Nie musiałam za nikim podążać, miałam własną wizję tego, co chcę robić. W ogóle nie myślałam, że to wszystko przetrwa dłużej niż do emerytury. Chciałam po prostu spokojnie pracować w moim małym laboratorium i żeby nikt mi się nie wtrącał – mówi Irena Eris w pierwszym odcinku naszego nowego cyklu „Szkoła Liderek”.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 6/2025.
Joanna Olekszyk: Niedawno w rozmowie z Jolantą Kwaśniewską użyłam określenia „ikona”. W tej rozmowie chciałabym je powtórzyć…
Irena Eris: Jolanta Kwaśniewska jest kobietą z wielką klasą. Ciekawą świata i ludzi, umiejącą czerpać z najlepszych wzorców. Chciała się uczyć i rozwijać, ale też wiedziała, co jest dobre i w jakim kierunku podążać.
Dokładnie tak samo jak pani. Kiedy jako młoda dziewczyna myślałam o kobietach, które osiągnęły sukces na własnych zasadach i na których mogłam się wzorować, zawsze myślałam o was dwóch. I wyobrażam sobie, że często słyszy pani te słowa. Pani Ireno, jest pani ikoną.
Czasem jestem zapraszana na różne spotkania w kobiecym gronie, by dzielić się swoimi doświadczeniami, choć wystąpienia publiczne to kompletnie nie jest mój żywioł. I tak, rzeczywiście
jestem traktowana tam jako inspiratorka, ale wyznam, że ja tego wewnętrznie zupełnie nie czuję. Całe życie miałam ten luksus, że mogłam być sobą. Nie musiałam za nikim podążać, miałam własną wizję tego, co chcę robić. Często podejmowałam decyzje, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, jakie mogą być ich konsekwencje. Zresztą tak właśnie zaczęłam swój biznes.
Od czego to wszystko się zaczęło?
Wywodzę się z tak zwanej inteligencji pracującej. Oboje moi rodzice byli po studiach i pracowali na etatach. Tym etosem pracy i nauki nasiąkłam już jako mała dziewczynka, ojciec zawsze mi powtarzał: „Pamiętaj, nauka jest bardzo ważna i uniezależnia kobietę w życiu. Mając wykształcenie, zawsze dasz sobie radę. Nie będziesz musiała liczyć na drugą osobę, z którą się zwiążesz, bo będziesz w stanie sama się utrzymać”. A ponieważ nauka nie sprawiała mi specjalnych problemów, robiłam to chętnie. Skończyłam farmację, potem zrobiłam doktorat na Uniwersytecie Humboldtów, na którym prowadzono wtedy bardzo innowacyjne badania dotyczące interakcji leków, a jeszcze potem zaczęłam pracę w warszawskiej Polfie w Zakładzie Badawczo-Wdrożeniowym. Wyobrażałam sobie, że będę tam odkrywała nowe formuły i zmieniała świat, ale przede wszystkim robiła coś, co będzie posuwało mnie do przodu. Szybko jednak się okazało, że moje wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością. W tamtych czasach schemat kariery dla młodego człowieka był ściśle określony. Przez pierwsze pięć lat właściwie siedziało się na jednym, najniższym stanowisku, jako ten „żółtodziób”, a dopiero po tym czasie pracodawca zastanawiał się, co by tu można właściwie z tobą zrobić. Dziś jest zupełnie inaczej.
Kiedy młody człowiek przychodzi do naszej firmy i deklaruje, że chce zmieniać świat, mówię mu: „Dobrze, pokaż, co potrafisz”. I rzeczywiście często okazuje się, że wnosi coś fantastycznego. Młodzi mają wprawdzie mniej doświadczenia, ale może dlatego, że nie wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, właśnie to robią [śmiech].
W każdym razie te czterdzieści parę lat temu czułam się rozczarowana pracą. Szukałam miejsca, w którym mogłabym się odnaleźć, na którym by mi zależało. Z kolei mój mąż [Henryk Orfinger – przyp. red.] prosto po studiach inżynieryjnych zaczął budować drogi i był tym zachwycony. Pracował od rana do wieczora i bardzo dużo się uczył, ale przyszedł stan wojenny i przeniesiono go do ministerstwa komunikacji, gdzie całymi dniami siedział za biurkiem. Ja byłam nieszczęśliwa w Polfie, on był nieszczęśliwy w ministerstwie i wspólnie zastanawialiśmy się, co z tym zrobić.
