt, bo to jest po prostu łatwiejsze.
Nie wiemy, jak to było w domu u Lecha, ale wiemy, że w domu Simony pod tym względem było różnie. Jej decyzję o tym, by zanurzyć się na całego w świecie zwierząt i przyrody postrzegam jako podyktowaną jakimś bólem. Co mi przypomina pewien niemiecki film, w którym wziąłem udział. Opowiadał o ojcu, który wynajmuje przyjaciela swojego syna, by go odnalazł. Chłopak wyjechał na Kubę badać życie lwów morskich i słuch po nim zaginął. Na miejscu okazuje się, że syn wcale nie chce zostać odnaleziony.
Wilczek pisał: „Ta nasza obsesyjna dbałość o autonomię była, jak sądzę, skutkiem ograniczeń doznawanych w dzieciństwie i w czasach pierwszej młodości. Zwłaszcza Simona odebrała rygorystyczne, spartańskie wychowanie. W naszych niepokornych z natury ja, zamiast uległością, zaowocowało to późniejszym spontanicznym buntem przeciw płynącym z zewnątrz, ograniczającym dyrektywom”.
Podobno oboje byli uparci i najwyżej cenili sobie wolność – zresztą z moich obserwacji wynika, że w tamtym pokoleniu ludzie mieli w sobie o wiele silniejszą potrzebę niezależności. Pewnie po części brało się to z domu rodzinnego, ale nie można też zapomnieć o całym kontekście politycznym tamtego czasu.
Jakub Gierszał (Fot. Aleksandra Modrzejewska)
Mnie dzikość Dziedzinki, gdzie mieszkali, trochę przerażała. Te wszystkie zwierzęta chodzące po domu, brak wygód...
No było tam tego trochę, fretki i przeróżne gryzonie chodzące po domu, po stołach i po jedzeniu, do tego sowa siedząca na krześle i dzik, który spał na łóżku... Pamiętam taki fragment z dokumentu Natalii Korynckiej-Gruz „Simona”, kiedy jedzą z Lechem zupę i Simona właściwie po dwóch łyżkach wstaje od stołu, bo musi nakarmić zwierzęta... Joanna Kossak mówiła, że choć to nigdy nie padało wprost, było bezsprzeczne, że Lech i Simona się bardzo kochali. Ich relacja była specyficzna, szanowali się nawzajem, ale też obrażali się na siebie. I często nie były to wcale sprzeczki o coś, co któreś z nich zrobiło, tylko o ważne dla nich idee. Wtedy Lech wsiadał na motor i nie wracał przez dwa, trzy miesiące. Było to w sumie bardzo dziecinne, a jednocześnie bardzo filmowe.
Samo miejsce, w jakim żyli, było bardzo filmowe. Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z Puszczą Białowieską?
Tak, pamiętam. Wyszedłem z domu Joanny już w nocy, stanąłem przed wielką ścianą lasu i autentycznie się wzruszyłem. Na chwilę wyrwało mnie ze świata, w którym żyję, ukazało zupełnie inną perspektywę wszystkiego. I słyszę to także od ludzi, którzy pierwszy raz tu przyjeżdżają. Że ogarnia ich poczucie niesamowitości i boskości natury. I jeśli choćby kawałek tego uczucia dotrze do widzów, to będę miał poczucie, że ta historia była warta opowiedzenia.
Swoją drogą niedawno, kiedy jechałem samochodem przez Maroko, wziąłem autostopowicza z Belgii. Przeszedł właśnie 100 kilometrów przez pustynię, zresztą z psem, a wcześniej zjechał z pół świata, i jedynym, o co mnie wypytywał, była właśnie Puszcza Białowieska. To prawdziwie magiczne miejsce, najstarszy las Europy, nic dziwnego, że przyciąga ludzi z całego świata.
Uderzyło mnie, że odkąd Simona i Lech przenieśli się do puszczy, praktycznie nie podróżowali, a jeśli już gdzieś wyjeżdżali, to nie mogli się doczekać, aż wrócą.
Nic dziwnego, mieli tam mnóstwo pracy na miejscu, to była nie tylko opieka nad zwierzętami, ale też praca w Instytucie Badawczym Leśnictwa, a potem kręcenie filmów i nagrywanie audycji...
Lech Wilczek mówił: „Realizacji ludzkiego ja nie musi towarzyszyć przemierzanie oceanów i kontynentów. W każdym skrawku ziemi, a może i w ziarnku piasku, zawarta jest tajemnica i wielkość świata. Może także w każdym z nas?”.
Weźmy choćby Immanuela Kanta, który przez całe życie nie opuścił swojego rodzinnego miasta, Królewca, co nie przeszkodziło mu w zrozumieniu świata. Ostatecznie każda podróż tak naprawdę odbywa się wewnątrz nas.
Nie trzeba podróżować, by odkrywać siebie, ale można podróżować, żeby odkrywać inne konteksty, czego jestem wielkim zwolennikiem, bo to daje nam świeże spojrzenie na własną kulturę i codzienne życie.
Fot. Zwierciadlo.pl
Ty dużo podróżujesz. Co ci to daje?