Od pewnego czasu wiedziałam już, że najlepiej bym się czuła, gdybym mogła działać na własną rękę, bez nikogo nad sobą, robiąc to, co umiem najlepiej, i czerpiąc z tego satysfakcję. Marzyło mi się własne niewielkie laboratorium, które działałoby do końca mojego życia zawodowego. Moment był niesprzyjający, bo, jak wiadomo, w socjalizmie nie mogło być kapitalizmu. I tak Polska była właściwie jedynym krajem spośród demoludów, w którym ta przedsiębiorczość jakoś się rozwijała: na przykład uprawiano i sprzedawano kwiaty – robili to tak zwani badylarze – a ja jako rzemieślnik mogłam zająć się kosmetykami.
Dlaczego zajęła się pani właśnie nimi?
Prawdopodobnie dlatego, że sama miałam przykre doświadczenia ze skórą. Jako nastolatka cierpiałam na trądzik, który stał się moją piętą Achillesa. W tym wieku każdy chce być piękny i nieskazitelny, a jeśli tak nie jest, to wydaje mu się, że coś z nim nie tak. Bardzo rozumiem młodych ludzi, którzy z tego powodu nie wychodzą z domu czy unikają kontaktów towarzyskich – to potrafi być naprawdę traumatyczne. Chodziłam do rozmaitych dermatologów, kosmetyczek – wszystkie załamywały ręce nad moją skórą, ale nie bardzo mi pomagały. Dlatego już na studiach zaczęłam sporządzać i testować na sobie różne maści i kremy.
Czyli w jakimś sensie zaczęłam to robić najpierw sama dla siebie, a potem też dla innych kobiet, bo to były czasy, w których wszystkie uganiałyśmy się właściwie za czymkolwiek do pielęgnacji. Jak rzucono jakiś krem do sklepów, nieważne jaki, od razu ustawiała się kolejka. Miałam wizję, że stworzę serię kosmetyków, które będą dostosowane do wieku, rodzaju skóry oraz dolegliwości. Taki był plan. Nie wiedziałam tylko, że nie wystarczy wymyślić i zrobić krem, trzeba też zaopatrzyć się w potrzebne surowce, opakowania, no i zająć się całą dystrybucją. Ani biznesu, ani ekonomii nie miałam na studiach, mąż zresztą też nie, ale bardzo podtrzymywał mnie w tej decyzji. Nie było znikąd żadnej podpowiedzi, żadnego wzorca, który mógłby mnie poprowadzić, ale zaczęliśmy. Początki były strasznie trudne.
Co było wtedy największym problemem?
Wszystko – począwszy od zdobywania surowców po sprzedaż. Państwowe sklepy były puste, ale nie chciały mieć z prywaciarzami nic do czynienia. Już samo słowo „prywaciarz” było bardzo pejoratywne. Wszystkim się wydawało, że to jest ktoś, kto tylko liczy pieniądze, jakie mu przyszły z wyzysku pracujących dla niego ludzi. Były jeszcze sklepy ajencyjne, które były zaopatrzone lepiej, bo ich właściciele jeździli po całej Polsce i sami starali się o asortyment. Pamiętam, jak mąż pojechał do jednego z nich, ale został odprawiony z kwitkiem. Mieliśmy wtedy w ofercie jeden krem, tymczasem oni jeździli pod Pollenę Urodę, stali tam całą noc, a rano, jak ją otwierano, to brali kartonami, ile się dało, przywozili do sklepu i po godzinie mieli wszystko sprzedane. Nie widzieli interesu w inwestowaniu w nieznaną markę produkującą tylko jeden produkt. Tak się uczyłam ekonomii [śmiech].
Mimo to powoli, krok po kroku nasz krem zyskiwał popularność i uznanie, ludzie go kupowali. Kiedy stan wojenny się skończył, mąż dołączył do mnie, bo laboratorium dobrze rokowało, a ja mogłam powiększyć swoją ofertę o drugi produkt, mleczko do demakijażu. Potem pojawił się jeszcze krem do cery wrażliwej, krem do cery trądzikowej, na naczynka, tonik…
Krążą legendy na temat tych początków, pewnie kilka pani słyszała.
Moja ulubiona to ta, że pierwszy krem kręciłam w pralce. Prawda jest taka, że mieliśmy wtedy pod Piasecznem wynajęty lokal po piekarni. Miał zaledwie 50 metrów kwadratowych. I nie ułatwiano nam życia. Ciągle były jakieś kontrole, a to sanepidu, a to straży pożarnej. Wymyślali niestworzone rzeczy. Pamiętam, że żądano od nas na przykład zamontowania dygestorium, czyli takiego wyciągu laboratoryjnego, rzeczy potwornie drogiej i przyprodukcji kosmetyków zupełnie zbędnej. Non stop rzucano nam jakieś kłody pod nogi.
Wie pani, co wlało we mnie najwięcej otuchy, kiedy już zaczęliśmy? Wpadł mi w ręce magazyn konsumencki „Veto”, w którym był wywiad z aktorką Barbarą Wrzesińską. Zapytana o to, jakich używa kosmetyków, powiedziała, że siostra przysyła jej produkty z Anglii, ale ostatnio kupiła krem Eris, który bardzo jej odpowiada. Jak ja się wtedy ucieszyłam!
Z kolei w 1987 roku, jeszcze przed transformacją, kiedy popyt na nasze kosmetyki stale wzrastał, zrobiliśmy rzecz na tamte czasy zupełnie szaloną, a mianowicie zainwestowaliśmy we własne torebki firmowe, żeby te nasze produkty pięknie sprzedawać. Wtedy nikt jeszcze nie myślał, że najważniejsza jest marka. Ja w ogóle nie myślałam, że to wszystko przetrwa dłużej niż do emerytury, chciałam po prostu spokojnie pracować w moim małym laboratorium i żeby nikt mi się nie wtrącał [śmiech].
Lubi pani powtarzać, że w biznesie kieruje się intuicją. Ale skąd w tej młodej – wtedy 33-letniej – kobiecie tak innowacyjne pomysły?
Z frustracji. Sam pomysł na biznes wziął się zdecydowanie z frustracji, natomiast to, jakie kosmetyki chcę oferować ludziom, brało się z moich własnych braków i potrzeb. Wiedziałam, czego chcą kobiety. W dodatku miałam wiedzę na temat skóry, jej budowy i funkcjonowania oraz technologii i substancji aktywnych – wszystko się ze sobą łączyło. Zgadza się, od początku byliśmy innowacyjni, nadal zresztą jesteśmy. A to dlatego, że ciągle chcieliśmy iść do przodu. Po 1989 roku wprowadziliśmy na przykład jako pierwsi w Europie witaminę K do zewnętrznego stosowania, jeszcze później odkryliśmy niesamowite właściwości kwasu foliowego, niestety, nie udało nam się tego opatentować, bo tak się ucieszyliśmy z tego odkrycia, że opowiedzieliśmy o nim na sympozjum, w którym braliśmy akurat udział. Nie wiedzieliśmy, że jak się coś ogłosi, to staje się to wiedzą powszechną. Cóż, uczyliśmy się też na błędach. No i jeszcze były telomery…
Ma pani na myśli to, że kiedy właśnie pracowaliście nad kosmetykami chroniącymi telomery, w tym samym czasie przyznano Nagrodę Nobla za odkrycie mechanizmów ich działania. Pan Henryk do dziś powtarza, że minęliście się wtedy z Noblem o włos i że ta nagroda jest od teraz celem działania waszego Centrum Naukowo-Badawczego.
Jesteśmy bardzo dumni z naszych badań, tak samo jak z systemu dystrybucji, który zbudował mój mąż, ale też ze stworzenia wokół naszych kosmetyków – jak to ja nazywam – holistycznego świata piękna, czyli naszych Kosmetycznych Instytutów, w których przeprowadzamy zabiegi i doradzamy w kwestii pielęgnacji, oraz sieci hoteli SPA, czyli miejsc odpoczynku.
Zawsze powtarzam, że piękno jest względne, czyli każdy jest piękny na swój sposób i każdemu podoba się co innego.