Podróżuję głównie z ciekawości. Nam się wydaje, że jesteśmy pępkiem świata. Tymczasem gdzie indziej – i nawet nie trzeba jechać bardzo daleko, by się o tym przekonać – rzeczywistość jest inna, a taka, jaka jest, jest pępkiem świata dla tamtych ludzi. Podróże pozwalają te różne „pępki” ze sobą porównywać, niektórymi się zadziwić, a innymi rozbawić. Można też powybierać sobie pewne elementy „stamtąd”, które są fajne, i spróbować je wprowadzić do swojej codzienności.
Mówisz o różnych perspektywach, ale rdzeń jest w nas ten sam?
Podobno naukowcy z Kopenhagi udowodnili, że ludzie tacy jak ty czy ja, czyli o niebieskich oczach, mają wspólnego przodka, czyli są efektem jednej mutacji genetycznej, która odbyła się od sześciu do 10 tysięcy lat temu. Gdyby spojrzeć na sprawę z tej strony, to tak, wszędzie jest tak samo. Chyba że weźmiemy pod uwagę naleciałości kulturowe, w tym religię – to wtedy zaczniemy widzieć różnice i bariery.
À propos zwierząt... Pamiętasz historię gorylicy Koko? Praktycznie całe swoje życie spędziła pod opieką ludzi, naukowców, którzy nauczyli ją języka migowego, by się z nimi porozumiewała. I na przykład kiedy próbowano ją sparować z pewnym gorylem, na migi powiedziała, że on jej się nie podoba, że ona go nie lubi. Ponieważ nie miała własnego potomstwa, oddano jej pod opiekę małe kotki, którymi się bardzo troskliwie opiekowała. Niedługo przed śmiercią powiedziała, również na migi, że jest gorylicą, co znaczy, że jest też kwiatami, jest naturą i jest Ziemią. I jest jej przykro, bo człowiek jest tak głupi, że tę Ziemię niszczy. Natura cały czas patrzy. Patrzy, na to, co z nią robimy.
Jakie jest twoim zdaniem to, co dzikie?
Dzikie w moim rozumieniu znaczy: niekierujące się zasadami społecznymi, niedostosowujące się do norm. Dzikość to także brak kontroli, puszczenie hamulców, niezwracanie uwagi na to, co wypada, a co nie.
Myślę, że kiedy mówimy o dzikości, mamy na myśli coś, co jest poza nami, na zewnątrz, a nie w nas. A przecież my też mamy w sobie dzikie, czyli niepodlegające kontroli, procesy czy zachowania. I dobrze, że je mamy. W końcu my też jesteśmy częścią natury.
Przypomniała mi się teraz legenda lub też baśń o Żelaznym Janie. Czyli właśnie o dzikim człowieku, który żyje w lesie, na dnie stawu, i którego wszyscy się boją. Któregoś dnia zostaje złapany, zakuty w kajdany i zamknięty w klatce stojącej na dziedzińcu pałacu. Koło klatki bawi się piłką mały chłopiec, syn króla. Piłka wpada do klatki, chłopiec chce ją z powrotem, a dziki człowiek mówi, że odda mu ją, jak go wypuści. Chłopiec wykrada więc klucz spod poduszki matki – co ma znaczenie w tej legendzie – otwiera klatkę, po czym Żelazny Jan bierze go spokojnie na ręce, sadza sobie na ramieniu i idą razem do lasu. To opowieść pełna symboli, nie umiem każdego z nich właściwie odczytać, ale według jednej z interpretacji chodzi tu o pewien rodzaj wymiany pomiędzy tą dziką a tą ucywilizowaną częścią w nas. Tylko współpraca między nimi, dostęp do tego, co jest zwykle zamknięte i zakute w kajdany, czyli mroczne i wstydliwe – może dać nam spełnienie. Tam jeszcze jest taki ładny koniec, że kiedy chłopiec razem z Żelaznym Janem docierają do lasu, to stają przed stawem, nad którym Jan się pochyla, dzięki czemu chłopiec po raz pierwszy widzi swoje odbicie. To właśnie dziki człowiek pokazuje mu pierwszy raz, kim naprawdę jest.
Nie da się uciekać w nieskończoność od tego w sobie, czego nie akceptujemy i nad czym nie mamy kontroli. Trzeba to oswajać i stopniowo włączać do swojego doświadczenia. Wypieranie dzikości może mieć opłakane skutki.
A jak to jest u ciebie z oswajaniem dzikości?
Staram się to robić, ale sądzę, że w dużym stopniu moja dzikość zostanie dla mnie tajemnicą. Pamiętajmy, że dzikość to też agresja czy brutalność. Zachwycamy się, jak piękna jest dzika natura, ale jak się jej bliżej przyjrzeć, to zobaczymy, jaka jest brutalna i bezwzględna.
Uważasz, że świat jest brutalny?
Uważam, że brutalna jest natura. My, jako część tej natury, też jesteśmy brutalni i taki świat tworzymy. Jednak różnimy się od zwierząt. Dzięki naszej umiejętności empatii, dzięki świadomości tego, że jesteśmy śmiertelni i dzięki potrzebie nadawania życiu sensu.