Natomiast to, czy jesteśmy zadbani, czy nie, bardzo wpływa na naszą psychikę i samopoczucie. Jeżeli wiemy, że źle wyglądamy czy że coś nam dolega, to nie funkcjonujemy na sto procent naszych możliwości. I po to właśnie jest pielęgnacja. By budować nasze poczucie własnej wartości, które pozwala odważnie realizować życiowe cele. To nie jest piękno dla piękna. My mamy dbać o siebie dla siebie samych. Po to, by pozbywać się kompleksów, które nas hamują. Nie myśleć, że coś ze mną jest nie tak. Oczywiście świat się zmienia, dziś lubimy chodzić na skróty, nie sięgamy do źródeł, nie zgłębiamy tematu, chwytamy wszystko powierzchownie, na tej podstawie wyrabiamy sobie opinię, która nie musi być rzetelna i prawdziwa. Trochę mnie to martwi.
Wróćmy jeszcze do przeszłości. Po 1989 roku prowadzenie biznesu stało się łatwiejsze czy trudniejsze? Pojawiła się przecież konkurencja.
Rok 1989 to była prawdziwa rewolucja. Wszyscy o tym marzyli, ale nikt nie przypuszczał, że się stanie. Zaczęło powstawać dużo małych firm, zainteresowały się nami koncerny zachodnie, których do tej pory w Polsce nie było. Uważały, że w ciągu dwóch, trzech lat zawojują nasz kraj na całego, ale pomimo tych starań aż 50 proc. przemysłu kosmetycznego pozostało i nadal jest w rękach polskich przedsiębiorców, co jest swoistym fenomenem.
Jak często dostawała pani lub nadal dostaje propozycje nie do odrzucenia, a mianowicie odkupienia przez jakiś wielki koncern pani marki?
Oj, czasem nawet ustawiają się w kolejce. Nie powiem kto. Na razie nie mamy takiej potrzeby, nadal działamy i się realizujemy, choć stery w firmie już przejął syn Paweł.
O czym opowiada rozdział w książce poświęconej waszej firmie, a wydanej przez Ośrodek Karta, zatytułowany intrygująco „Sukcesja”.
Dokładnie tak [śmiech]. Ten rozdział jest obecnie bardzo aktualny, bo w wielu firmach rodzinnych zakładanych w tamtym czasie przekazuje się pałeczkę następcom. Nie jest to łatwe, bo z jednej strony zależy ci na sukcesji, a z drugiej każdy zdrowo myślący rodzic wie, że nie można swoich dzieci uszczęśliwiać na siłę, obdarowując czymś, czego nie chcą i co im nie będzie sprawiało radości, a stanie się tylko ciężarem. Poza tym nie każdy młody człowiek, nawet jak chce, jest uzdolniony w tym kierunku.
Dlatego uważam, że rodzice powinni dać dzieciom najpierw wykształcenie, potem szansę poznania świata, a na samym końcu możliwość dokonania wyboru. Wychowywanie następcy od urodzenia jest wielkim obciążeniem dla dziecka. U nas na szczęście się udało. Paweł chce i umie to robić. Już na początku założyliśmy też fundację rodzinną, która gwarantuje przetrwanie firmy, a jednocześnie nie obarcza przesadną odpowiedzialnością naszych synów. Z mężem nadal jesteśmy aktywni, ale staramy się nie wtrącać do tego, co robi syn, ja nadal nadzoruję badania, czyli to, na czym się znam, a syn nadzoruje resztę. Zresztą u nas ten podział ról wykształcił się samoistnie i to już bardzo wcześnie. Ja zajmowałam się laboratorium, a mąż – dystrybucją i kontaktami z urzędami.
Tak się tylko zastanawiam, czy kiedy przejmuje się czyjś dorobek życia, to odpowiedzialność i psychiczne obciążenie z tym związane nie są jeszcze większe…
Pewnie są, ale oprócz nich pojawia się też coś innego – duma. To słowo powraca w ankietach waszych pracowników i we wspomnianej książce, która opowiada nie tylko o 40 latach firmy Irena Eris, ale też o kawale historii Polski. Duma z tego, co udało się wam dokonać. Przecież podpisujecie się pod tym wszystkim własnym nazwiskiem. Także pod tak trudnymi, ale bardzo znaczącymi decyzjami jak wycofanie się z rynku rosyjskiego po inwazji Rosji na Ukrainę.
Oraz z rynku białoruskiego. Na obu byliśmy bardzo mocni. Po prostu uważaliśmy, że tak trzeba postąpić. Inaczej jako firma, ale i jako ludzie stracilibyśmy twarz.
Stąd też ta duma się bierze. Wasi pracownicy nie tylko pracują u was rekordowo długo, po kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, ale też utożsamiają się z marką i wartościami, jakie za nią stoją. To naprawdę unikatowe.
Z kolei dla nas pracownicy to największa wartość firmy. Bardzo dużo z nich pracuje u nas 30, 35 lat. A skoro mówi pani o utożsamianiu się z marką, to ja zawsze uważałam, że kluczowy jest przepływ informacji. Ludzie muszą wiedzieć, co dzieje się w firmie, dlaczego coś robimy. Bo na efekty, na sukces składa się praca nas wszystkich, nie ma nikogo, kto byłby niepotrzebny w firmie. I ważne jest, żeby ludzie to czuli. Widzieli, że się ich docenia. Nam nigdy nie chodziło tylko o pieniądze. W tym sensie, że nie były one naszym głównym motywatorem, po prostu przyszły przy okazji, a prawie wszystkie przychody od początku istnienia są inwestowane w nasze przedsiębiorstwo.
To widać już choćby po decyzji o dodawaniu do zakupów firmowych torebek. Ale też w innych waszych działaniach – hotelach SPA o najwyższym standardzie, w tym, że uparliście się, by mieć Centrum Naukowo-Badawcze. Nie po to, by testować kolejne produkty, ale po prostu dla samej frajdy z prowadzenia badań.
Dokładnie tak. Mamy już 12 patentów, cztery czekają w kolejce. Jesteśmy rozpoznawani na forum międzynarodowym, tym naukowym, dermatologiczno-kosmetycznym, jeździmy jako prelegenci na sympozja. Na początku widziałam to niedowierzanie: naukowcy z Polski? Nie minęło wiele czasu, a zaczęli na nas wołać „Orły z Polski” [śmiech]. Pewnie, prowadzimy też badania nad kosmetykami, które wdrażamy. Sprawdzamy połączenia składników, ale też efekty gotowego produktu. Jeśli nie są zadowalające, czyli takie, jakie sobie założyliśmy, to produkt idzie do poprawki.
To naprawdę pracochłonny proces. Ale markę buduje się bardzo długo, natomiast stracić reputację można bardzo szybko. Dlatego trzeba być dokładnym i uważnym, żeby nie popełnić jakiegoś błędu nawet niechcący.
Choć nie lubi pani słowa „rutyna”, zwłaszcza w kontekście prowadzenia firmy, to jednocześnie podkreśla, że powtarzalność i wiarygodność jest czymś, co zwłaszcza w obsłudze klienta zawsze się sprawdza.
Nasi klienci muszą czuć się bezpiecznie, muszą czuć się wysłuchani i zaopiekowani. Standard to nic innego jak powtarzalna najwyższa jakość. Co więcej, takie trzymanie się standardów daje ogromną satysfakcję samym pracownikom.
Dziś angażujecie się też w wiele działań charytatywnych czy mecenatów, a także projektów związanych z kulturą i sportem.
Jesteście partnerem strategicznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, partnerem Europejskich Nagród Filmowych, organizujecie Dr Irena Eris Ladies’ Golf Cup, wspieracie Żeglarskie Mistrzostwa Polski Kobiet, jesteście partnerem zarówno Polskiego Związku Szachowego, jak i Indywidualnych Mistrzostw Polski w Szachach oraz Indywidualnych Mistrzostw Polski Kobiet.
Razem z mężem jesteśmy ogromnymi fanami kultury. Staramy się regularnie bywać na ważnych wydarzeniach teatralnych czy filmowych. Dużo też czytamy, najchętniej na urlopie. Zawsze połowę walizki mamy wypchaną książkami. I rzeczywiście nasze wyjazdy odbywają się pod hasłem dolce far niente, czyli siedzimy, czytamy i odpoczywamy. One zwykle nie są długie – trwają maksimum 10 dni, po tym czasie zwykle energia aż wylewa mi się uszami, lęgną się nowe pomysły i nie potrafię usiedzieć w miejscu – za to są częste.