Empatia zmniejsza brutalność?
Nie wiem, ale na pewno pozwala nam się rozwijać i iść dalej.
W książce „Mądrość mnicha. Czego nauczyło mnie życie w leśnym klasztorze” przeczytałam: „Wszechświat nie popełnia błędów. Wszystko jest takie, jakie powinno być. Zawsze”. Autor tych słów, były finansista, ale i mnich Björn Natthiko Lindeblad, uważał, że kluczem do dobrego życia jest zbudowanie w sobie zaufania do świata i do losu.
My to potrafimy, kiedy jesteśmy dziećmi. Mamy w sobie wtedy to bezwzględne zaufania do świata i do losu. Może chodzi o to, by wrócić do tej dziecięcości w sobie? Dzieci są jednymi z najmądrzejszych istot na świcie.
Jakub Gierszał (Fot. Aleksandra Modrzejewska)
Masz zaufanie do drogi, która cię prowadzi? Choćby czysto zawodowo?
Generalnie tak. W ogóle mam poczucie, że wybierając artystyczny zawód, trzeba się pogodzić z tym, że to właśnie jest droga. Nie wiem, co dokładnie mnie na niej spotka, mogę się na niej potykać, czasem gdzieś źle skręcić czy się zgubić, ale jestem pewien, że dokądś mnie ona zaprowadzi.
Tak, to jest rodzaj zaufania. Co nie znaczy, że nie ma momentów, w których włącza się racjonalny umysł, a w związku z tym włącza się też lęk: czy ja dobrze zrobiłem? A może powinienem wybrać inaczej? Na ile ja w ogóle mam nad czymkolwiek kontrolę?
Nie chodzi o to, że to jest droga do sukcesu, tylko że jest to moja droga, czyli jest tu jakiś kilometraż, który muszę zrobić i mam swój własny czas na odbycie tej drogi. Bardzo ważne, by o tym pamiętać. Więc ja to zaufanie mam, od początku, i myślę, że to właśnie ono daje siłę.
Czujesz, że ostatnio ono się zwiększa? Jest pewniej, spokojniej na tej drodze?
To zwiększa się nie tyle z ilością czasu spędzonego na planie, co po prostu na Ziemi. Wybierając aktorstwo, miałem przekonanie, że dzięki niemu można szukać głębszego sensu. Po to w końcu snujemy opowieści – by nadać naszemu życiu kierunek, dojść do jakiejś refleksji, która nas poprowadzi. Niektóre produkcje, w których biorę udział, dostarczają po prostu rozrywki, inne dają coś więcej, ale w moim idealnym odbiorze tego zawodu mieści się to, by za każdym razem, z każdą rolą przyczyniać się do szerzenia kultury. Staram się tego nie utracić.
Mały Kuba. Jaki był?
Bardzo dużo czasu spędzałem na zewnątrz, na świeżym powietrzu. Biegałem, wspinałem się po drzewach, bawiłem w MacGyvera. Świat był dla mnie przygodą. Mieszkaliśmy daleko od centrum, co pewnie dawało większe poczucie bezpieczeństwa, więc od małego rodzice puszczali mnie samego pod blok. A pod blokiem były dzieciaki – z Iranu, Polski, Niemiec...I mnóstwo pomysłów. Strzelaliśmy z własnoręcznie zrobionych proc albo wybieraliśmy sobie przypadkowych przechodniów i przez dwie czy trzy godziny za nimi szliśmy, śledząc ich niczym detektywi. I wiesz co, coś z tego nadal zostało... Przecież kiedy wchodzę na plan, na którym przez dwie czy trzy godziny udaję, że strzelam do dorosłych facetów, to czy robię coś innego od tego, co robiłem wtedy? Jedyna różnica, że wszyscy na to wydają pieniądze i nazywa się to pracą [śmiech].
Czyli życie nadal jest przygodą?
Na pewno! I na pewno jest po to, by się czegoś nauczyć. W bardzo dużej mierze też o sobie, ale nie w narcystyczny sposób, tylko taki ludzki. Skoro już tak sobie filozofujemy, przeczytałem niedawno, że życie to nauka miłości. Nie tylko tej romantycznej, po prostu akceptacji tego, co jest. Miłość czasem na nas spada jak sycylijski piorun, ale w dużej mierze jest świadomą decyzją, która zapada w naszym sercu. I gdyby tych decyzji było więcej, wierzę, że byłoby mniej konfliktów na tym świecie.
Jakub Gierszał aktor znany z takich filmów, jak: „Sala samobójców”, „Najlepszy”, „Pomiędzy słowami”, „Pokot” czy serialu „Chyłka”. Na zeszłorocznym festiwalu w Gdyni zabłysnął rolami w „Doppelgänger. Sobowtór” oraz „Ultima Thule” (nagroda w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych). W tym roku w Konkursie Głównym znalazły się dwa filmy z jego udziałem: „Biała odwaga” oraz „Simona Kossak” (premiera 22 listopada). Na premierę czekają też „Pojedynek”, „Za ścianą”, serial „Langer”, a także „Stralsund” – seria filmów dla niemieckiej telewizji ZDF.