Natomiast co do samego sportu, uważam, że jest mnóstwo dyscyplin, w których za mało podkreśla się udział kobiet oraz ich osiągnięcia. Dla mnie takim genialnym i niedocenianym sportem są na przykład wspomniane szachy. To gra wymagająca ogromnych umiejętności i gimnastyki mózgu, bardzo rozwijająca, a nasze zawodniczki są w światowej czołówce. Zdecydowanie za mało się o tym mówi. I bardzo się cieszę, że w wielu szkołach podstawowych zajęcia z szachów stały się przedmiotem obowiązkowym.
Mnie osobiście ujęła atmosfera waszego Ladies’ Golf Cup i same założenia turnieju. Owszem, chodzi tam o rywalizację, ale też o wspólnym pobycie w kobiecym gronie, odpoczynek w SPA i spotkanie z mentorką. W tym roku ma być nią Jolanta Kwaśniewska.
A w zeszłym roku gościliśmy Maję Ostaszewską. Zapraszając te wyjątkowe kobiety, szukamy nie tylko twarzy znanych z ekranów, ale przede wszystkim głębi – pasji, wartości i historii, które poruszają.
Powtarzacie, że ponieważ jesteście rodzinną firmą, najważniejsze są dla was wartości. To właśnie na ich poziomie nawiązujecie współpracę i zatrudniacie pracowników.
Nie imponują mi ludzie puści, którzy nie mają nic do powiedzenia, za których wizerunkiem nic więcej się nie kryje, albo ludzie, których wartości nie są zgodne z moimi.
Trudno wymienić wszystkie nagrody, jakie w ciągu tych ponad 40 lat dostaliście, ale muszę wspomnieć o jednym, a mianowicie przyjęciu was w 2012 roku jako jedynej marki z Polski do prestiżowego Comité Colbert, zrzeszającego najbardziej luksusowe światowe brandy.
To były nasze Himalaje. Kiedy dotarła do nas prośba o podesłanie dokumentów firmy – bo Comité Colbert sam zaprasza do dołączenia do tego zacnego grona – to nie wierzyłam, myślałam, że ktoś nam zrobił nieśmieszny dowcip. A już najprzyjemniej było wtedy, kiedy przyjechaliśmy do Paryża, by przed wszystkimi członkami komitetu zaprezentować nasze dokonania. I jak pokazaliśmy im, co robimy, jak wyglądają nasze laboratoria – to oni pootwierali usta ze zdziwienia. Ustawiła się do nas kolejka, by dopytać, czy to naprawdę się dzieje, nie mogli uwierzyć, że takie rzeczy są w Polsce. Byłam wtedy tak dumna!
Wiem, że gdybym w 1983 roku nie spróbowała, to nie dowiedziałabym się, jak wiele mogę osiągnąć. I jak bardzo mnie to uszczęśliwi. Dlatego uważam, że jeśli coś nam doskwiera, jeśli czujemy się źle tu, gdzie jesteśmy, a widzimy, że robiąc coś innego czy będąc gdzie indziej, byłoby nam lepiej – idźmy za tym. Tylko najpierw musimy mieć wizję i perspektywę tego, co konkretnie chcemy robić. Wszystko, a zwłaszcza biznes, niesie ryzyko. Dlatego trzeba kalkulować tak, by to ryzyko nie było zero-jedynkowe, nie stawiać wszystkiego na jedną kartę, liczyć się także z tym, że może nie wyjść. I nigdy nie palić za sobą mostów. Zawsze trzeba postępować etycznie, traktować ludzi po ludzku, brać pod uwagę cudze wady czy ułomności, oczywiście jeśli jest to możliwe, bo są też zachowania niewybaczalne.
Irena Eris, doktor farmacji, współwłaścicielka i założycielka firmy Dr Irena Eris S.A. Prekursorka holistycznego podejścia do piękna, które tworzą kosmetyki, profesjonalna pielęgnacja w Kosmetycznych Instytutach Dr Irena Eris oraz dbałość o zrównoważony wypoczynek w Hotelach SPA na Wzgórzach Dylewskich, w Krynicy-Zdroju i w Polanicy-Zdroju. Założycielka Centrum Naukowo-Badawczego Dr Irena Eris, w którym prowadzone są nowatorskie badania w dziedzinie kosmetologii. Laureatka wielu prestiżowych nagród i wyróżnień.